Rozmowa z Piotrem Gwaderą, 13.01.2017

 

Eliza Gaust: Skąd się wzięła w Twoim życiu muzyka? Masz muzyczne korzenie?

Piotr Gwadera: Mój ojciec całe życie grał na gitarze i śpiewał na weselach, miałem pradziadka – wiejskiego skrzypka. Dziadek od strony ojca, zawodowy żołnierz, też grał na skrzypcach. Babcia opowiadała, jak się spotykali i dziadek grał na skrzypcach, a ona łyżkami na stole. 

 

Kiedy zacząłeś grać?

Moja przygoda z muzyką zaczęła się od tego, że pan od muzyki w zerówce powiedział, że mam dobry słuch, zacząłem chodzić do szkoły muzycznej. W tamtych czasach dla dzieciaków w wieku ośmiu lat nie było perkusji, więc zdawałem na pianino i jak wszyscy, nie dostałem się. Grałem na akordeonie, czego nienawidziłem, trafiłem na profesora, który nie potrafił mnie do tego zapalić. Później studiowałem przez chwilę w Kielcach wychowanie muzyczne i tam też grałem na akordeonie i już bardziej się w to wkręciłem. Patrząc z perspektywy, ten akordeon się przydał, teraz sięgnąłem po harmonię trzyrzędową, taką polską, wiejską. 

 

Kiedy pojawiła się perkusja?

Jak skończyłem podstawową szkołę muzyczną, postawiono nas przed wyborem instrumentu, wahałem się między saksofonem a perkusją. Wybrałem perkusję, ale nie poszedłem dalej do szkoły muzycznej, bo nie utworzono klasy perkusji. Ale wkręciło mnie to, zacząłem grać na pudełkach, potem ojciec kupił mi perkusję. Jak wszyscy początkujący perkusiści w tamtych czasach, zaczynałem na polskim Polmuzie. Grałem z różnymi ludźmi i do szkoły muzycznej poszedłem dopiero po trzech latach, tym razem już na perkusję. Nie skończyłem, zawsze miałem problem
z kończeniem szkół... Ale dużo się tam nauczyłem, trafiłem do takiej klasy, gdzie wszyscy mieliśmy nakrętkę na perkusję, ćwiczyliśmy całymi dniami. Chodziłem tam dwa lata, później była szkoła muzyczna w Łodzi.

 

Wszystkie osoby, które z Tobą pracują, mówią, że jesteś świetnym muzykiem, perfekcjonistą…

Do perfekcji mi daleko, ale dużo się nauczyłem tam, w Kielcach. 

 

Jak wygląda droga do takiego momentu, żeby stać się dobrym? Jest krew, pot i łzy, jak w filmie „Whiplash”?

Dla mnie ten film jest mocno przesadzony. Chociaż w Stanach wygląda to trochę inaczej. Janek Młynarski, syn Wojciecha Młynarskiego, który studiował perkusję w USA, był o to w wywiadach pytany. Mówił, że tam jest ogromna konkurencja, wyścig, wielu dobrych muzyków i wszyscy ćwiczą bardzo dużo. Może nie kończy się to krwią na rękach, ale jest ciężko. Ja nigdy nie trafiłem na takiego nauczyciela, ale chodziły słuchy wśród perkusistów o jednym takim profesorze z Bydgoszczy, u którego panował ogromny postrach, ale faktycznie z jego klas wyszło mnóstwo dobrych muzyków.   

 gwadera cool

 

Grasz w wielu różnych składach muzycznych: L.Stadt, Mister D., Odpoczno, Lautari, Little White Lies, P.K.P., Bogowie, Marynarze Łodzi... te zespoły prezentują dość różne style muzyczne, oscylujesz między rockiem, jazzem, muzyką eksperymentalną, ludową... Co z tego jest Ci najbliższe?

Od paru ostatnich lat mocno wkręciłem się w muzykę ludową i to mi sprawia największą przyjemność. Zgłębianie tych rytmów poszerza horyzonty myślowe, ale i warsztat perkusyjny. W polskiej muzyce ludowej występują głównie rytmy trójdzielne, których nie używa się raczej w muzyce popularnej. Mnie zawsze fascynowało granie do tańca. Kiedyś zdarzało mi się grać do muzyki techno, ale jest to zupełnie co innego, niż granie muzyki ludowej na żywo.

 

Projekt „Dżezbandyta” to chyba powrót do klimatu takiej wiejskiej potańcówki, ale zaadaptowanej do współczesnego grania?

To jest dość nowy projekt, zaczęliśmy grać tu obok, pierwsze próby odbyły się w styczniu w Filharmonii. Zagraliśmy dwa koncerty, za chwilę będzie kolejny, to się ciągle rozwija i mamy przy tym fajną zabawę. Masz rację, to jest taki powrót do wiejskiego grania. Zestaw perkusyjny pojawił się w muzyce ludowej w Polsce w latach 50. i z fascynacji nową muzyką, która pojawiała się wtedy w radio, nazywano go „dżazem” albo właśnie „dżezbandytą”. Na wsiach co bogatsi mogli pozwolić sobie na zespół na weselu i mówiło się, że się chce zespół z „dżezbandytą”. I stąd wzięliśmy naszą nazwę.

 

Jak wygląda proces przełożenia melodii, rytmów ludowych na współczesny muzyczny język?

My do instrumentarium stricte ludowego, czyli skrzypce, akordeon, czasem klarnet i perkusja, dodajemy jeszcze gitarę basową. Proces wygląda tak, że wysyłamy sobie mailem różne melodie, wybieramy te, które najbardziej nam się podobają i zaczynamy nad nimi pracować. Wychodzimy od wersji in crudo – uczymy się oryginału po to, aby dotrzeć do duszy utworu. To jest baza. W oparciu o nią zaczynamy improwizację. Najciekawsze pomysły, które pojawiają się
w trakcie, wykorzystujemy potem w końcowej aranżacji.

 

Podobnie ma się rzecz z zespołem Odpoczno?

Tam jest jeszcze trochę inaczej – gramy w czwórkę, wokalistka – Aśka Gancarczyk, podobnie jak skrzypek – Marcin Lorenc, siedzą bardzo mocno w muzyce ludowej i w innych zespołach grają ją tak, jak się kiedyś grało, bliżej pierwowzoru. Druga część zespołu to ja, który tę muzykę cały czas poznaje i Marek Kądziela – gitarzysta jazzowy. Bierzemy te same tematy, ale podchodzimy do nich jeszcze inaczej – chcemy zachować idiom ludowy, poszerzając go jednocześnie o swoje muzyczne doświadczenia i z tego powstaje nowa jakość.  

 16145433 10211842224034755 4330448 o

 

Da się bezboleśnie połączyć muzykę ludową z zupełnie współczesnymi stylami?

Nigdy nie chciałem grać stricte ludowo, ale też współcześnie. I jak zacząłem poznawać tę muzykę i grać ją tak, jak grają muzykanci ludowi, to zobaczyłem, że mając te podstawy, mogę się nią bawić. Niedawno odkryłem, że można łączyć bity hip-hopowe z tymi trójkowymi, ludowymi. Z resztą ja w muzyce ludowej od początku słyszałem hip-hop. Muzyka ludowa jest wiejska, a hip-hop jest takim folkiem miejskim. Zobaczyłem to, jak pierwszy raz byłem
w Przysusze – tam co roku odbywają się przeglądy muzyki ludowej. Jest główna scena w parku, na muszli, ludzie ubrani w ciuchy ludowe, zjeżdżają się z okolic. A okolica jest muzycznie bardzo żywa, mnóstwo starych muzykantów, którzy tym żyją. W całym parku zbierają się ludzie i poza tym konkursem, przygrywają sobie, zbierają się w kółka wokół muzykantów i ci, którzy umieją, przekrzykują się na przyśpiewki – trochę na zasadzie hip-hopowych bitew freestylowych. 

 

W jakiej przestrzeni najlepiej sprawdza się muzyka ludowa?

To jest wciąż muzyka użytkowa, do tańca i chyba najlepiej się ją gra w małych przestrzeniach, na przykład w jakiejś wiejskiej remizie. My, z Odpoczno, czy z Dżezbandytą, nie gramy tej muzyki przełożonej jeden do jednego
i koncertujemy z nią, ale wtedy jest też zupełnie inna energia od publiczności, bo jednak jest bariera sceny i widowni.
A tradycyjni muzykanci grają do tańca, nie ma tam tego podziału.

 

Nawiązujecie do muzyki ludowej, wiejskiej, ale unikacie typowej cepelii?

Ta muzyka została „scepeliowana” w Polsce Ludowej. Zdarzały się takie paradoksy, że na wieś wysyłano wykształconych instruktorów, którzy mieli książkową wiedzę na temat muzyki, wiedzieli to, co zostało zapisane. A to jest bardzo płynne w różnych rejonach, śpiewacy i śpiewaczki mają często przekaz bezpośredni od matki, która ma przekaz od babki i tak dalej… A tu taki instruktor z miasta mówi im, że śpiewają źle, bo w nutach jest inaczej zapisane. I ci śpiewacy musieli uczyć się tej muzyki na nowo, a to, co znali wcześniej, powoli zacierało się w pamięci… 

My działamy w nowym nurcie, który rozpoczął się w latach 90., a od paru lat obserwujemy jego apogeum. Polega to na tym, że młodzi ludzie jeżdżą do muzykantów i starają się jak najwięcej tego nagrywać, zapisywać, uczyć się od nich, żeby to nie zostało stracone. Musimy pamiętać, że to są starsi ludzie, którzy powoli odchodzą… Ja co prawda nie jeżdżę tak dużo i nie spisuję tego kropka w kropkę, ale takie zbieranie jest bardzo potrzebne. Sam czerpię z zapisanych źródeł, Oskar Kolberg – etnograf i badacz folkloru – wykonał tu ogromną robotę. A takim współczesnym Kolbergiem jest Andrzej Bieńkowski, który w 2012 roku wydał książkę „Ostatni wiejscy muzykanci” z serii „Muzyka odnaleziona”. On pod koniec lat 70. zakochał się w tej muzyce, jeździł po Polsce i ją badał, głównie obszary radomskie. Dzięki temu jest mnóstwo nagrań, filmów i zdjęć, z których my wszyscy korzystamy.

 

Szykujecie materiał na płytę?

Tak, z Odpoczno wchodzimy za dwa tygodnie do studia. Dżezbandytę też chcemy nagrać studyjnie, ale każdy jest mega zajęty, ciężko zgrać się czasowo. Ten projekt to kolejna odsłona zespołu Lautari, który pierwotnie tworzyło trio. Ostatnio w Teatrze Nowym można było obejrzeć i posłuchać „Baśni o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze”, niedługo będzie kolejna odsłona – erotyki tego samego autora, w ramach Samozwańczego roku Leśmiana, w Teatrze Nowym 10, 11 i 14 lutego. 

 

To nie jedyny projekt z Twoim udziałem w przestrzeni teatralnej?... 

Gramy też z Marcinem Zabrockim spektakl w Teatrze Studio w Warszawie – „Jaskinia” w reżyserii Arka Tworusa, który wrócił do reżyserowania po kilkuletniej przerwie. To jest tekst inspirowany „Notatkami z podziemia” Fiodora Dostojewskiego i „Jesienną sonatą” Ingmara Bergmana. Opowiada o trudnych relacjach matki i syna. Gramy tam do tekstu, jest to specyficzna, ale i ciekawa praca. W teatrze gra się zupełnie inaczej, niż podczas koncertu. Wszystko zależy od tego, jaki to spektakl i czego oczekuje reżyser. To jest bardziej kameralna muzyka, podporządkowana temu, co dzieje się na scenie.

 

Głównie jednak działasz w Łodzi. Jak tu trafiłeś?

Przeprowadziłem się z Kielc w 2000 roku. Sprawy sercowe, jak to zwykle bywa... Moja ówczesna dziewczyna dostała się wtedy do Łodzi na ASP, ja studiowałem wtedy wychowanie muzyczne w Kielcach i po roku przeniosłem się do Łodzi. I już tu zostałem. Lubię Łódź.

 

16129463 10211842232394964 1448308973 o

 

Czujesz się przedstawicielem łódzkiej sceny muzycznej? Dobrze Ci się działa w tym środowisku?

Łódzkie środowisko muzyczne jest bardzo małe, są tu fajne i ciekawe zespoły. Ale wygląda to zupełnie inaczej niż
w Warszawie, gdzie skupia się cały przemysł muzyczny i jest dużo świetnych muzyków sesyjnych, którzy grają na zamówienie. W Łodzi takich muzyków zbyt wielu nie ma. Są pojedyncze projekty, ale ciężko mówić o silnej, scementowanej scenie. Kiedyś, jeszcze w dawnej Jazzdze, próbowałem robić takie wariackie improwizowane jam session, spotkaliśmy się z pięć, czy sześć razy, grały ciągle te same osoby. Ale narodził się z tego jeden zespół – Almost Dead Celebrities, z Łukaszem Lachem i Pawłem Cieślakiem.

 

Ten zespół jeszcze istnieje?

Istnieje, trochę w zawieszeniu, ostatnio graliśmy chyba w 2014 roku i przygotowaliśmy wtedy projekt na festiwal Łódź Czterech Kultur. Grzebałem swego czasu w łódzkich piosenkach z przełomu XIX i XX wieku. Wtedy było dużo ludności napływowej ze wsi i oni przywozili ze sobą melodie, na przykład mazurkowe, oberkowe. A teksty były już pisane tutaj, o realiach, które ich zastały. Chciałem to połączyć – nasza trójka, muzycy z Łodzi, zagrała te piosenki
z 80-letnim skrzypkiem ze wsi spod Rokicin – Eugeniuszem Rebzdą. Fajnie to wyszło, potem nagraliśmy materiał
w studio, ale płyta jest w dalszym ciągu nieskończona, jakoś nam się nie składa. Póki co mamy nagrane dwie piosenki: „Fabryczną dziewczynę” i „Przyjechał ros Wojtek do Łodzi”. A cały projekt nazywał się „Tramwaj bez kunia”, od wersu z jednej z piosenek: „Przyjechał ros Wojtek do Łodzi i zobaczył tramwaj, co bez kunia chodzi”. 

 

Fajne. Może warto byłoby to skończyć?... 

Może. To był taki typowo łódzki projekt, o jej mieszkańcach, którzy przyjeżdżali tu ze wsi i już po roku, dwóch czuli się zupełnie miejscowi i naśmiewali się z tych nowoprzybyłych. Są tam też jakieś piosenki z Bałut.

 

Był jeszcze inny projekt z Twoim udziałem, związany z historią Łodzi – „Muzyka Litzmannstadt Getto” w ramach Festiwalu Łódź Czterech Kultur…

Tak, dla mnie osobiście to było ciekawe doświadczenie, nie znałem wcześniej tej części historii, ani muzyki
z tego czasu. Właściwie jest tylko jedna płyta z muzyką łódzkiego getta – zespołu klezmerskiego Brave Old World, który występował w Centrum Dialogu. Podczas edycji Ł4K w roku 2013 powstał pomysł, aby na nowo zaaranżować pieśni z łódzkiego getta skomponowane przez Jankiela Herszkowicza. Organizatorzy zaprosili do współpracy Marcina Maseckiego i Stevena Bernsteina, którzy stanowili trzon orkiestry, oprócz nich w projekcie mieli brać udział muzycy łódzcy. Spotkaliśmy się trzy dni przed koncertem i rozpoczęliśmy próby. Punktem wyjścia był wyłącznie zapis nutowy pieśni Herszkowicza, nie słuchaliśmy wcześniejszych wykonań – chodziło o zupełnie nową interpretację muzyki
z getta.

 

Grasz w wielu składach, zajmujesz się głównie muzyką. Da się z tego żyć?

Ja żyję z muzyki. Ale wiadomo, że w tej branży ciężko się utrzymać, jeśli nie robi się muzyki mainstreamowej. Jest to możliwe, o ile dużo się działa, ale zdarzają się gorsze i lepsze okresy. Te zespoły, w których gram, nie są jakieś super popularne, może najbardziej popularny z nich stał się L.Stadt. Ale to wszystko ładnie wygląda na Facebooku,
w rzeczywistości bywa różnie. No ale dzieje się dużo. 

W najbliższym czasie zapraszam na „Noc z erotykami Leśmiana” – 10,11 i 14 lutego w Teatrze Nowym w Łodzi.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Piotr Gwadera (1979, Kielce) Perkusista, akordeonista, animator łódzkiej sceny muzycznej. Współtworzy w zespołach L.Stadt, Mister D., Odpoczno, Lautari, Little White Lies , P.K.P. , Bogowie i Marynarze Łodzi. Współpracował ze Steven'em Bernstein'em, Marcinem Maseckim, Eugeniuszem Rebzdą, Jerzym Mazzollem, Tymonem Tymańskim, Antonim Gralakiem. Brał udział w wielu projektach muzycznych z pogranicza jazzu, rocka, muzyki eksperymentalnej, tańca współczesnego. W 2011 roku zdobył wraz z L.Stadt, nagrodę TVP Kultura "Gwarancja Kultury" w kategorii jazz, rock. Laureat plebiscytu "Punkt dla Łodzi" w 2012 roku, w kategorii "twórcze szaleństwo". Występował na najważniejszych festiwalach polskich (Opener Festiwal, Off Festiwal) i zagranicznych (SXSW,US; Afisha Picnic,Rosja; Indie Week,Kanada).

 

Eliza Gaust - Absolwentka kulturoznawstwa na UŁ, koordynatorka wydarzeń kulturalnych, obecnie pracująca
w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana.

 

rysunek: Magda Miszczak

 

Patronite