Zrozumieliśmy, że temu zespołowi do działania niezbędne są energia i entuzjazm na scenie. Najfajniej byłoby grać tylko koncerty ostatnie. I pierwsze po dziesięcioletniej przerwie - mówi dwie szóste Cool Kids of Death w przeddzień swego ostatniego (przynajmniej na razie) koncertu.
Jędrzej Słodkowski: Wróciliście i co?
Krzysiek Ostrowski: I już. Wróciliśmy, pobawiliśmy się - i na razie tyle.
3 listopada zagracie na Soundedit. To będzie wasz ostatni raz?
Krzysiek: Nie ma żadnych dalszych planów. Dalsze losy są uwarunkowane tym, czy po koncercie na Soundedit usiądziemy i zaczniemy pracować nad nowym materiałem. Teoretycznie okienko koncertowe na przyszły rok jest otwarte, ale jeśli nie będziemy mieć nowych piosenek, to po co się w to bawić?
A dlaczego właściwie wróciliście? Powody były merkantylne - zaproponowali wam hajs za powrót?
Krzysiek: To był miły aspekt tego wszystkiego. W 2019 r. wróciliśmy po ponad pięciu latach od zakończenia działalności na jeden koncert na Open'erze. Po tamtym występie dostaliśmy propozycję koncertów od Męskiego Grania, na którą przystaliśmy. Ale w 2020 r. była pandemia i te koncerty przesunęły się nam na ten rok. A że akurat minęło 20 lat od wydania naszej pierwszej płyty, to zrobiło się jakoś poważniej.
W tym 2013 r. rozstawaliście się zgorzkniali, skłóceni, wypaleni, grający dla garstki osób na imprezach typu Dzień Sera Smażonego.
Krzysiek: Oj, wiele, wiele było takich dni...
Kuba [który do tej pory rozmawiał przez telefon i dopiero włącza się do naszej rozmowy]: Jakiego sera?!
Krzysiek: Smażonego. Nie pamiętasz, Kuba? Były takie koncerty, jakieś festyny na prowincji.
Kuba: Faktycznie!
Krzysiek: Ten zespół tak naprawdę zdechł z nudów. A nuda powoduje wewnętrzne tarcia.
Proza koncertowego życia nie ma w sobie nic romantycznego. Regularne klubowe granie wygląda przeważnie tak, że jedziesz, marzniesz albo jest ci gorąco, tracisz czas na niekończących się postojach na fajkę, jesz gówniane jedzenie w przydrożnych barach...
Czym się znudziliście?
Krzysiek: Proza koncertowego życia nie ma w sobie nic romantycznego. Regularne klubowe granie wygląda przeważnie tak, że jedziesz, marzniesz albo jest ci gorąco, tracisz czas na niekończących się postojach na fajkę, jesz gówniane jedzenie w przydrożnych barach, później czekasz na próbę, czekasz na koncert, czekasz na kolegów po koncercie, wracasz w środku nocy, tachasz te skrzynie ciężkie… Jest czego mieć dość. A później, kiedy koncertów nie ma, to nagle o tym wszystkim zapominasz i jesteś wkurwiony, że nie ma koncertów.
Kuba: To, że się wtedy rozstaliśmy, wszystkim nam wyszło na dobre. Uniknęliśmy wielu chujowych rzeczy. Bylibyśmy skazani na egzystencję, w której na pewno nie gralibyśmy na Męskim Graniu, ale raczej w miejscach typu klub Agrafka w Zgierzu, nic nie ujmując klubowi Agrafka.
Krzysiek: O ile w ogóle byśmy gdzieś grali, bo wtedy też zupełnie ucięły się z różnych względów propozycje koncertowe. Energia totalnie siadła. Oczekiwania po płycie "Plan ewakuacji" były duże, ale po jej wydaniu nic się nie wydarzyło. Do tego doszło naturalne zmęczenie 12 latami wspólnego grania. Aha, no i Kuba z nami często nie grał, bo chorował wtedy na nowotwór.
Plus przypadłość piątych czy szóstych płyt: nikogo te płyty nie interesują poza ich autorami.
Kuba: Ale ja przecież dostawałem oferty zagrania koncertów z CKOD długo po tym, jak zespół zakończył działalność! Była nawet propozycja zagrania na zjeździe stomatologów, za gruby hajs. Byliśmy jednak na tyle uczciwi względem samych siebie i naszych odbiorców, że w momencie, w którym poczuliśmy, że dalsze funkcjonowanie będzie po prostu ciągłym wskrzeszaniem trupa albo snuciem się pod kroplówką, powiedzieliśmy, że kończymy i nie ciągniemy tego dalej. I teraz ta uczciwość procentuje.
Idziecie jak burza, a przynajmniej tak brzmicie na żywo.
Krzysiek: Zrozumieliśmy, że temu zespołowi do działania niezbędne są energia i entuzjazm na scenie. Dziś one są, ale dziesięć lat temu wyparowały. Wyjątkiem był tylko pożegnalny koncert w Teatrze Studyjnym pod koniec 2013 r., który był jednym z najlepszych, jakie zagraliśmy.
Kuba: Wróciłem do was na ten koncert.
Krzysiek: Warto się czasem rozpaść, żeby doświadczać takich koncertów. Przyszło bardzo dużo ludzi, pełno znajomych, wróciło na chwilę poczucie, że ten cały zespół ma sens. I jeszcze Piotrek Szczepański wyreżyserował odpowiednio dramaturgię całego wydarzenia, bo to był premierowy pokaz jego drugiego dokumentu o nas.Ostatni koncert to w sumie poważny moment w życiu każdego muzyka. Najfajniej byłoby grać tylko koncerty ostatnie. I pierwsze po dziesięcioletniej przerwie.
Kuba: Rozpad zespołu był spowodowany czymś więcej niż tylko tym, że była niska frekwencja na koncertach. Dla mnie już praca nad płytą "Plan ewakuacji" była przygotowywaniem się do końca. Z tą myślą pisałem piosenki, stąd tytuł. Ja chyba zacząłem żegnać się z CKOD wcześniej niż koledzy. Jestem fanem maksymy, iż „koniec wieńczy dzieło”, dlatego lubię, kiedy artysta traktuje koniec projektu jako jego integralną część, z którą łączy się pewien przekaz.
Bardzo lubię frazę z tamtej płyty: "Wiemy wszystko o wszystkim, ale nikt nas nie pyta o zdanie". Czy to też nie było aby o ówczesnych was?
Krzysiek: Że niby byliśmy zarozumiałymi bucami?
Nie, że generalnie ludzkość ma was w dupie.
Krzysiek: Akurat ta piosenka opowiada o takim stanie, gdy masz 16 lat, jeszcze nic istotnego się w twoim życiu nie zdarzyło, ale czujesz, że pozjadałeś wszystkie rozumy. Po trzydziestce zaczyna się z tego stanu wyrastać.
Kuba: Refleksja bardzo podobna do tej, jaką serwuje Michael Gira w piosence „Blind” z płyty „Drainland”. Tak, ja również z wiekiem zacząłem coraz mocniej odczuwać, że jestem ślepym debilem.
Krzysiek: A w 2013 r. to już naprawdę ciężko byłoby mi o sobie pomyśleć, że wiem wszystko o wszystkim. To, co się działo - albo właśnie nie działo - wokół Cool Kids of Death, było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Uświadomiłem sobie, że może to szaleństwo, które wydarzyło się przy okazji pierwszej płyty, było tylko przypadkiem.
Ale czy wtedy, kiedy kończyliście działalność, mieliście poczucie, że macie w ogóle coś jeszcze do powiedzenia?
Krzysiek: No pewnie, przecież wiemy wszystko o wszystkim! (śmiech)
Kuba: Prywatnie każdy z nas ma dużo do powiedzenia, ale czy koniecznie musimy korzystać z formuły grania w CKOD, by to powiedzieć?
Jak wyglądała pierwsza próba po tak długiej przerwie?
Krzysiek: Wyglądała tak, jakbyśmy mieli ostatnią próbę dwa tygodnie wcześniej. Zaczęliśmy grać i piosenki same poszły.
Kuba: Wiesz, te próby nie wyglądały tak, że poprzedniego dnia wszyscy balowaliśmy na mieście, by na próbie poopowiadać sobie anegdoty z dnia wczorajszego. Było, rzekłbym, profesjonalnie.
Gadałem o tym z Fagotem z 19 Wiosen, które mają salę prób po sąsiedzku. Mówił mi, że Dziewiętnastki zagrają na próbie trzy kawałki - i przerwa, i fajeczka. A my graliśmy na próbie kilkanaście piosenek bez przerwy, przygotowując dokładnie to, co mieliśmy zagrać na koncertach. A mimo tego, mieliśmy wielki fun z grania i wszystko poszło nam sprawnie.
Krzysiek: Nawet kawałki, których nigdy nie graliśmy z Jackiem Frąsiem, przygotowaliśmy błyskawicznie.
Jacek Frąś wrócił do CKOD po 14 latach; w latach 2008-13 r. za bębnami siedział Łukasz Klaus. Czy z Jackiem też było tak, jakbyście grali ostatni raz 2 tygodnie temu?
Krzysiek: Jacek cały czas grał w zespołach - najpierw w Dick 4 Dick, teraz w Kwiatach - więc nie musiał sobie przypominać, jak się to robi. Na tych naszych ostatnich koncertach żadnego komplementu nie słyszałem tak często jak: "Kurde, ale perkusistę to macie zajebistego!". Jacek jest też mentalnie stworzony do tego zespołu, z całą swoją frąsiowatością.
Czym objawia się frąsiowatość?
Krzysiek: To nerwowość połączona z taką ogólną dziwnością. I specyficzne poczucie humoru.
Kuba: Jaranie się nazwami miejscowości typu Gietrzwałd. Nazwiskami typu Parzymięso.
Krzysiek: Albo barszczem Sosnowskiego. Jacek jest dzikusem, perkusistą z "Muppetów". Więc jak Marcin ["Cinass" Kowalski, gitarzysta, współlider CKOD] przestaje go tłamsić i Jacek zaczyna grać, tak jak lubi, i puszczają mu hamulce, to się zaczyna totalny rozpierdol.
A jakie emocje były na tej pierwszej próbie?
Krzysiek: Czy były jakieś specjalne emocje? Nie, mieliśmy zadanie do wykonania: przygotować się do koncertu. Pierwszym koncertem było Męskie Granie w Poznaniu. Jasne, był stres, czy koncert nam się uda. Koncert poszedł zajebiście, stres zniknął.
Pytałem się kolegów, czy taki standard, jaki obowiązuje na Męskim Graniu, to dziś norma na festiwalach w Polsce. Bo kiedy my byliśmy gwiazdami festiwali, nie było tak miło.
A jak było?
Krzysiek: Kiedy przyjeżdżaliśmy na teren festiwalu, kierowano nas na zaplecze. Tam przeważnie stał namiot bez ścian i pani każdemu z nas dawała na tekturce tłustą kiełbasę, butelkę wody mineralnej i ogólną dyrektywę, żeby się nie pętać i nie przeszkadzać. I to było całe zaopiekowanie. Tym razem mieliśmy poczucie, że jesteśmy tam kimś ważnym. To znaczy, że artyści traktowani są tam z szacunkiem, a nie jak zło konieczne.
Kuba: Może mieliśmy szczęście, że zaproszono nas akurat na koncerty w ramach Męskiego Grania, które przez lata stało się przedsiębiorstwem rozrywkowym na ogromną skalę, które obraca dużym hajsem i organizuje imprezy z rozmachem. Liznęliśmy trochę tego festiwalowego luksusu, jednak najprzyjemniejsze dla mnie było spotkanie ze starymi znajomymi z innych kapel, a także – a może przede wszystkim – z ludźmi z obsługi technicznej. Wszyscy powitali nas z uśmiechem i otwartymi rękami. To było trochę jak powrót do rodzinnego domu. I było bardzo wzruszające.
Krzysiek, pamiętam, że kiedy parę lat temu Kuba Ziołek i Łukasz "Twix" Jędrzejczak zaprosili cię do swojego zamaskowanego zespołu T'ien Lai, powiedziałeś mi, że zgodziłeś się przede wszystkim dlatego, że brakowało ci fizycznego aspektu związanego z występami.
Krzysiek: I nadal mi tego brakuje, więc pod tym względem nasz powrót uważam za bardzo udany. Kiedy już wywrzeszczysz się na koncercie, wytarzasz, wyrzucisz z siebie wszystko, stajesz się łagodny i spokojny niczym mnich tybetański.
Przyjemność wynikająca z tego, że twoje i kolegów piosenki śpiewa kilkaset albo i tysiąc osób, jest jedną z największych, jakie możesz sobie wyobrazić
A tobie, Kuba?
Kuba: Ja nie wrzeszczę. No dobra, w niektórych kawałkach wrzeszczę, ale nie tarzam się. U mnie bardziej przebiega to na poziomie tego, co dzieje się w mojej głowie niż z moim ciałem. Przyjemność wynikająca z tego, że twoje i kolegów piosenki śpiewa kilkaset albo i tysiąc osób, jest jedną z największych, jakie możesz sobie wyobrazić. A to właśnie działo się na naszych ostatnich koncertach. Wiadomo, każdemu muzykowi zależy, by jego piosenki śpiewał tłum pod sceną, żeby było pogo i żeby jedni fani nosili innych fanów na rękach.
Nie byłem ani na Męskich Graniach, ani na waszym koncercie na Letnisku w Łodzi, za to widziałem was w Warszawie w klubie Pogłos...
Krzysiek: …oj, ale tam było!
No właśnie. Myślałem, że idę na jakąś rockową rekonstrukcję historyczną, a okazało się, że gracie jak nigdy wcześniej. Jakaś dzika energia narastała i narastała - widziałem jak Krzysiek obserwuje szalejącą publiczność z mieszaniną radości i strachu, myśląc chyba: “O rany, co tu się dzieje i co się zaraz wydarzy!”.
Kuba: To było to samo uczucie, które widać w oczach naukowca w filmie „Obcy 4”, kiedy patrzy na jedną z genetycznych mutacji Obcego i wypowiada słowa „You’re beautiful, beautiful buttterfly!”: mieszanka przerażenia i zachwytu. (śmiech)
Krzysiek: Wiesz, początek koncertu zawsze jest niepewny, ale przy “Generacji Nic” energia była już na pełnej. Strachu nie czułem, jeśli czegoś się bałem, to może tego, że mi się zaraz głos ze wzruszenia zacznie łamać. Tak ogromne są emocje, kiedy czujesz siłę, która uruchamia się w publiczności. Miałem ciarki. To jest niesamowite uczucie, ale to cię tak emocjonalnie rozstraja, że nie jest łatwo wrócić potem do pracy za biurkiem.
Ten koncert był pierwszym klubowym koncertem CKOD od czasu pożegnania w Teatrze Studyjnym.
Kuba: O ile koncert w teatrze jest koncertem klubowym. (śmiech)
Jak taki koncert różni się od takiego występu na wielkiej scenie na Męskim Graniu, gdzie w dodatku nie jesteście główną gwiazdą, ale jakimś dodatkiem do aktualnych gwiazd oraz piwa.
Kuba: Nie czuliśmy się żadnym dodatkiem do piwa, to nie tak. Powielasz tu nieprawdziwy stereotyp. Różnica jest podstawowa: na dużej scenie nie czujesz bliskości publiczności, jak choćby w Pogłosie, gdzie gryf mojej gitary był metr od głów ludzi, a w każdej chwili jakiś pogujący może wpaść na scenę. I to jest zajebiste. Ale z drugiej strony, na Męskim Graniu doskonale słyszysz siebie i kolegów, twoja muzyka brzmi jak należy. A w takim Pogłosie miałem wrażenie, że może i jest energia, ale pod kątem muzycznym jest totalna beznadzieja, bo nikt z nas nic nie słyszał.
Dominuje niepewność wobec świata, który nieustannie mutuje, napędzany szybkim rytmem nowoczesnych mediów, pełnych fejk niusów, nienawiści, będących iluzją wspólnoty, w istocie pogłębiającą podziały i intensyfikującą lęki
To zabawne, bo choć ledwo zmieściliście się w sześciu na tej małej scenie, brzmieliście dokładnie tak, jak powinniście.
Kuba: Byłem w szoku, kiedy ludzie podchodzili potem do nas i mówili, że było zajebiście słychać.
Krzysiek: Tam było trochę jak na próbie, gdzie też prawie nic nie słychać. Dlatego ja tak zawsze w CKOD krzyczałem - musiałem przebić się przez te pięć innych instrumentów, żebym sam siebie chociaż usłyszał. A potem na takim Męskim Graniu jest szok: podchodzę do mikrofonu i tysiące ludzi, w tym również ja, słyszę swoje każde westchnięcie. Jesteś przygotowany na darcie mordy, totalną spinę i wysiłek, a tu wszystko gładko i na luziku idzie. I to też jest świetne uczucie.
A to z tym graniem do piwa to naprawdę tak nie jest, że to jakaś piwna biesiada i ludzi głównie interesuje chlanie Żywca. Jakiś czas temu miałem remont w mieszkaniu, robił go przemiły pan Artur z ekipą. Ostatnio poprosiłem pana Artura, żeby przyszedł wkręcić kołek w ścianę, bo ja tego nie potrafię. I on mówi: "Jakiś czas temu jedziemy Wrocławia na Męskie Granie. Jest miło i sympatycznie, piwko, piwko, aż tu nagle wychodzi na scenę kto? Pan wychodzi, panie Krzysztofie. No panie Krzysztofie, cóż to była za niespodzianka!". Czyli jak widzisz, ludzie jeżdżą z Łodzi aż do Wrocławia, żeby posłuchać muzyki na Męskim Graniu.
Jak mu się podobało CKOD?
Krzysiek: Nie pytałem, żeby nie było niezręcznie.
Po koncercie w Pogłosie podpytywałem Cinassa, który też był rozentuzjazmowany tym występem, czy ma jakieś dalsze plany względem CKOD. Mówił, że nie i że w ogóle nie pisze żadnej muzyki, ale że jakby koledzy zechcieli, to on by też zechciał.
Kuba: Ja bardzo chciałbym zrobić z Cinassem jakiś kawałek.
A z Krzyśkiem?
Kuba: No jasne, też. Chodzi o to, że zaczynaliśmy to wszystko z Cinassem u niego na chacie w bloku na Bałutach. Znamy się jako przyjaciele i muzycy od ćwierć wieku. I najprzyjemniej wspominam pracę, jeśli chodzi o robienie muzyki z kimś na spółę, właśnie z Marcinem. Tworzymy dobry team. Ja jestem najlepszą wersją siebie jako kompozytora przy nim i myślę - nie ujmując tu nic innym jego współpracownikom - on najlepszą wersją siebie przy mnie.
Bardzo mi brakuje pracy z nim. On w ostatnich latach skupił się na karierze agenta nieruchomości, zupełnie porzucił muzykę, z wyjątkiem wyprodukowania dwóch płyt Jude. Ale jest nadzieja, bo parę miesięcy temu zostawił handel nieruchomościami i wrócił do życia klubowo-towarzyskiego. Nie wiem, czy wiesz, ale jest dziś jedną z bardziej aktywnych klubowo postaci w Łodzi.
Krzysiek: Cinass spóźniał się na próbę nie dlatego, że był na imprezie i po niej zaspał, tylko dlatego, że wciąż był na imprezie.
Kuba: Więc myślę, że prędzej czy później wróci też do robienia muzyki i skomponujemy coś wspólnie. Jest też pewien pomysł, byśmy razem otworzyli klub. Cinass mógłby połączyć swoje nowe klubowe hobby z biznesem i zostać moim wspólnikiem po tym, jak musiałem zamknąć klub Konkret.
Macie już jakiś lokal?
Kuba: Nie, ale staramy się o lokal w bardzo fajnym miejscu. Głównie dzięki pomocy Urzędu Miast Łodzi.
Kiedy zrobiło się głośno o tym, że nowy dyrektor Muzeum Sztuki wyrzuca Konkret z budynku muzeum, odezwał się do mnie Sławomir Granatowski, dyrektor departamentu rewitalizacji w Urzędzie Miasta Łodzi. Zapytał, jakiego rodzaju lokal by mnie interesował. Zostałem też zaproszony na spotkanie z wiceprezydent Joanną Skrzydlewską, której podlegają nieruchomości w Łodzi. Po wcześniejszych, złych doświadczeniach z rozmów z urzędnikami, byłem bardzo mile zaskoczony, że miasto samo się odezwało i że wykazało tyle troski w tej sprawie.
Na spotkaniu z panią prezydent najpierw przekazano mi, że w zasobach miasta jest tylko jeden lokal przeznaczony na działalność kulturalną, który mógłbym wynająć - obok szpitala Kopernika. Grzecznie wytłumaczyłem, że absolutnie nikt nie przyjedzie na alternatywny koncert, spotkanie albo pokaz niszowego filmu w okolice szpitala Kopernika, no chyba, że gdzieś tam mieszka. Podziękowałem i zacząłem zbierać się do wyjścia, ale wtedy oni zaczęli mówić: "Siadaj, siadaj!". No i się okazało, że jednak jest więcej lokali niż ten jeden przy szpitalu. Mam nadzieję, że cała sprawa znajdzie pozytywny finał.
Konkret był jednym z najprężniejszych łódzkich klubów. Jak dużą stratą jest jego zamknięcie, zdałem sobie sprawę, kiedy próbowałem policzyć, ile klubów w Łodzi regularnie, co kilka dni, organizuje wydarzenia kulturalne i rozrywkowe. Nie dojechałem do końca palców jednej ręki.
Kuba: A za chwilę będzie jeszcze gorzej, bo klub Dom przestanie pełnić dotychczasową funkcję. Właściciel OFF Piotrkowskiej ma przebić przez środek klubu przejście, więc zostanie jakaś 1/3 powierzchni. Będzie mały bar, a latem - ogródek.
Krzysiek, a ty byś chciał wrócić do grania, koncertowania, nagrywania?
Krzysiek: (cisza) Tak. Ale to się wiąże z wieloma wątpliwościami.
Jakimi?
Krzysiek: Czym innym jest śpiewać stare piosenki, a czym innym w wieku 46 lat pisać nowe. Robi się z tego strasznie poważna, odpowiedzialna sprawa, która wymaga przestawienia życiowych priorytetów. Ale pewnie jak już ruszymy, to pójdzie.
Tu jest kolejne pytanie, które trzeba sobie postawić: czy musimy to, co mamy w głowach, przekazywać innym, powołując znów do życia całą machinerę w postaci zespołu CKOD, czy może wystarczy, że sobie pogadamy ze znajomymi lub zrealizujemy swoje pomysły w ramach innych projektów muzycznych
Ale kto ma zdecydować o tym, czy ma to iść?
Kuba: Wiesz, dziś nie musimy niczego nikomu udowadniać, gramy na luzie, możemy się cieszyć z tego, jak ludzie reagują na nasze stare piosenki, niesie nas ta fala. Ale nowy materiał to już zupełnie inna historia i musimy zadać sobie pytanie, czy chcemy tę historię pisać. Czy w ogóle czujemy potrzebę, żeby znów być CKOD, czy może jednak zadowala nas po prostu wyższy niż kiedyś poziom cateringu, o czym mówił Krzysiek, i już. Krzysiek mówi, że pisanie nowych tekstów to poważna sprawa, i ja jako drugi piszący się z nim zgadzam, choć przy okazji muszę wyznać, że zalążek nowego tekstu już mam – zapisałem go sobie po ostatnich koncertach, żeby nie zapomnieć (śmiech). Tu jest kolejne pytanie, które trzeba sobie postawić: czy musimy to, co mamy w głowach, przekazywać innym, powołując znów do życia całą machinerę w postaci zespołu CKOD, czy może wystarczy, że sobie pogadamy ze znajomymi lub zrealizujemy swoje pomysły w ramach innych projektów muzycznych.
Wiem, że to wasza intymna zespołowa sprawa, ale powtórzę pytanie: kto ma o tym zadecydować? Zwołacie jakieś spotkanie, zrobicie głosowanie?
Krzysiek: Na razie to nie jest nawet sprawa zespołowa, nie rozmawialiśmy o tym ze sobą ani razu. Tutaj pierwszy raz gadamy o tym na głos, bo nas przymuszasz.
Kuba: Na pewno dopinguje nas to, że tylu ludzi, którzy byli na naszych koncertach, mówiło, że chciałoby naszego powrotu. Choć z drugiej strony byli tacy, co mówili, żebyśmy nie wracali (śmiech). Ale gdybym miał obstawiać, to myślę, że spróbujemy zrobić coś razem. Zaczniemy od jednej piosenki i zobaczymy. Spróbować zawsze można. Jak będzie chujowo, to sobie damy spokój.
Gracie na Soundedit razem z Psychocukrem, L.Stadt, Salvezzą i Moną Polaski. Wspaniała reprezentacja łódzkiej sceny alternatywnej. Trudno jednak nie zauważyć, że Psychocukier i L.Stadt. jak Wy też zaczynały na początku XXI w. Salvezzę stworzył Fagot z 19 Wiosen, które obchodzą właśnie 30-lecie, z Witkiem Münnichem, który darł ryja do mikrofonu jeszcze na przełomie wieków. A 2/3 Mona Polaski to chłopaki z grupy Bruno Schulz, która zaczynała w 2003 r. Strasznie dziadersko zrobiło się na tej łódzkiej scenie. Gdzie młoda krew?
Kuba: Nie no, są nowe projekty muzyczne z Łodzi – na przykład zespół Kresy, którego pierwszy singiel będzie produkował Cinass wspólnie z Kamilem Łazikowskim [klawiszowcem i gitarzystą CKOD].
Nie mówię, że w ogóle nie ma młodych zespołów, ale chyba trudno mówić, że w Łodzi istnieje jakaś scena napędzana przez ludzi przed trzydziestką czy nawet przed czterdziestką. Nowe zespoły tworzy tych dwudziestu paru ludzi, którzy grają we wszystkich innych zespołach, jak np. ostatnio Jam Diabeł II. Czy to nie jest sprzężone z upadkiem Łodzi klubowej, o którym przed chwilą mówiliśmy? Nie ma miejsc, nie ma twórców, nie ma publiki.
Kuba: Na pewno jest. I jest to duży problem, nie tylko zresztą dotyczy to sceny, powiedzmy, gitarowej, ale też sceny z ambitniejszą elektroniką, którą stara się animować pub Ignorantka. Trochę przykro się robi, jak się popatrzy na Warszawę, gdzie są fajne kluby - nawet jeśli zamknięto Pogłos - są artyści, jest ferment, jest scena.
Krzysiek: Ale ten kryzys da się też zaobserwować na przykładzie dużo popularniejszego gatunku, jakim jest hip-hop. To hip-hop jest językiem młodych ludzi. Sprawdzam dużo nowego hip-hopu, i jako zwykły słuchacz, i zawodowo, bo szukałem kawałków do gry "Cyberpunk 77" czy do własnego serialu "Superłotr". Powiedz mi, słyszałeś jakiś nowy hip-hop z Łodzi?
Nie.
Krzysiek: No właśnie. Jest Chivas, taki emo-rap. gdzieś mi się o uszy obiło, że on jest z Łodzi. Ale poza tym - posucha. Nie ma dobrego rapu z Łodzi. Może nigdy nie było
Kuba: A O.S.T.R.?
Krzysiek: Od początku nie moja bajka. Chociaż czasem łapię się na tym, że nucę “biorę, co los da, życie made in Polska”
Do tego dochodzi fakt, że trudno jest być muzykiem czy szerzej, artystą w dzisiejszych realiach, zdominowanych przez chujowe rynkowe mechanizmy i złe rozwiązania prawne, które powodują, że własność intelektualna nie jest właściwie wynagradzana
Kuba: Nie chcę dzielić włosa na gatunki muzyczne, ale tak, to wszystko na siebie wzajemnie wpływa. Do tego dochodzi fakt, że trudno jest być muzykiem czy szerzej, artystą w dzisiejszych realiach, zdominowanych przez chujowe rynkowe mechanizmy i złe rozwiązania prawne, które powodują, że własność intelektualna nie jest właściwie wynagradzana. Jeśli nie jesteś na samym szczycie i nie załapiesz się na przedsięwzięcia medialne typu Męskie Granie, które obracają dużymi pieniędzmi, w związku z czym mogą nie tylko dobrze zapłacić, ale mają też realny wpływ na popularność artysty, to nie załapiesz się na swój kawałek tortu. Idąc tym samym tropem: jeśli nie jesteś Kayne Westem, to nie dostaniesz nic z odsłuchań na Spotify. Dzisiejszym debiutantom musi być naprawdę trudno się przebić. Postępujący upadek dziennikarstwa, spowodowany tymi samymi mechanizmami, sprawił, że nie ma już właściwie opiniotwórczych mediów, które kiedyś pomagały w kreowaniu popularności artystów spoza mainstreamu.
Krzysiek: Ja mogę się jeszcze łudzić, że nie mam racji, bo nie biorę udziału w życiu miasta. Siedzę przed biurkiem od rana do wieczora. Ale Kuba prowadzi klub, wie, co jest grane.
Kuba: Gdybym miał oprzeć program artystyczny klubu wyłącznie na inicjatywach lokalnych, to, nie biorąc pod uwagę didżejów, mógłbym po miesiącu zamknąć lokal. Wystarczy 4-5 weekendów - i już, wszystko. Oczywiście, to tylko hipotetyczna sytuacja, bo w klubie artyści lokalni powinni mieszać się z tymi z innych miast, to się powinno razem fajnie nakręcać. Tylko że się nie nakręca, bo brakuje łodzian.
Znajomi łodzianie, którzy dawno wynieśli się do Warszawy, mają mnie dość, bo zanudzam ich ciągłymi opowieściami o tym, co mnie w tym mieście wkurwia
Dlaczego tak jest? Co się stało w Łodzi?
Krzysiek: Nawet mi się nie chce zaczynać tej litanii. Znajomi łodzianie, którzy dawno wynieśli się do Warszawy, mają mnie dość, bo zanudzam ich ciągłymi opowieściami o tym, co mnie w tym mieście wkurwia.
Dobrze, że jestem twoim dalekim znajomym łodzianinem z Warszawy.
Kuba: To zbyt obszerny temat na wywiad. W skrócie można to wypunktować następująco: zła sytuacja ekonomiczna miasta (skutkująca wyludnieniem) oraz brak mądrej polityki kulturalnej, która wspomogłaby lokalne inicjatywy i otoczyła opieką lokalnych twórców i promotorów. Dużo inwestuje się w niekończące się remonty, przebudowy, wydaje się kolosalne kwoty na festiwale organizowane przez ludzi z zewnątrz, zapominając, że miasto to nie tylko infrastruktura, ale przede wszystkim ludzie. Postępująca gentryfikacja, która swoją symboliczną kulminację osiągnie już niebawem, kiedy kompleks OFF Piotrkowska definitywnie przestanie być miejscem przyjaznym lokalnym inicjatywom kulturalnym, stając się kolejnym kompleksem handlowo-usługowym, nie jest należycie kontrowana mądrą polityką kulturalną miasta. Nie ma się co łudzić, deweloperzy potrzebują artystów tylko na początku swoich działań, kiedy trzeba za niewielkie pieniądze rozkręcić inwestycję, narobić szumu.
Kazimierz Rajnerowicz w bardzo dobrej książce o Was “Nie będzie żadnej rewolucji” cytuje dawną wypowiedź, w której określacie polską muzykę jako “chujową”. Za wyjątkiem Lecha Janerki.
Krzysiek: Naprawdę? Już się nie mogę pod tym podpisać.
No to czego ostatnio ciekawego polskiego słuchałeś?
Krzysiek: Jest tego cała masa, ciągle coś leci.
Pamiętam, jak miałeś fazę na black metal.
Krzysiek: Tak, najpierw słuchałem black metalu, potem death metalu, potem wszystkich innych metali, potem hip-hopu, potem jazzu.
Kuba: Słucha wszystkich nagrań z danego gatunku i skacze dalej. Następny, następny!
Krzysiek: No, nie tak szybko, bo jeszcze dużo czytam o tym, kogo słucham. Odkąd CKOD zawiesiło działalność, w ramach sentymentu przeczytałem tony książek o muzyce.
Gadamy podczas festiwalu Great September - wczoraj byłem na koncercie zespołu Węże. Znałem jeden kawałek z sieci, bardzo fajny, ale nie spodziewałem się takiej kumulacji zajebistości. 20 minut totalnego wpierdolu, kolesie skaczący po ścianach i wijący się po podłodze, energia trochę jak w The Armed. Oprócz tego Jad, Szczyl, Bedoes, zaraz idziemy na Darię ze Śląska, Ove, Belmondawg. I jeszcze mój ulubiony WaluśKraksaKryzys, którego większości koncertu słuchałem zza drzwi, bo do klubu Dom nie dało się wcisnąć. Graliśmy zresztą z Walusiem razem na Męskim Graniu - zaśpiewał z nami “Butelki z benzyną i kamienie”.
Żeby się przekonać, że jest masa polskich projektów muzycznych na światowym poziomie, wystarczy sobie odpalić netflixowy hit “Edgerunners”. To jest japońska animacja ze świata gry “Cyberpunk 2077”. I tam w ścieżce dźwiękowej masz między innymi Deszcz, Ugory, Kubę Ziołka, Drivealone, Antigamę, SLG, Private Press, Połoza, Earth Trax, Poly i Dawida Podsiadło.
Kuba: Ja na Great September ogarniam koncerty w Muzeum Książki Artystycznej - widziałem imponujący koncert Franka Warzywa i Młodego Buddy. Niektórzy mówili, że to koncert całego festiwalu.
We wrześniu minęło 20 lat od publikacji głośnego tekstu "Generacja Nic" Kuby w “Gazecie Wyborczej”. Dla tych, co nie czytali, to było o rozczarowaniu Polską waszego pokolenia: wykształconych ludzi, którzy nie mają szansy na normalne życie, bo wszystkie najlepsze prace zdobyli ci trochę starsi od was, wchodzący w III RP jako dwudziesto-, trzydziestolatkowie, a wam zostały ochłapy. Macie ciągły kontakt z młodymi - Kuba prowadził klub, Krzysiek wykłada na ASP. Jaka to jest generacja?
Kuba: Miałem w klubie pracowników, którzy zahaczyli się w gastro, żeby jakoś przetrwać, bo z tego, co mi mówili, tych korporacyjnych stanowisk nie ma chyba za dużo. A nawet jeśli są, to za tak małe pieniądze, że lepiej pracować w klubie.
Krzysiek: Wiesz, ja mam kontakt ze studentami na uczelni, ale nie rozmawiam z nimi o ich problemach życiowych i planach na przyszłość. To inny rodzaj relacji.
A potwierdzacie obiegową opinię, że 20-latkowie są bardziej świadomi, zaangażowani społecznie i politycznie niż nieco starsi Polacy?
Kuba: Na pewno nie boją się mówić o swoich prawach, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy genderowe. To akurat mogę potwierdzić, bo w Konkrecie prawie cała obsługa była bi- albo homoseksualna.
Tak czy owak - ten nowy świat urządzą nam kobiety
Krzysiek: Ale Kuba, to jakaś bańka. Czy możemy to rozszerzyć na większą część społeczeństwa, ludzi z mniejszych miast? Nie wiem.
Mogę za to opowiedzieć wam o zmianach, które dzieją się na moich oczach i za chwilę zmienią całą naszą kulturę. Otóż podczas ostatniego naboru do Instytutu Animacji na łódzkiej ASP mieliśmy 150 chętnych na osiem miejsc. Wśród tych 150 chętnych było tylko trzech chłopaków, żaden nie przeszedł do finałowej ósemki.
To jest utrzymująca się tendencja od kilku lat, ale tegoroczna skala zjawiska była szokiem. Jak mówili mi znajomi, podobnie wyglądają egzaminy na Filmówce. W komisjach egzaminacyjnych dochodzi do fascynujących spotkań młodych, superzdolnych, odważnych dziewczyn i przedstawicieli starego porządku, w tym jakby nie patrzeć i mnie, którzy są często jeszcze chyba umiarkowanie przygotowani na tę pokoleniową inwazję przebojowych kobiet.
Tak czy owak - ten nowy świat urządzą nam kobiety.
A gdzie się podziali młodzi faceci?
Krzysiek: Na zajęciach z boksu widziałem paru.
Kuba: Na pewno młodzi są dziś dużo bardziej pogubieni niż my, choć i my nie czuliśmy za młodu gruntu pod nogami. Przypadłość natury psychicznej, za pomocą której mógłbym w skrócie opisać dzisiejsze młode pokolenie, to „lęk uogólniony”. Dominuje niepewność wobec świata, który nieustannie mutuje, napędzany szybkim rytmem nowoczesnych mediów, pełnych fejk niusów, nienawiści, będących iluzją wspólnoty, w istocie pogłębiającą podziały i intensyfikującą lęki.
A czy młodych interesuje muzyka tak jak interesowało to pokolenie Wasze czy moje, czy tylko seriale albo filmiki? Bo dla nas to było przecież całe życie.
Kuba: Jasne, że interesuje.
Krzysiek: Młoda polska muzyka wypełnia dziś stadiony.
Kuba: Spójrz choćby na cały fenomen kulturowy, jakim jest Wixapol. Można go oczywiście sprowadzić do memów i wciągania kresek, ale ta muzyka, ta kultura najlepiej portetuje ducha współczesności, całą tę współczesną obsesję powierzchowności i szybkości, nadając jej jednocześnie nowy wymiar, bogatszy o humor, pewien intelektualny dystans oraz poczucie najpiękniejszego rodzaju wspólnoty, czyli wspólnoty freaków.
Krzysiek: A nie widujesz chłopaczków krążących po mieście z głośniczkami na bluetooth, z których dobywa się muzyka?
Nie.
Krzysiek: W Śródmieściu ciągle takich mijam.
W Warszawie nie widziałem, w Łodzi jak na razie też nie, ale przypomniałeś mi, że w Łodzi bardzo często jeździło się w tramwaju z młodymi dresiarzami puszczającymi muzykę z komórki.
Krzysiek: No widzisz, nic się u nas nie zmieniło.
Kuba: Nawet jeśli skończyły się czasy, kiedy muzyka była tak ważna, że definiowała twoje życie, wygląd, ubrania, to dzieciaki mają dziś dostęp do wszystkiego i są niesamowicie osłuchane. Ostatnio pewna młoda dziewczyna zdziwiła się, że też słucham Suicide!
Na koniec wrócę jeszcze do kwestii waszej reaktywacji. Piotrek Szczepański już jeździ za wami z kamerą - zaczął kręcić trzeci dokument o was. Nie możecie sprawić mu teraz zawodu!
Krzysiek: Piotrek ułożył już podobno myśl przewodnią tego filmu, ale nie chce nam jej zdradzić, żebyśmy się nie zasugerowali i nie zaczęli pod nią grać.
Kuba: Wiem, że robił już wywiady z naszymi znajomymi oraz fanami. Mieli nam niczego nie zdradzać, ale wszystkiego dowiedzieliśmy się już dwa dni po pierwszym wywiadzie. (śmiech)
_
Cool Kids of Death - najbardziej ekscytujący, najbardziej bezczelny i najbardziej irytujący zespół gitarowy początku lat XXI w. Ich ikoniczny dziś debiut (“Cool Kids of Death”) ukazał się w czerwcu 2002 r., elektryzując media, branżę muzyczną i fanów muzyki alternatywnej. Łódzka grupa zakończyła działalność pod koniec 2013 r. po wydaniu piątego albumu “Plan ewakuacji”. Łódzki dokumentalista Piotr Szczepański poświęcił zespołowi dwa filmy: “Generacja C.K.O.D.” i “C.K.O.D. 2 – plan ewakuacji”. Cool Kids of Death reaktywowali się tego lata na kilka koncertów. 3 listopada zagrają ostatni z nich - w Łodzi na festiwalu Soundedit, razem z Psychocukrem, L.Stadt, Salvezzą i Moną Polaski.
_
Krzysztof Ostrowski - wokalista Cool Kids of Death, współautor tekstów. Autor komiksów, filmów animowanych, teledysków, ilustracji. Redaktor naczelny wydawnictwa Non Stop Comics. Wykładowca ASP w Łodzi. W ostatnich latach pracował nad serialem animowanym “Superłotr” i soundtrackiem do gry “Cyberpunk 2077”. Jako wokalista występował też krótko w zespole T’ien Lai.
_
Kuba Wandachowicz - basista Cool Kids of Death, współautor tekstów, współkompozytor utworów. Współzałożyciel klubu Dom, współtwórca festiwalu Domoffon, przez ostatnie lata prowadził klub Konkret, który właśnie musiał zamknąć. Muzyk zespołów Tryp, NOT i nowego duetu SRAM, tworzonego z Marcinem Prytem z 19 Wiosen. Autor głośnego manifestu “Generacja Nic” z 2002 r.
_
Jędrzej Słodkowski - wiceszef działu kultura “Gazety Wyborczej”. Dawno temu w licealnej gazetce, której był naczelnym, opublikował tekst pod tytułem “Łódź przeprasza za Cool Kids of Death”. Jego pierwszą czołówką w lokalnej “Wyborczej” była relacja z koncertu CKOD na Festiwalu Dialogu Czterech Kultur w Manufakturze w 2006 r., na której ochroniarze pobili publiczność, a organizatorzy odcięli protestującemu zespołowi prąd. Wtedy polubił CKOD.
_
Zdjęcie główne: CKOD, koncert w klubie Pogłos. fot. Jędrzej Słodkowski