Łódź Fabryczna
Z fabryki wychodzi włókniarka młoda
Dawno przeminęła jej uroda
Teraz idzie na zakupy
Kupić sobie nowe buty
Przez rok na nie oszczędzała
W pracy ciężko pracowała
Specjalnie dziś sobie nogi umyła
Dawno już tego nie robiła
Dzisiaj się spełni jej wielkie marzenie
Czerwone lakierki wysokie obcasy
Będą za nią latały chłopaki
Szczęśliwa przez jezdnię przechodziła
Nagle syrenka ją potrąciła
Dziewczyna upada na ziemię
Wydaje ostatnie tchnienie
Nikomu nie są potrzebne marzenia
Kierowca pójdzie do więzienia
(Jan Koza. Wiersz z początku lat 90. )
###
Często zadawane pytanie: co powoduje, że jest nas coraz mniej? Co sprawia, że tysiące łodzian opuszczają miasto i odwiedzają je tylko sporadycznie, w święta? Porzucają swoja kolebkę ludzie obrotni, ludzie z planami. Dlaczego tak wiele cennych jednostek zrywa na zawsze wszelkie więzy łączące ich z Łodzią? Skąd bierze się tak obowiązkowa ewakuacja z Ziemi obiecanej?
Ucieka się z Łodzi od zawsze. Trwająca od ponad blisko 30 lat transformacja dotkliwie trawi nasze miasto. Ostatnie lata zaorały Łódź, lecz warto wiedzieć, że niekorzystny dla miasta układ trwa właściwie o wiele dłużej. Jego początki datują się nawet na międzywojnie. Deglomeracja, exodus łodzian w ostatnich dekadach dzieje się na naszych oczach, być może dlatego sądzimy, że to stosunkowo nowe zjawisko. Uciekli ci, którzy mogli, którzy lepiej kalkulowali, whatever. Bez wielkich pretensji, ale nie można nazywać łodzian-emigrantów szczurami uciekającymi z tonącego okrętu. Samoobrona, instynkt przeżycia, chęć
n o r m a l n o ś c i nie są anormalne.
Właściwie było tak już dawno temu, zanim nastąpił tzw. przełom transformacji. Na ulicy Klonowej na Bałutach mieszkała Michalina Wisłocka, pochodziła z Łodzi Zofia Herz, uczył się tutaj i tworzył swoje weduty Jerzy Nowosielski. To tylko kilka przykładów. Mnóstwo innych wyjątkowych osób żyło tutaj, studiowało, zdobywało pierwsze szlify, doświadczenia. Na wymienianie historycznych nazwisk, które były Łodzi tranzytem, nie starczyłoby miejsca. Najważniejsi są ci, którzy urodzili się tutaj, wychowali. Uszli z życiem, czy też „uszli z gustem”.
Czy tylko „brak perspektyw”???
Nie tylko bieda czy bezlitosna ekonomia wyrzucają nas z tego miasta. Nie każdy ma chęć na smętną egzystencję w warunkach miasta, gdzie całe lata trwa stan streszczający się w dictum: „ja udaję, że ci płacę, ty udajesz że pracujesz, razem wspólnie przed innymi udajemy, że wszystko jest w porządku”. Czy odpływ z Łodzi nie oznacza także chęci uwolnienia się od powszechnego poczucia beznadziei? Już kiedyś, w czasach siermiężnego komunizmu, znajomi odwiedzający Łódź mówili o „cementowym obliczu” łodzian, wszechmocnym tu smutku, przejmującym „złym” spojrzeniu. Przede wszystkim zaś o braku poczucia bezpieczeństwa na ulicach tego miasta. Łagodziłem to zwykle, odpowiadałem: przecież podobnie jest wokół, prawie wszędzie w tym kraju.
Przystanek w centrum Łodzi, koniec lat 80., ulica Gdańska przy ówczesnej Obrońców Stalingradu (dzisiejszej Legionów). Do tramwaju wsiada kobieta w średnim wieku, starannie ubrana, dobry, adekwatny makijaż, normalna postawa. Godność w ruchach, dystynkcja, nienarzucająca się elegancja. Jakże uderzający kontrast! Normalność wyrazu, postawy, była niezwykła, rzucała się od razu w oczy. Osobą tą była Urszula Czartoryska, historyk sztuki, ściśle związana z łódzkim Muzeum Sztuki. Autorka popularnej pozycji Od pop artu do sztuki konceptualnej, dziesiątków innych prac na temat sztuki nowoczesnej i fotografii. Pamiętałem panią Czartoryską z odczytów czy wernisaży, publicznych analiz dzieł ze zbiorów Muzeum. Była postacią o ogromnym uroku, niezwykłym darze komunikacji. Na tle śródmieścia Łodzi, wczesnym popołudniem, jej sylwetka emanowała spokojem, jakimś dostojeństwem, głęboko odstawała od całego otoczenia! Ta harmonia była ewenementem, normalność była ekstrawagancją! Ta obecność wytwarzała uderzający dysonans, dysharmonię.
Spędzasz lata w przestrzeni, gdzie raz po raz zdajesz sobie sprawę: twoja „normalność” jest ekscesem. Tutaj to właśnie patologia jest normą. Czy grzechem jest pragnienie życia w normalności? Normalność? – przecież „to nie jest miasto dla normalnych ludzi”! Normalność jest tu dysfunkcją, jaskrawą innością. Narażoną na złe spojrzenie, kiedy indziej na epitet, a czasem na najbardziej banalną, fizyczną agresję. Łódź to miejsce, gdzie wysoka kultura, jakakolwiek wzniosłość, wrażliwość, przeżycie, stykają się bezpośrednio (i przegrywają) z nikczemnością, wrednością, plugastwem. Ta bliskość może być niesamowitym źródłem inspiracji dla jednostek, dla większości jest przekleństwem, nieznośną przeszkodą.
Polish ham
W ustach neurotycznego bohatera filmu Życie wewnętrzne, Marka Koterskiego, „łódzkość” brzmi jak… tu zacytować mógłbym dziesiątki passusów z tego pamiętnego filmu. Można powiedzieć: tak jest wszędzie, gdzie indziej bywa nawet gorzej. Cała Polska jest „takim” miejscem. Prości, nieokrzesani ludzie istnieją także gdzie indziej. Masz ich w także w Monachium, pełno ich w Paryżu.
-Zgoda. Piszę o tym, co najbliżej. Nasza przestrzeń miejska jest idealnym obrazem, potwierdzającym tezy, które wyraził już Gombrowicz w swoich Wspomnieniach polskich:
U nas tak zwanego człowieka kulturalnego nie chronią przed naporem masy solidne instytucje i tradycje, hierarchie i ład społeczny, jak na Zachodzie – u nas inteligencja, subtelność, rozum, talent są bezbronne pod naporem wszelkiej niższości, rodzącej się w dole społecznym, z nędzy, z dziwactw, zdziczeń, zboczeń i wyuzdań, z tępoty i brutalności – dlatego u nas tzw. Inteligent był i jest nieco zastraszony… Tyle może się zmieniło, że dziś ten gwałt niższości na wyższości jest bardziej zorganizowany…
Agresja, chamstwo, brak wzajemnego szacunku, elementarnego dystansu – piekło, które Polacy stwarzają sami sobie. Tutejszy gmin jest inwazyjny, nieposkromiony, pełen wiary w swoje racje. Nie dysponujemy jakimś modus, jakimś common sense, który chroniłby inność, oryginalność, wrażliwość. Metodą przetrwania dla osoby odmiennej jest spryt, odbicie agresji, setki uników.
Dobijająca jest akceptacja, pogodzenie się z opisanym stanem. Konstatacja: tak było, jest i tak długo jeszcze będzie – nic nie wnosi. Przecież nie zbudujemy niczego wartościowego na przeświadczeniu, że tak już jest i tak pozostanie. Chociaż „rozlane świństwo” – takie, jak przepowiadał Witkacy, jest uniwersalne, to łódzki plugawy charakter ma swoją sławę. Słowo cham (ostatnio bardziej popularne jest słowo menel) nie od zawsze było tożsame z przeciętnym mieszkańcem naszego miasta. Czy ktoś z czytających może podsunąć mi ekwiwalent tego słowa w języku hiszpańskim francuskim czy niemieckim? – szukałem, brak. Może nie byłem zbyt dociekliwy… z góry dziękuję za podpowiedzi…
Tutaj usłyszę chyba głos nowego pokolenia zwolenników wyrównywania szans, otwartości… Czym naprawdę jest pochylanie się nad żywym exemplum tego stanu? Płacz nad ofiarami tzw. „strukturalnego bezrobocia”? Uprawiane z bezpiecznej odległości ubolewanie nad wykluczeniem, plus powtarzanie bez żadnej głębszej refleksji, frazesów pochodzących z XIX wieku. Nigdy nie odpowiadało mi protekcjonalne pochylanie się nad ludem, ta nowoczesna wersja młodopolskiej chłopomanii. Koncepcja specjalnego mesjanizmu, posłannictwa proletariatu, głoszenie wyjątkowej roli ludu pracującego. Slogan: klasa robotnicza przewodnią siłą narodu, był kompletnym bullszitem dawnej ery. Dziś nadal odbija się czkawką. Nie wnosił niczego konstruktywnego, ponad to, że wynosił na piedestał prostego, nierzadko agresywnego, roszczeniowego człowieka. Czuł się on dowartościowany, z całym swoim bagażem obskurantyzmu i ordynarności. Kawałek życia spędziłem w Łodzi w częstej konfrontacji z tym mitycznym „reprezentantem” proletariatu. Drażni mnie, pożałowania godne, zauroczenie „charakternymi ludźmi” w dresach, ten niemądry zachwyt nad ulicznikiem, fascynacja lumpenproletariuszem. Dowartościowanie jego agresji i wypaczonego systemu wartości jest głupotą i zupełnym nieporozumieniem.
Savoir vivre czy tylko modus vivendi?
Ilu z nas wybrało poruszanie się samochodem nie tylko ze względu na wygodę? Korzystanie ze środków transportu masowego oznacza nie tylko oddawanie się jej wyjątkowo niskiej jakości usług (po 1989 zrobiono wiele, aby zaniedbać i de facto zniszczyć miejską komunikację - coś, co akurat w Łodzi było nienajgorsze). Jazda pojazdami MPK wiąże się nie tylko z zaduchem, zapachami, lecz także z częstymi wybuchami niechęci, czasem wręcz wrogości. Ilu z nas, oprócz komfortu szybkiego, swobodnego poruszania się na rowerze, afirmuje również poczucie uwolnienia się od atmosfery przystanków, tramwajów itd.? Tego nonsensownego gapienia się, tego wzajemnego „polskiego” obceniania, wartościowania wzrokiem, taksacji?
Upokarzająca jest bezskuteczność i słabość pomysłów na zwalczenie tych dokuczliwych objawów życia w metropolii. Tych drobnych, lecz niebywale uciążliwych pain in the ass. Małej ulicznej agresji, grubiaństwa, celowego poniżania. Jak wielu z nas mieszka na osiedlach, gdzie bezpośrednio po wyjściu przed blok może czuć się stuprocentowo swobodnie, w pełni odetchnąć świeżym powietrzem? Tak, by odbywało się to bez poczucia osaczenia, bez jakiegoś mini ryzyka? Elementarne prawo, warunek zwykłej egzystencji w swojej strefie zamieszkania, pozostaje problematyczne. Częstokroć zostaje nam odebrane przez specyfikę miejsca, charakter populacji, panujące obyczaje…
Swobodę odbiera zgraja debili, regularnie okupujących pobliski skwer, mierzących wzrokiem każdego, kto przechodzi; zaczepiających tych, których widzą pierwszy raz. Gdzie indziej poczucie wolności odbiera grupa starszych kobiet, głośno komentujących strój dziewczyny. Drobne uciążliwości? – spróbuj się tym uciążliwościom postawić!
Najczęstszą reakcją jest ucieczka. Wymuszony kwietyzm. Próba poszukiwania spokoju gdzieś obok realnego życia. Jak względna i krucha może być ucieczka, próba tworzenia równoległej „prywatnej” rzeczywistości, pokazuje zabytkowa etiuda Rozbijemy Zabawę (1957) Romana Polańskiego. Zaplanowane najście intruzów na wieczorek studentów Szkoły Filmowej przy ul. Targowej, wymknie się młodemu reżyserowi spod kontroli. Na krótkim filmie widać, jak ulicznicy przejmują inicjatywę, a małe zamieszanie przeradza się w autentyczny moment zagrożenia. Do dziś żyją ludzie, którzy nie mogą wybaczyć Polańskiemu tego pomysłu. Jest to także jakiś ponadczasowy znak, charakterystyczny dla Łodzi obraz. Moje promotorskie, kuratorskie doświadczenie nakazuje konieczność chronienia dóbr. Oprócz spraw oczywistych, jesteśmy zmuszeni dbać o bezpieczeństwo publiczności, przyjaciół, fanów etc. Inicjatywy artystyczne, szczególnie te z udziałem rytmicznej muzyki, często cieszą się za dużym „zainteresowaniem” ze strony przypadkowych, nierzadko zbędnych (sic!) „gości”. Gdy wstęp jest wolny, do seryjnego bitu lub muzyki tanecznej lepi się wszelki element. Niestety, prawie nigdy nie jest to konstruktywna introdukcja do innego świata, chęć poznania czegoś odmiennego, Przybysze natychmiast sprawdzają, czy na sali jest ktoś od nich silniejszy. Gdy nie dostrzegają ochrony, błyskawicznie staje się jasne – my tu „rządzimy”…
Chcemy całego życia
Ten wywód łatwo spostponować – co on mówi? To jakaś paranoja. Jaka przemoc? Przypominam sobie debatę o Bałutach w łódzkim Centrum Dialogu. Po banałach na temat „specyfiki” dzielnicy, kilka zdań burzących komfort i ciągłość wywodu wzbudziło najwięcej kontrowersji. Najbardziej przeciwko mówieniu o przemocy występowały panie, które uważały, że żyją w bardzo spokojnej okolicy. To wszystko przesada, nieprawda – mówiły. Itd. Najgłośniej gorzkim prawdom zaprzeczają ludzie, którzy po godzinie 21 nie wychodzą już z domu, amatorzy świętego spokoju, drepczący w miejskiej przestrzeni utartymi ścieżkami. Inni dyskutanci próbowali przekazać coś, co w sumie streszczało się w zdaniu: utrata telefonu, drobnie pobicie czy poturbowanie nie są wcale tak straszne, to część życia w tej okolicy…
Czy w Łodzi możliwa jest pełnia swoboda, relaks w miejscu publicznym? Tak, pod warunkiem paru mechanizmów zewnętrznych/wewnętrznych, pozwalających, by impregnować się na barbarzyństwo. Wszechobowiązująca „spina”, autokontrola, gdyż twoja zbytnia swoboda może drażnić innych. Gdy śmiejesz się lub tylko uśmiechasz, drażnisz lub wręcz prowokujesz innych cierpiętników. Nie mówiąc już o tym, że twoje szczęście burzy wiekowy lokalny porządek.
Please, nie jest zbyt ekstrawaganckim postulat pełni normalnego życia, kiedy możesz wracać bezpiecznie do domu o różnych porach, ubierasz się, jak tobie to odpowiada i nie musisz czuć się z tego powodu zagrożony. Gdzie możesz wracać sama nocnym autobusem, kiedy nikt nie mówi lub nie próbuje udowodnić ci, że ubierając się w ten sposób, „sama prosisz się o problemy”.
WKN. Wir Kapitulieren Niemals
Najbardziej dojmujące, dołujące jest, gdy słyszę też o innym rodzaju ucieczki. Życiu w Łodzi i jednoczesnej emigracji społecznej, duchowej. Aktywności poza miastem, działaniu poza Łodzią. Decyduje się na to coraz więcej tych, którzy żyją tutaj. Styl, gust i duch nie pozwalają na uczestnictwo w chocholim tańcu, w zarzynaniu się o $$$ ochłapy, w podjazdowych manewrach. Ewakuacja bierze się ze zwyczajnej chęci życia poza małością, lokalną kołomyją, małomiasteczkową swarą. Zdajmy sobie sprawę z istnienia jednostek zbyt wrażliwych, by grać w gry, toczyć te żałosne wojny.
To jest życie w Łodzi, gdzie mikrokosmos małości polskiej skupia jak w soczewce te ogólnie znane typy podłości. Obserwuję nasze lokalne życie od lat, widzę ocean małostkowości, niską zawiść, bezmyślne sekowanie potencjału. Rezultatem bywają kolosalne rozczarowania, żółć, wycofanie. W pewnym wieku zaczynasz zdawać sobie sprawę – nie wygrasz, nie przeciśniesz się przez ten blok tępoty, zawziętości i bezinteresownej wredności. Inicjatywa i potencjał hamowane są nie tylko tymi „uwierającymi” uwarunkowaniami czy instytucjonalnym betonem. Między tym wszystkim jest jednostka.To właśnie ten typ małości, mściwość ludzka, karzą nasłać na, powoli zdobywający renomę, festiwal mody, komorników w odblaskowych kamizelkach. Zamiast uzdrowić coś, co może stać się lokalną wartością (abstrahuję od odległej mi tematyki i zbędnych detali), zamiast usprawnić, zainwestować, oddłużyć, podtrzymać nazwę, markę – łatwiej jest zniszczyć, pogrążyć. Wywołać mikro skandal. Zamknąć sprawę tak, „aby nie było nic”. Ile tego typu klęsk, szczucia jeszcze obejrzę? Dyskomfort życia w Łodzi nie polega tylko na codziennym styku z „nędzą biedą mizeryją”. Kostropatość. Niskość. Nuda. Miałkość. Ludzie żyjący „pseudożyciem”, snujący się bez celu, nudzący się i szkodzący – istnieją oczywiście wszędzie. Dlaczego akurat tutaj triumfują?
W efekcie dostrzegasz jak powszechna jest kapitulacja, syndrom wycofania. Przychodzi moment, gdy jedynym wyjściem jest usunięcie się w prywatność. Nie chce się już walczyć o te odrobinę poprawy, walczyć o krok do przodu – dla siebie, dla środowiska, dla miasta, dla ogółu. W Łodzi jest to ucieczka do swoich enklaw, ucieczka od centrum i najbardziej popularna – wyprowadzka na peryferia.
Moc pozytywnego myślenia?
Od niedawna można otwarcie mówić: „żyjemy w małym, ciasnym, chorym kraju”. Miejscu, gdzie rytm życia wyznaczają ogólnopolskie awantury, kłótnie, rokosze; gdzie każdą lokalną mapę określają antagonizmy. Kiedyś próby „kalania własnego gniazda” skazane były na deszcz krytyki. Nie tolerowano żadnej krytyki, osłabiania czegoś i tak słabego. Zauważając wiele niuansów, bezsens powierzchownego ataku na swoje najbliższe miejsce, cieszę się tzw. wolności słowa. Wyobraźmy sobie, jaki lincz spotkałby André Gide’a, gdyby kilkanaście lat temu w Polsce wypowiedział słowa: rodziny, nienawidzę was. Zamknięte domy, zaryglowane drzwi, zazdrosne posiadanie szczęścia. Szczęście w Polsce? Szczęście w Łodzi? Niestały, kapryśny klimat, niespodziewana zmienność frontów atmosferycznych, wyznaczają arytmię naszego życia. Częstotliwość napięć, „ciśnień” i przewrotność międzyludzkich relacji to norma. Szary odcień nieba wciąż przypomina o przeszłej lub nadchodzącej nadwiślańskiej depresji. Mizeria łódzkiej egzystencji najbardziej uderzająca jest jesienią, zimą i wczesną wiosną (i.e. przez większość roku). Miasto w marcu to jeden wielki zaciek na fasadzie i grudy brudu, spływające ulicami.
Zdaję sobie sprawę z tego, że naszkicowane tu boleści są w wielkiej mierze powszechnie znane i uniwersalne. Momentalnie pojawia się kwestia: po co pisać o sprawach oczywistych? Brak odpowiedzi, a co najgorsze, recept dla realnego polepszenia/zmienienia opisywanych spraw. Z przyjemnością podzieliłbym się gotowymi sposobami na progres.
Pardon, ale czyżby wylano już za wiele słów o tych zagadnieniach? Trywialność tematyki tego tekstu jest zamierzona. Wątek nie jest nowy. Dotyka każdego miejsca w fazie przejściowej, pojawia się w momentach społecznego osłabienia. Teraz nakłada się akurat na, bezprecedensową na skalę Polski, polaryzację społeczeństwa. Moment Alle gegen Alle – kompletnego konfliktu społecznego, nieznanego w polskiej historii najnowszej. Sporu obecnego na każdym poziomie życia, w każdym niemal jego fragmencie.
Powtarzanie truizmów? Jeśli nawet, to nie wystarczająco głośno wypowiadanych. Są zbyt dotkliwe, prozaiczne, zbyt pospolite, aby zajmowali się nimi piszący poważne teksty. Często, aby opisać bezpośrednio uchwytną rzeczywistość, uruchamiają, wyprodukowane w zupełnie w innym kontekście, klisze. W użyciu są zawiłe quasi-profesjonalne argumentacje, ekskluzywistyczny żargon, w rezultacie sedno problemu umyka.
Temat nie jest zbyt przyziemny. Gdy pomija się go milczeniem, prędzej czy później następuje konfrontacja z „brukowym” życiem. Z takich przemilczeń, z usuwania wstydliwych spraw, na które brak miejsca (bo ważniejsze jest „pozytywne spojrzenie”), biorą się potem bolesne niespodzianki. Przykre incydenty, gdy wycieczka młodzieży z zagranicy styka się w centrum miasta z sieg heilującym wyrostkiem, gdy jesteśmy zmuszeni być świadkiem jakiejś „niewielkiego” napadu lub gdy sami padamy jego ofiarą. Szok i niemoc, gdy dochodzi do bliskich spotkań z tętniącym, inwazyjnym dnem życia.
Czy stan, o którym mowa, nie jest prawdą?
Czy jest lepiej, niż przed paru laty?
Czy można zauważyć zmiany na lepsze? Czy można zauważyć prawdziwe zmiany?
Jest słoneczny czerwiec. Za oknem zieleń, zakwitły drzewa, jest ciepło, wiosna i czuć powiew lata. Miejmy nadzieję, że będzie w tym roku wystarczająco długie. Najbardziej oczywiste będzie, pełne zniecierpliwienia, pytanie: co ten Skok tu wypisuje? Jest pięknie, skupmy się na tym. Ja także mam tego dosyć, jestem z tobą, Drogi Czytelniku.
Witold Gombrowicz, Wspomnienia polskie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 61
Wiktor Skok – mieszkający w Łodzi czynny uczestnik kultury industrialnej. Muzyk, artysta wizualny, publicysta, didżej, promotor, kurator projektów muzycznych i plastycznych. Łączy aktywności kuratorskie z własną twórczością. Nie rozdziela praktyki i teoretycznej refleksji. Eksploruje możliwości różnych mediów, platform komunikacji i ekspresji. Autor grafik, plakatów, ulotek, logotypów, video etc. Sztuki wizualne łączy zazwyczaj z muzyką / hałasem. Od pierwszej połowy lat osiemdziesiątych obecny na scenie punk/hardcore. Uznawany za filar krajowej sceny industrialnej i eksperymentalnej. Od 1989 roku współorganizator cyklu koncertów Wunder Wave, wydawca punkzine’a Zygoma (1988-1993). Założyciel i wokalista grupy Jude (od 1993), autor zine’a Plus Ultra (od 1999). Współtwórca łódzkiego klubu Dom (od 2011). Absolwent filmoznawstwa w Katedrze Mediów i Kultury Audiowizualnej Uniwersytetu Łódzkiego (2003) i Studiów Kuratorskich w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego (2006). Terenem penetracji obrał elementy najnowszej historii, ikonosferę systemów totalitarnych i współczesny śmietnik kulturowy. Niweluje dystans między sztuką, ideologią i propagandą. Wszystkie jego działania i realizacje składają się na posiadającą kilka wspólnych mianowników całość.