Rozmowa z Pawłem Cieślakiem, 26.03.2017

 

Eliza Gaust: Z wykształcenia jesteś muzykiem, ukończyłeś klasę klarnetu w łódzkiej Akademii Muzycznej. Grasz też na klawiszach, fascynują Cię analogowe syntezatory. Instrument to dla Ciebie chyba nie tylko sprawny sprzęt, ale przedmiot z duszą?

Paweł Cieślak: Był taki czas, że wyszukiwałem przeróżne instrumenty i bardzo się tym pasjonowałem, ale trochę mi przeszło. Rok temu sprzedałem swój sztandarowy instrument – minimooga, z racji tego, że był ciężki
i w konsekwencji nadwyrężył mi kręgosłup. Miałem go przez 10 lat i sporo na nim zrobiłem. Z biegiem czasu głowa mi się schłodziła i jeśli chodzi o pasjonowanie się instrumentami, to mam ten etap za sobą. Teraz dużo większą frajdę sprawiają mi rodzinne wyjazdy na mecze polskiej reprezentacji piłkarskiej. Żaden syntezator nie zafundował mi takiej podniety, jak bramka Lewandowskiego w ostatniej sekundzie spotkania z Armenią.

 

Sprzęt, na którym nagrywasz w swoim studiu – Hasselhoff Studio – też nie jest przypadkowy. Pracujesz na starszych sprzętach – z lat 70., 80. W czym są one lepsze od nowych?

Przede wszystkim są ładniejsze, często kolorowe. To jest pewnie kwestia wynikająca z osobowości i moich personalnych zapotrzebowań. Tak jak lubię stare sprzęty, które często niedomagają, podobnie wolę stare samochody, które również często się psują. Nie potrafię tego wytłumaczyć, stare rzeczy mają po prostu w sobie coś głębszego, jakieś pokłady, których te nowe zupełnie nie posiadają. 

 

Jesteś wyjątkiem wśród producentów muzycznych, jeśli chodzi o pracę na starszym sprzęcie?

Jest sporo ludzi w tym fachu, którzy doceniają stary sprzęt. Wydają na niego fortunę, bo w gruncie rzeczy takie solidne i klasowe rzeczy są bardzo drogie. Ja mam trochę inny klucz doboru sprzętu, gdzieś pomiędzy najwyższą klasą a tą zupełnie niską. Chociaż w przypadku starych urządzeń nawet tańszy, radziecki czy NRD-owski sprzęt brzmieniowo jest dla mnie przeważnie dużo ciekawszy niż ten przeciętny nowy (co nie oznacza oczywiście, że nie ma nowych ciekawych urządzeń – sam kilka posiadam). Oczywiście to, co mam w studiu, wynika również z moich możliwości finansowych, bo nigdy nie poszedłem w tę stronę, żeby brać kredyty i mieć nie wiadomo co. To co mam, wykorzystuję w 100 procentach, wielu rzeczy pozbyłem się na przestrzeni lat. 

Nie zapominajmy jednak, że cały ten „złom”, to tylko narzędzia, które same mogą co najwyżej ładnie się prezentować.

 

3cie

 

Skąd wziąłeś pomysł, żeby otworzyć własne niezależne studio?

Pomysł pojawił się jeszcze w czasie studiów. Zafascynowało mnie wtedy elektroniczne instrumentarium – zacząłem od procesorów efektowych i syntezatora modularnego. Później trzeba było to jakoś nagrywać, więc kupiłem sobie pierwsze narzędzia do rejestrowania. W ciągu trzech lat miałem już całkiem sporo rupieci i trafiłem tutaj, do piwnicy, w której rozmawiamy. 

 

To spotkanie było nieuniknione, Twoje nazwisko przewijało się w rozmowach z prawie wszystkimi muzykami,
z którymi wcześniej rozmawiałam. Wyprodukowałeś większość łódzkiej sceny muzycznej: Alles, Demolkę, Bruno Schulza, Zabrockiego, Ted Nemeth, Little White Lies… pewnie i tak nie wymieniłam nawet części. Zastanawiam się, na ile sukces płyty to początkowa koncepcja i surowy materiał zespołu, a na ile praca producenta?

Jestem typem producenta, który odciska duże piętno na produkowanych przez siebie rzeczach. Myślę, że może właśnie z tej przyczyny mam tyle pracy – często ułatwiam muzykom proces tworzenia płyty. Taki jestem, nie potrafię przejść obok, zawsze bardzo się angażuję. Postprodukcja to jedno – proces miksu i masteringu, ale największa rola, którą odgrywam w trakcie rejestrowania utworów, to modyfikacja partii, ich wymyślanie, przearanżowywanie utworów, często nawet przekomponowywanie. Właściwie jedyna rzecz, w którą się nie wtrącam, to teksty. Chyba że zauważam niezamierzone błędy językowe. Mam mamę polonistkę i brata polonistę, sam też byłem dobry z polskiego, więc nie odpuszczam w tym względzie. 

 

Czy da się z pierwotnie kiepskiego materiału zrobić na późniejszym etapie dobrą rzecz?

Trzeba by najpierw zdefiniować, co to jest kiepski materiał, choć ja się tego nie podejmę. Wiadomo, że wyobraźnia, wiedza i doświadczenie zdobyte na przestrzeni lat pomagają nawet z gówna ulepić piękną rzeźbę. Ale w gruncie rzeczy mam takie szczęście, że mimo iż pracuję w piwnicy, to żadna większa kupa mi tu jeszcze nie spłynęła... Choć nie do końca właściwie, bo w pomieszczeniu nagraniowym biegnie pion kanalizacyjny i kilka razy udało mi się zarejestrować razem z partią instrumentalną dźwięk lecącego z impetem stolca wydalonego przez kogoś z wyższych pięter budynku. 

  

8cie

 

Nie pracujesz chyba standardowo, lubisz eksperymentować i poszukiwać. Bliska jest Ci filozofia przypadku
w muzyce, w duchu Johna Cage’a. Nie wszystko musi być zaplanowane?...

Proces powstawania materiału musi zakładać otwartość. Często spotykam się z sytuacją, że muzycy, którzy współpracują ze mną po raz pierwszy, na początku są bardzo oporni. Wiadomo, że jeśli ktoś sobie coś wymyśli, poukłada i zaaranżuje, to uważa, że to jest już to, co powinno być. Natomiast moja rola polega na tym, żeby w takim momencie pomachać paluszkiem i powiedzieć: nie, nie, kochany, to ma być nie tak, tylko tak. Jestem bardzo uczulony na wszelkie typy sztampy, kalki, próby kopiowania czegoś, czy bezmyślne operowanie pewnymi szablonami.
U niektórych wynika to z tego, że ich wiedza i umiejętności muzyczne nie są zbytnio „pogłębione”, to trochę droga na skróty. Coś się zasłyszało, coś się zagra i wydaje się, że to coś świeżego, a ja w tym momencie jestem w stanie puścić tysiąc rzeczy podobnych albo takich samych. I zawsze próbuję gdzieś z takiego układu wymeandrować, zmienić coś na tyle, żeby było co najwyżej echem czegoś innego, ale posiadało też indywidualne cechy. A jeśli chodzi o przypadek w procesie nagraniowym, to zawsze jest przeze mnie przyjmowany z otwartymi ramionami.

 

Czyli jest to proces, w którym nie zawsze zgadzasz się z muzykami i z tego ścierania się powstaje końcowy produkt?

Tak, ale to właściwie pierwszy etap współpracy. Miałem sytuacje, gdy po pierwszych nagranych partiach zespół poważnie zastanawiał się, czy nie zabrać rzeczy i sobie po prostu nie pójść. Ale nigdy nie miałem przypadku, żeby nie dało się współpracy kontynuować. A największą radością jest dla mnie moment, kiedy po pierwszych spięciach, po takim średnim dniu nagraniowym, muzycy wracają dnia następnego – człowiek wtedy jest wyspany, przetrawił, co się wydarzyło, przemyślał, że może rzeczywiście to, co proponował, nie jest aż takie niesamowite i może by spróbować czego innego… Wtedy dopiero zaczyna się właściwa współpraca. Przerabiałem to już tyle razy… Czasem czuję się, jak w powracającym śnie albo jakbym miał déjà vu.

  

IMG 8832

 

Zespoły, z którymi pracujesz, to różne obszary muzyczne, różne estetyki: muzyka elektroniczna, rock, jazz… Czy jest jakiś obszar, w którym Ty sam czujesz się najlepiej, czy jesteś otwarty na wszystkie gatunki i stylistyki?

Moja filozofia życiowa zakłada otwartość na wszystko, niczego nie neguję i staram się nie wartościować. Jedyny mój schemat wartościujący rzeczy polega na tym, że albo coś mi się podoba, albo jest mi obojętne. Staram się nigdy nie mówić, że coś jest złe, bo to, że mi się to w pierwszym odczuciu nie podoba, nie znaczy, że dla kogoś nie jest najwspanialsze na świecie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Otwartość głowy sprawia, że próbowanie się
w różnych estetykach przynosi mi przyjemność. A w gruncie rzeczy to wszystko aż tak się od siebie nie różni… Najważniejsze, żeby końcowy wytwór był pomysłowy i miał pewną dawkę swojej indywidualności. Absolutnie nie jestem typem człowieka, który ogranicza się do jednego gatunku. Tak naprawdę muzyka, nad którą pracuję na co dzień, nie jest czymś, co mnie szczególnie interesuje. Ja jestem zupełnie z innej bajki.

 

Jaka to bajka? Jaka muzyka interesuje Ciebie najbardziej?

Od jakiegoś czasu najbardziej interesuje mnie cisza, bo mam totalny przesyt dźwięku. Za dużo pracuję z dźwiękiem, za dużo myślę o dźwięku. Kiedy jeszcze się edukowałem, bardzo pasjonowałem się zjawiskami awangardy XX wieku i ich pochodnymi. W gruncie rzeczy jestem akademicko wykształconym muzykiem i moje zainteresowania cały czas gdzieś tam pozostają. Wiele rzeczy z tego rodzaju muzyki jest mnie w stanie zachwycić, chociaż nie znaczy to, że nie zachwycają mnie czasem rzeczy, które mam w pracy. Tutaj bardziej polega to na kontakcie z człowiekiem – widzę jego pasję, jak wiele to dla niego znaczy. Świetnie współpracuje mi się na przykład z zespołem Ted Nemeth, bo to są tak oddani temu, co robią, młodzi ludzie, mają tyle energii, którą w to wkładają, że patrzę na nich i się cieszę. I trochę im tego zazdroszczę.

 

9cie 

 

Jesteś producentem, ale też muzykiem. To chyba dwie zupełnie różne energie. Lepiej czujesz się tu w piwnicy, pracując z dźwiękiem i nagrywając, czy na scenie, sam go wykonując?

Był taki czas, z 8 lat temu, kiedy miałem strasznie dużo muzycznych projektów, byłem członkiem wielu zespołów.
W jedne byłem zaangażowany bardzo, w inne mniej. Na przestrzeni kilku lat zagrałem mnóstwo koncertów. Ja w życiu lubię etapowość, nie lubię, gdy coś toczy się cały czas, jest constans i nic się nie zmienia. Teraz był akurat taki etap, że grałem sporo koncertów z Asią Szumacher. To była dla mnie wielka frajda, bo w tym danym momencie wszystko, co wiązało się z Kopytami Zła, było mi artystycznie bardzo bliskie. Ważne, żeby wynosić radość z tego, co się robi
i z czym jest się mocno zidentyfikowanym. Jeśli grasz w jakimś zespole przez lat 20, to wiadomo, pojawia się znudzenie materiałem i znużenie estetyczne. Ja jestem typem osoby, która ciągle chce szukać nowych rozwiązań.
I dlatego taką radość sprawiało mi teraz granie z Kopytami, bo ten rodzaj kakofonicznego i multiestetycznego słuchowiska-opery-musicalu bardzo mi się podoba. Aczkolwiek po tych kilku ostatnich koncertach odczuwam już pewne znużenie. Najfajniej jest, gdy koncert to święto – czekasz na niego, masz w sobie pewną dozę niepewności
i podchodzisz do tego emocjonalnie. A gdy odgrywasz coś po raz kolejny, wkrada się rutyna, te emocje nie są już takie, jak na początku. To jest najlepszy moment, żeby przeskoczyć na inny kwiatek. Ja w ogóle szybko się nudzę.

 

Ogłosiliście na Facebooku koniec Kopyt Zła… W maju zagracie ostatni koncert w Łodzi.

Kończymy, bo jest to na tyle niekonwencjonalna rzecz, że nie możemy z tym funkcjonować przez dekady. Może gdybyśmy zarabiali po 20 tysięcy na głowę za jeden koncert, to jeszcze byśmy to pociągnęli przez kilka lat… [śmiech]

 

Joanna przyszła do Ciebie z tym szalonym pomysłem i tekstem opartym o nowelę Edgara Allana Poe. Dałeś się od razu namówić i wiedziałeś, że wyjdzie z tego coś dobrego?

Kiedy Asia się do mnie zgłosiła, to właściwie tekstu jeszcze nie było, tylko jakieś pierwsze fragmenty, a pomysł na ścieżkę dźwiękową mocno odbiegał od tego, co powstało finalnie. Bardzo wiele wydarzyło się w trakcie przygotowywania materiału, chociażby to, że wdały się w to wszystko piosenki. Do tego projektu przekonała mnie głównie możliwość współpracy z nową i ciekawą artystycznie osobą – jeśli spotykasz kogoś takiego, to wiesz, że możesz wejść w to w ciemno. 

 

Kiedy usłyszałam ten album po raz pierwszy, pomyślałam, że to świetna całość do indywidualnego odsłuchu. Nie wyobrażałam sobie, że tak dobrze sprawdzi się na scenie. Kopyta Zła na żywo to całe widowisko: dźwięk, kostiumy, taniec. Zakładaliście opcję koncertowania od początku?

Z założenia to miała być tylko płyta. Po jej wydaniu pojawiły się pierwsze propozycje zagrania koncertów, co nas oczywiście ucieszyło, ale musieliśmy pomyśleć, jak to zrobić na żywo. Jest to twór na tyle kolorowy i nietypowy, że przeniesienie go na scenę, tak, by nie było to tylko odegranie płyty, ale żeby pojawiła się w tym nowa jakość i wartość dodana, było dużym wyzwaniem. W międzyczasie, dzięki Piotrkowi Kaczmarkowi (PIETROFF), narodził się pomysł współpracy z tancerzem, Szymonem Lempkowskim, który też zapalił się do tego projektu. To był strzał w dziesiątkę, bo sami nie wypełnilibyśmy w tym stopniu przestrzeni scenicznej i nie bylibyśmy w stanie zafundować tej dawki zaskoczenia. Asia zrobiła też bardzo fajne wideo pod koncert. Chcieliśmy, żeby było czasem cicho, czasem głośno, ale zawsze kolorowo.

  

11219641 507662079396662 6275079477350544315 n

 

Czy jest szansa, że Kopyta Zła przeewoluują w jakiś inny kolorowy twór?

Nie wiem, nie mogę się też wypowiadać za Asię. Z mojej strony mogę tylko powiedzieć, że mam tyle różnych rzeczy zawieszonych w próżni, które od kilku lat bardzo chciałbym zrobić, ale nie mam na to czasu, że w pierwszej kolejności pewnie będę chciał wrócić do nich. Po pierwsze, nowa płyta duetu 11, który tworzymy z Marcinem Prytem. Po drugie, materiał, który nagrywamy z Łukaszem Lachem i Piotrkiem Gwaderą pod nazwą Almost Dead Celebrities. Sporo już zrobiliśmy, ta płyta zawierać będzie nasze wersje piosenek z przełomu XIX i XX w. z udziałem skrzypka ludowego, starszego pana z Łaznowa – Eugeniusza Rebzdy. Zapowiada się przepiękna rzecz i czuję wielkie pokłady energii, żeby się tym zająć, ale nie mam kiedy.

 

Kiedy ta płyta wyjdzie?

Planujemy, że będzie dwa lata temu. [śmiech]

 

A co z projektem Rumory Orkiestra? Jest szansa na reaktywację?

Nie mam pojęcia. To było fajne doświadczenie, ale odbierałem to jako jednorazową akcję. Ten projekt nie zakładał powtarzalności w żadnym stopniu, za każdym razem musiało zadziać się coś, co będzie dla nas wyzwaniem
i orzeźwiającym bodźcem. Zrobiliśmy audioperformens „MAX 30’”, co było sytuacją tu i teraz i stanowiło bardziej performens wytrzymałościowy, niż wydarzenie muzyczne. To był ciekawy eksperyment. Nie chcieliśmy po raz kolejny spotkać się i improwizować, ale mieć ramę, która zmusi nas do czegoś. Poszukiwanie nowych emocji w tym, co się robi, jest dla mnie bardzo ważne. 

 

Powiedz jeszcze coś o nowej płycie duetu 11, którą planujecie wydać jesienią…

Ze swojej strony dążę do tego, żeby za każdym razem opierać się na czymś innym, czy to w warstwie formalnej, czy
w instrumentarium. Jeśli chodzi o tę płytę, przyjąłem sobie założenie, że będzie ona operą. Operą w warstwie formalnej, choć być może nie będzie to wcale wyczuwalne podczas słuchania.   

 11duo

 

Czy szykują się jakieś koncerty 11?

Będziemy z Marcinem Prytem grać w czerwcu w Łodzi. Do tego czasu nie będzie jeszcze płyty, jej planowany termin też jest na 3 lata temu… Przyjęliśmy sobie w naszym duecie taki regulamin, że przez całe życie możemy zagrać 11 koncertów. Do tej pory zagraliśmy już chyba 4. To jest dla nas, jako muzyków, głębokie wejście w koncepcję święta. Nie chcemy nic powielać i odgrywać jak automaty. Każdy koncert będzie dla nas czymś niecodziennym, takim siwym dymem z komina w Watykanie. Po okresie, kiedy w moim życiu artystycznie działo się dużo wszystkiego, teraz mam czas, kiedy świadomie wybieram o wiele mniej, bo czuję taką wewnętrzną potrzebę. To też ma swój urok – masz w sobie jeszcze ten wewnętrzny ból, że nie możesz zająć się wszystkim, czym chcesz, bo brakuje czasu. To jak oglądać przez szybę coś, co by się bardzo chciało i wiedzieć, że na razie nie dasz rady tej szyby sforsować. Aktualnie szukam młotka, który ją rozbije.

Dziękuję za rozmowę.

 

Paweł Cieślak (ur. 1981) - absolwent Akademii Muzycznej w Łodzi (klasa klarnetu, dyplom z wyróżnieniem), laureat międzynarodowych i ogólnopolskich konkursów muzycznych (m.in. Nagroda Główna w Konkursie Wykonawstwa Muzyki Współczesnej w Warszawie/Radziejowicach), finalista Międzynarodowego Konkursu Indywidualności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Fundacji Bankowej im. Leopolda Kronenberga. Jest/był członkiem takich zespołów i projektów muzycznych jak: 11, Kopyta Zła, Almost Dead Celebrities, Zabrocki, FONOVEL, TRYP, Blisko Pola, 19 Wiosen, PAUL BISHOP, Ben Zeen, Radiev., Chwasty. Ma na koncie wydawnictwa dla wielu wytwórni, m.in.: GUSSTAFF Rec., Monotype Rec., Requiem Rec., Qulturap, Galeria RASTER, SP Records, KAYAX. Jest także realizatorem i producentem muzycznym działającym
w HASSELHOFF STUDIU, którego jest dyrektorem i jedynym pracownikiem. Ma żonę i dwóch synów.

 

Eliza Gaust - Absolwentka kulturoznawstwa na UŁ, koordynatorka wydarzeń kulturalnych, obecnie pracująca
w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana.

 

rysunek: Magda Miszczak

 

Patronite