Spotykamy się tuż przed otwarciem Muzeum Mundurów Policyjnych Świata – 100 Manekinów, które odbędzie się 14 października. Trwają ostatnie przygotowania. Fagot ubiera manekiny, sprawdza czy wszystko do siebie pasuje. Mówi, że fajnie, że wpadłam, bo ostatnio więcej przebywa w towarzystwie manekinów, niż ludzi.
Eliza Gaust: Otwarcie już w sobotę. Jak nastrój?
Grzegorz Fajngold: Jak widzisz, jest jeszcze sporo pracy. Co zabawne, jeszcze nie otworzyliśmy, a już krążą legendy o tym miejscu. Ktoś rzucił hasłem, że to największe takie muzeum w Europie. Zrobił się głuchy telefon z informacji, że to pierwsze muzeum mundurów policyjnych świata w Polsce. Ktoś potem przyjdzie do tych moich 86 m2 i zapyta: serio, największe? I pomyśli, że niezły ze mnie megaloman [śmiech].
A dużo jest takich muzeów mundurów na świecie?
Nie wiem dokładnie, ale chyba niewiele. Sporo krajów robi sobie muzeum swoich mundurów – skandynawskich, holenderskich i innych. Ale muzeów mundurów z całego świata jest w sumie może osiem.
Znacie się między sobą?
Tak, jesteśmy w kontakcie. Na niedzielne otwarcie miał przyjechać Andreas Scala, herszt hersztów. On ze swoją kolekcją jest nawet w Księdze Rekordów Guinnessa. Ma całe magazyny mundurów i akcesoriów. Ostatnio zobaczył zdjęcia z mojego muzeum w Internecie i zaczął mi pisać, że coś się nie zgadza, na przykład, że czapka jest oficerska, a pagon podoficerski. No i może się jeszcze nie zgadzać, bo jestem w trakcie przygotowań. A poza tym to jest taka kosmetyka, w której tylko totalni zapaleńcy się orientują.
Kiedy zacząłem wszystko przewozić, to pomyślałem, że chyba coś ze mną nie tak [śmiech]. Ale teraz, jak już wszystko poustawiałem, mam satysfakcję, że się udało
Dlaczego mundury? To twoja chłopięca fascynacja, czy pojawiła się później?
Od chłopca było zbieractwo – kapsle, znaczki, potem winyle. No i jak każdy chłopiec, bawiłem się czołgami. A mundury przyszły do mnie totalnie przypadkowo. Jeden kolega dał mi w prezencie czapkę włoskiego Korpusu Karabinierów i chciałem skompletować do tej czapki całość. A jak już miałem całość, to chciałem mieć kolejne. I tak się wkręciłem. Wokół mundurów jest cała otoczka – gadżety, logotypy. Każdy mundur ma dopasowany pasek, naszywki, korpusówki i resztę. I to moje zainteresowanie jest typowo dizajnerskie, modowe. Od wielu lat zbieram te mundury, kupuję je w różnych miejscach i tak naprawdę dopiero przy przeprowadzce do tego lokalu dotarło do mnie, ile tego jest. Kiedy zacząłem wszystko przewozić, to pomyślałem, że chyba coś ze mną nie tak [śmiech]. Ale teraz, jak już wszystko poustawiałem, mam satysfakcję, że się udało.
Defilada Mundurów Policyjnych Świata, fot. fot. Tomek Ogrodowczyk
Pamiętam, że kiedy robiliśmy rozmowę do „Kalejdoskopu” w 2021 roku, już wtedy mówiłeś o pomyśle wystawy. No i wreszcie udało się ten szalony pomysł zrealizować.
Tak, trochę czasu zajęło mi szukanie przestrzeni. Najpierw myślałem o Piotrkowskiej 217, gdzie mamy próby, ale był problem z wynajęciem strychu, który sobie upatrzyłem. Nagle pojawił się konkurs na lokale kreatywne na Włókienniczej, udało się go wygrać i teraz będę się z tym męczył [śmiech].
Jak będzie funkcjonować muzeum? Poza wystawą będą jeszcze jakieś wydarzenia?
Muzeum będzie otwarte sześć godzin w tygodniu. Będą też spotkania, filmy, kuratorskie oprowadzania z opowieściami dla mniejszych i większych grup. A przed lub po zamknięciu muzeum będzie można zrobić sobie sesję zdjęciową w mundurze. W cenie zdjęcie wydrukowane na papierze fotograficznym, także fajna pamiątka. Właśnie szykuję fotobudkę.
Jak udało ci się zgromadzić tę kolekcję?
Raz na trzy miesiące odbywają się w Europie w różnych krajach giełdy kolekcjonerskie. W Pradze, Wiedniu, Berlinie. Jeszcze nie udało mi się na nie dotrzeć, bo ja w ogóle chyba trochę nie pasuję do tego świata kolekcjonerskiego. To są przeważnie starsi panowie – emerytowani funkcjonariusze, którzy sami żyli w policyjnym świecie przez większość życia. A ja tam jestem trochę kosmitą. Kontakt z tym światem mam przede wszystkim poprzez Facebooka, jest na nim sporo grup kolekcjonerskich. I jest nas wszystkich może z sześć tysięcy osób. Tu nie chodzi o działalność zarobkową, ale o wymianę i bycie w kontakcie. Najwięcej mundurów kupiłem na eBayu, był czas, że można było dostać sporo rzeczy też na Allegro. Ale czasem sprzedawcy dawali ceny z kosmosu. A na Facebooku ludzie podchodzą do tego inaczej. Od kiedy wpadłem na pomysł muzeum, zacząłem pisać do innych kolekcjonerów i kilku z nich wysłało mi bezpłatnie uniformy ze swoich państw, żeby były obecne na wystawie w Łodzi. No i nazbierało się tego wszystkiego ponad sto kompletów. A przede mną jeszcze sporo pracy. To jest w ogóle taka niekończąca się opowieść. Chyba nigdy nie będzie momentu, kiedy powiem sobie stop, bo zawsze będzie czegoś brakowało.
Defilada Mundurów Policyjnych Świata, fot. fot. Tomek Ogrodowczyk
Mundury są z całego świata, nie tylko z Europy?
Na początku chciałem skupić się tylko na Europie, ale potem dostałem dwa mundury z czapkami ze Stanów, więc powiedziałem: no dobra, idę z tym dalej. Potem zdobyłem Kanadę, Meksyk i inne.
A jakiś mundur trudny do zdobycia, który bardzo chciałbyś mieć?
Im mniejsze państwo, tym trudniej zdobyć z niego mundur. Na przykład Lichtenstein czy Luksemburg. Jest tam mniej funkcjonariuszy i w związku z tym mniej ciuchów krąży. Jak z każdymi innymi kolekcjami – winyli czy książek, są obiekty unikatowe, bo produkowane w małym nakładzie.
Zrobiliśmy nalot policji na Niebostan [śmiech]. A potem kontynuowaliśmy defiladę. I wyobraziłem sobie taką oficjalną defiladę, gdzie komendant mówi: dobra, panowie, przerwa, idziemy na browara [śmiech]
Jeszcze przed otwarciem muzeum zorganizowałeś Defiladę Mundurów Policyjnych Świata. Sporo znajomych twarzy w uniformach, robiło to wrażenie.
W sumie było nas około czterdziestu osób. Przyjechali nawet moi przyjaciele spoza Łodzi. Mieliśmy eskortę prawdziwej policji, podobało im się. Była muzyka z „Akademii Policyjnej”, z „Żandarma z Saint Tropez”. Fajna zabawa. A że było bardzo gorąco, to wziąłem wszystkich do wodopoju. Zrobiliśmy nalot policji na Niebostan [śmiech]. A potem kontynuowaliśmy defiladę. I wyobraziłem sobie taką oficjalną defiladę, gdzie komendant mówi: dobra, panowie, przerwa, idziemy na browara [śmiech]. Potem okazało się, że sporo osób widziało ten marsz po Piotrkowskiej i nawet dzięki temu dostałem manekiny na wystawę.
Nalot na Niebostan, fot. Tomek Ogrodowczyk
Jeśli chodzi o ciebie, to nikogo już nie dziwi, że paradujesz po ulicy w mundurze. Albo w strojach barokowych…
W mundurach występuję już raczej tylko na koncertach. Chociaż jak dostaję nowy mundur, to lubię go wypróbować i trochę pochodzić w nim po mieście. Czasem zdarzają się zabawne spotkania z turystami, kiedy widzą mnie w mundurze ze swojego państwa. Zagadują, robią zdjęcia. Albo pytają o drogę, jakbym faktycznie był policjantem.
A jaki ci na Włókienniczej? Poznałeś już sąsiadów?
Tak, sporo tu nas, od fryzjerów i salony piękności, po jogę, biżuterię i galerie sztuki. Ostatnio otworzyła się świetna galeria meksykańska. Miejscowe sąsiedztwo też jest fajne, ostatnio poznałem pana Ryśka, który przyszedł zobaczyć, co się tu dzieje, a przy okazji poinstruował mnie, jak założyć kontakty. Nade mną jest dom dziecka. Sporo osób przechodzi, zagląda, zagaduje. I tak się integrujemy. Kiedyś ludzie raczej omijali Włókienniczą, były tu kibicowskie gangi i ogólnie depresyjny klimat. A teraz, po rewitalizacji, przychodzą zdziwieni, że tak tu się pozmieniało. Totalnie inny świat. Każdy budynek zaprojektowany przez innego architekta, w innym stylu. Niektórzy mówią, że źle, że powinno być jednolicie, ale mnie się ten eklektyzm podoba.
Myślisz, że Włókiennicza, kiedy już wszystko się otworzy, przyciągnie ludzi? Utworzy się artystyczny ferment?
Na początku patrzyłem na te zmiany bardzo sceptycznie. Nie sądziłem, że eksperyment z rewitalizacją się uda. A potem trafiłem na pokaz mody na Włókienniczej, który robiła Fundacja Działania, włączając w to podopiecznych z Domu Dziecka nr 7. Swoje projekty pokazała trójka projektantów: Martyna Konieczny, Maja Bączyńska i Kamil Wesołowski. I zrobiło się tu kolorowo, jak na Pardzie Wolności w latach 90. Nie tylko osoby występujące w pokazie, ale cała reszta była też bardzo barwna. Zrobił się świetny klimat. I pomyślałem wtedy, że ta ulica ma ogromny potencjał. Nie potrzeba tu dekady, a kilku miesięcy, aż wszyscy się zadomowią i zaczną działać. Mamy też fajne podwórka, na których można organizować spotkania, sąsiedzkie grille, imprezy. Za chwilę obok mnie otworzy się muzeum zabawek z PRL-u. Nie będzie tu Żabek ani całodobowych alkoholi, a kultura. Może urodzi się z tego taki nasz mały Amsterdam [śmiech].
Jesteś zapracowanym człowiekiem. Otwierasz muzeum, a oprócz tego koncertujesz ze wszystkimi swoimi składami. Sporo się chyba ostatnio dzieje wokół Salvezzy?
W październiku i listopadzie zagramy po jednym koncercie z każdym zespołem, w których gram. Po wakacjach był mały zastój, więc wykorzystałem ten czas na przygotowanie muzeum do otwarcia. A teraz wracamy z koncertami. 25. października zagramy u Łukasza Pawlaka z Requiem Records w cyklu Zawieje. To kameralna scena koncertowa na trzydzieści osób. Wszystko jest rejestrowane. Każdy zespół ze „stajni” Łukasza tam trafia. Teraz padło na nas. Z Salvezzą mamy zaległą drugą płytę, do której teraz wreszcie mogę wrócić.
Grzegorz Fajngold, fot. Mariusz Jabłoński
Druga płyta nas zaskoczy?
Cały czas gramy barok-avant-pop czy barok-postpunk, jak kto woli. Czerpiemy z baroku, ale druga płyta będzie bardziej pokręcona. Krótsze numery, w których będzie się dużo działo. Doszły nowe instrumenty etno z różnych krajów. Ania Kaz, która wcześniej robiła chórki, ma teraz swoje numery, do których napisała tekst i które śpiewa sama. Kostek Usenko, tak jak wcześniej, nagrywa nam partie na wiolonczelę. Miałem plan, żeby zaprosić szesnastu gości. Trochę nam się to skurczyło, bo ciężko wszystkich ściągnąć. Mam za to nowy program komputerowy, który jeszcze lepiej imituje instrumenty: flet, fagot, obój. Czasem te dźwięki są nie do odróżnienia od oryginalnych instrumentów. Więc na pewno będzie to brzmiało lepiej niż na pierwszej płycie, bo tam momentami były takie pierdy z Casio [śmiech].
Czyli kiedy premiera drugiej płyty?
Wiosną, na bank. Rzeźbimy teraz z wokalami i potem składamy całość. Szykujemy też nowe klipy. Ale chcemy odejść trochę od dotychczasowej klasycznej barokowej stylistyki. To będzie totalna abstrakcja i surrealizm. Myślimy też o animacjach. Będą potwory z renesansowo-barokowych rycin.
W 2021 r. był ostatni, bardzo dobry z resztą, koncept album 19 Wiosen – „Nów”, dziennik z podróży kosmicznej, zamykający pewien cykl. Co teraz?
Podczas festiwalu Great September zagraliśmy premierowy utwór „Lunapark”, który jest początkiem pracy nad nową płytą. Jeśli chodzi o koncepcję całości i teksty, to na razie jest to w głowie Marcina Pryta i jego trzeba pytać o szczegóły. Ja jestem panem od muzyki. Cały czas poszukujemy nowych brzmień, oczywiście zostając w obszarze punk rocka. Na pewno będzie elektronika połączona z żywymi instrumentami.
Nie wyobrażam sobie nie tworzyć. To dla mnie sens jestestwa, cel, który sobie stawiam. I to duża satysfakcja, kiedy jedziemy gdzieś w świat i ludzie śpiewają tam nasze piosenki
19 Wiosen istnieje już ponad trzy dekady. Jesteście tym samym zespołem, co w latach 90.? Co się zmieniło?
Metryki przybywa, lata lecą, ale jesteśmy tymi samymi ludźmi. Te trzydzieści lat to ogrom doświadczeń, muzycznych i życiowych, a 19 Wiosen to moje drugie dziecko. Najważniejsze, że nie mamy siebie dosyć. Cały czas mamy radość ze spotykania się na próbach i z wyjazdów na koncerty. Gramy, powstają nowe płyty. Nie wyobrażam sobie nie tworzyć. To dla mnie sens jestestwa, cel, który sobie stawiam. I to duża satysfakcja, kiedy jedziemy gdzieś w świat i ludzie śpiewają tam nasze piosenki.
Publiczność na koncertach cały czas krzyczy „Zmarnowany kwiat”, domaga się najbardziej znanych kawałków z lat 90. i 2000, czy daje wam grać nowy materiał?
Są podzielone grupy. Stare punki chcą słuchać „Odoru”, „Dystansu”, „Układu słonecznego”, taki sentyment do starszych czasów. Są też tacy, którzy śledzą naszą twórczość i jak tylko wychodzi nowy album, od razu go kupują. Potem piszą do nas, co im się podoba, a co mniej. Wiele zespołów mierzy się z tym, że fani oczekują tego, co najlepiej znają. Super Girl & Romantic Boys byli tak wkurzeni tym, że wszyscy czekają na „Spokój”, że postanowili nie grać więcej tego utworu. Ale ten eksperyment im nie wyszedł, spadł na nich hejt. My już wiemy, że podczas koncertu trzeba robić przekrój całej twórczości i największe hity zostawiamy zazwyczaj na koniec, na bisy.
Jak powiedział kiedyś Marcin Pryt: „zbyt artystyczni dla punkowców i zbyt punkowi dla artystów”. A ci, którzy są pomiędzy, to właśnie wasza publiczność. Ale ona chyba też z czasem się zmienia? Przybywa młodych?
Tak, przychodzi dużo urodzonych w tym millenium. Ostatnio, kiedy graliśmy koncert w Fabryce Sztuki, przyszło dużo młodych osób, niektórzy poprzebierani w żaboty. Weszli w tą naszą punkowo-barokową bajkę. Mega sprawa.
A co u Procesora Plusa?
Cały czas robię coś nowego, ale już chyba nigdy tego nie upublicznię. Ostatnią płytę Procesora Plusa – „Gen-Era-Tor” – wydałem w Trującej Fali w 2008 roku. Od tej pory zrobiłem chyba z dwieście innych utworów i po drodze parę klipów. Gram je na koncertach, ale z elektroniką mam tak, że jestem zbyt autokrytycznie nastawiony, żeby zrobić z tego nową płytę. Sam proces powstawania nowego utworu bardzo mnie kręci, ale kiedy odsłuchuję tego następnego dnia, to myślę: co za gówno. Kiedyś nie miałem takich problemów, ale teraz, mając swoje lata, jak człowiek nasłuchał się tyle przeróżnej muzyki, to wszystko wydaje się mega wtórne. Albo za bardzo disco, albo za bardzo new wave… Wszystko już było. Z Dziewczyną Rakietą w Demolce też robimy elektronikę, ale jakoś udało mi się ją fajnie ubrać w dźwięki. A z Prockiem mam problem. Może to też kwestia warstwy tekstowej? We wszystkich zespołach, w których gram, ktoś inny pisze teksty, a samemu ciężko mi to przychodzi. Chyba wypaliłem się jako tekściarz. Może zrobię płytę instrumentalną, zobaczymy.
A nowa płyta Demolki?...
Mieliśmy małą przerwę, bo dużo działo się z Wiosnami. Na jesień wracamy. Będziemy grać koncert w Warszawie ze znajomym zespołem z Norwegii – Złe Oko. W Łodzi w Niebostanie zagramy z okazji 25-lecia SIGIL Tattoo. Andrzej, szef studia, jest naszym psychofanem, dzięki niemu się reaktywowaliśmy. Poza Demolką i Salvezzą, mamy do zrobienia czwartą zaległą płytę Już Nie Żyjesz. W listopadzie gramy koncert w Przestrzeni na Piotrkowskiej 217, a zaraz potem wchodzimy do studia, żeby nagrać album. Także wracamy. Ale w Łodzi skurczyły się miejsca do grania. Została Przestrzeń, Wooltura, Niebostan. I uruchomiła się Ignorantka. Podoba mi się to, że Darek i Justyna zapraszają bardzo różnych artystów, od punk rocka, po różne eksperymenty, aż po black metal.
Oby przetrwali remont na Legionów. Apel do wszystkich czytających: przychodźcie do Ignorantki! A wracając do ciebie, spełniłeś swoje marzenie z muzeum mundurów. Masz w głowie inne szalone marzenia?
Tak, ale muzyczne. Teraz mi się marzy, żeby z Salvezzą zagrać wszystko to, co poukładałem sobie w komputerze, z żywymi instrumentami. Salvezza z orkiestrą. Byłoby to możliwe z naszą Łódzką Orkiestrą Barokową – Altberg Ensemble. Oni teraz jeżdżą po świecie. Ale może udałoby się zrobić coś razem. I koniecznie z Piotrem Gwaderą na perkusji. To moje marzenie – zagrać koncert Salvezzy bez używania laptopa. Jak je zrealizuję, mogę odchodzić [śmiech].
Niech się spełni! Dziękuję za rozmowę.
__________
Grzegorz Fajngold — mieszka i tworzy w Łodzi. Jest muzykiem, organizatorem wydarzeń kulturalnych i dj-em. Fan baroku, dziwnego disco i brudnego punka. Jest kompozytorem i klawiszowcem w zespole 19 Wiosen. Współtworzy zespoły Demolka, Salvezza i Już Nie Żyjesz. Jako Procesor Plus gra punkowe electro. Organizator niezliczonej ilości potańcówek i koncertów.
__________
Eliza Gaust — z wykształcenia kulturoznawczyni. Od wielu lat działa w obszarze równego traktowania i praw człowieka - w instytucjach publicznych, organizacjach pozarządowych, a od 2022 r. w Urzędzie Miasta Łodzi jako Pełnomocniczka Prezydent Miasta Łodzi ds. Równego Traktowania. Przez wiele lat pracowała w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Od 2013 roku koordynuje Żywą Bibliotekę Łódź. Działa także w Stowarzyszeniu HaKoach. Lubi pisać wywiady z ludźmi kultury. Autorka książki „Jude - Czata 1993-2017”.
__________
Zdjęcie główne: Grzegorz Fajngold, fot. Mariusz Jabłoński