Problem z nazwaniem tego, co dzieje się w pozainstytucjonalnym świecie sztuki istnieje od pierwszych prób jego opisywania. Nie da się bowiem jednym określeniem uchwycić tego, co skrywają rubieża. Na peryferiach rzeczy są mniej wyraźne, trudniejsze do sklasyfikowania, niejednorodne. Czy dzisiejszy niezal jest kontynuacją tego, co jeszcze pod koniec ubiegłego wieku chętnie nazywano „awangardą”, „laboratorium”, „alternatywą” czy „eksperymentem”? Czy niezależność jest wyborem, czy może jedynym wyjściem? Odpowiedź Wrocław Off Gallery Weekend jest bardzo pojemna.

 

 

Na propozycję napisania dla Miej Miejsce tekstu o Wrocław Off Gallery Weekend zareagowałam entuzjastycznie. Zeszłoroczna, pierwsza edycja pokazała, że takie wydarzenie jest potrzebne, a tegoroczne rozbudowanie programu tylko to potwierdziło. Mogę więc, być może niezgodnie z zasadami budowania napięcia, na wstępie napisać, że tekst będzie pozytywny (dziękuję za uwagę, możecie dalej nie czytać ;). Czy będzie to jednak recenzja, a więc krytyczna forma oceny– tego pewna nie jestem. A to dlatego, że wciąż nachodzą mnie wątpliwości, czy w ogóle można napisać recenzję inicjatywy tak złożonej, różnorodnej i nie aspirującej do żadnego konkretnego celu oprócz prezentacji krajobrazu niezależnej sztuki we Wrocławiu. Nie ma tu przecież czego krytykować, bo jak krytykować parasol, pod którym kryją się, a raczej rozbłyskują, osoby i miejsca na co dzień działające w cieniu? Off został ujawniony, miejsca poza głównym nurtem, lotne inicjatywy bez stałego lokalu i pracownie miały szanse zaprezentowania się – a więc sukces! Wiemy już, choćby z obserwacji od lat z powodzeniem organizowanego w Krakowie Krakersa, czy nieodłącznej już od WGW, niekomercyjnej imprezy wystawienniczej Fringe, że podobne przedsięwzięcia są potrzebne, by wybrzmiało to, co – z mniejszym rozgłosem, ale u samej podstawy – jest właściwą tkanką artystyczną poszczególnych miast. Dlatego proponuję raczej przebieżkę przez Wrocław i jego różne twarze niezalu, niż recenzję „festiwalu” jako całości.

 

 

      ...równie oczywistym, że zaglądanie na obrzeża pokazuje to, co nie mieści się w centrum. Najczęściej dlatego, że jest za szczere, zbyt ulotne i trudne do spieniężenia, zbyt dosadne

 

 

Na jeden jesienny weekend artystyczna struktura miasta na chwilę staje na głowie. Sztukę lepiej wtedy oglądać nie w Muzeum Narodowym, czy BWA, a w kiosku albo na strychu, a zamiast do onieśmielającej bielą Krupa Gallery, publiczność ciągnie do nieco zakurzonego Hutmena. Mija weekend i sytuacja wraca do normy, ale to chwilowe odwrócenie sił zostaje zapamiętane. I nie, nie byłoby dobrze, gdyby ta aberracja zmieniła się w sytuację stałą. Oczywistym jest, że instytucje – finansowane z pieniędzy publicznych czy prywatnych – mają inne zadania, inne możliwości i inne role do spełnienia niż galerie offowe. Ale równie oczywistym, że zaglądanie na obrzeża pokazuje to, co nie mieści się w centrum. Najczęściej dlatego, że jest za szczere, zbyt ulotne i trudne do spieniężenia, zbyt dosadne. A i jeszcze normy BHP! Kopanie grobu – jak w Galerii Nicponiej podczas performansu Płaczki – nie sprzeda się tak łatwo jak malarstwo. Palenie zniczy w windzie, na pożegnanie mieszczącej się w Trzonolinowcu mikrogalerii Winda – zbyt duże ryzyko pożarowe. Wideo przedstawiające płonącego mężczyznę w chrystusowej pozie? – obraza uczuć religijnych. Ale to tylko jedna strona medalu, czy raczej niezalu. Ta druga, wprowadzona cichaczem do budynków renomowanych instytucji niczym nie odbiegałaby od ich programów, zasad i obyczajów. Po tej stronie są inicjatywy profesjonalne (mimo że wciąż dysponujące nieproporcjonalnie niskimi budżetami), prezentujące prace uznanych, często wręcz wyjętych z kanonu artystek i artystów, czy świadomie podejmujące dialog z historią sztuki. 

 

 

                                                                      performans "Płaczki", Galeria Nicponiej. fot. Joanna Glinkowska

 

 

Przyjrzyjmy się najpierw tym drugim. Najjaskrawszym przykładem jest wystawa Kto by się chciał wychylić z przyjaznego mroku, zestawiająca współczesne prace Irminy Rusickiej i Kaspra Lecnima z pracami Wandy Gołkowskiej i Jana Chwałczyka z drugiej połowy XX wieku. Już sam fakt prezentowania z jednej strony dzieł Chwałczyka i Gołkowskiej, których prace znajdują się w ważnych muzealnych kolekcjach, z drugiej – obiektów i fotografii Rusickiej i Lecnima, wielokrotnie wystawianych w uznanych galeriach w całej Polsce, wprowadza w konsternację. Czy aby na pewno jesteśmy nadal na off gallery weekendzie? Przecież taka wystawa z powodzeniem mogłaby być zaprezentowana na tak zwanych „salonach”. O ile rozumiem zderzenie niezależnych metod wystawienniczych z prezentacjami często uznanych twórczyń i twórców w wydaniu Nowego Złotego – wchodzenie z dobrą sztuką do miejsc publicznych, wstawianie jej w nieoczywisty kontekst kiosku w parku – o tyle w przypadku inicjatywy Erzac jej pojawienie się w podziemiach Placu Solnego odbieram jako zgoła przypadkowe. Zastanawiam się, czemu schodzić do podziemi z prezentacją, która znacznie lepiej odnalazłaby się sformalizowanej strukturze lokalowo-programowej. Odpowiedź nasuwa się sama: w centrum jest za mało miejsca, a właściwością offu jest duża rozciągłość. A może chęć pracy na własnych zasadach staje się ważniejsza od instytucjonalnego usankcjonowania? 

 

 

     Momentami trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że dzisiejsza artystyczna „alternatywa” działa w mundurku internetowych trendów

 

 

Pytanie o offowość zadaję sobie też na wystawie Kościoła Nihilistów, która na otwarciu zgromadziła tłumy. Tego dopracowanego w każdym szczególe spektaklu nie powstydziłaby się nie jedna instytucja. Tutaj wszystko pasuje, a wejście na wystawę Dark Academia, w nigdyś pełniącym funkcję biblioteki uniwersyteckiej, gotyckim budynku, jest jak przeniesienie się do innego uniwersum. Momentami trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że dzisiejsza artystyczna „alternatywa” działa w mundurku internetowych trendów. Ale nawet jeśli, trzeba docenić umiejętność ich odczytania, przyciągnięcia publiki i kompleksowego podejście do tworzenia wydarzeń. Bo nie była to jedynie wystawa. Równie istotna co stałe elementy ekspozycji – najbardziej zapadło mi w pamięć płótno The Price Sashy Baszynskiego, przedstawiające martwe gołębie na złotym żyrandolu i szkolna tablica po dwóch stronach pomalowana kredą przez Olafa Brzeskiego – była oprawa performatywno-muzyczna. Różne działania nihilistów pokazują, że kolektyw lawiruje pomiędzy światami, świadomie podejmując decyzje, kiedy wchodzić do instytucji, a kiedy działać alternatywnie. Jednocześnie przecież, prace Justyny Baśnik i Pawła Baśnika prezentowane są w BWA Wrocław Główny. 

 

 

                                                                                 Kościół Nihilistów - "Dark Academia", fot. Wojciech Chrubasik

 

 

Jak działa więc ta relacja? Niezal powtarza to, co w instytucjach? Instytucje przyswajają – w ugładzonej formie – offowe działania? Na oba pytania odpowiedź brzmi „tak”. Potwierdzają to głosy osób związanych z niezależnymi inicjatywami wystawienniczymi z całej Polski, które wśród haseł opracowanych do rubryki Nowy wyraz w październikowym „Notesie na 6 Tygodni” umieściły „Romans z instytucją”. Skoro te światy momentami tak blisko się ze sobą stykają to gdzie jest prawdziwy off, ten który jeszcze do niedawna nazywał się undergroundem? Czy niezal coraz częściej szuka profesjonalizacji na wzór oficjalnie prowadzonych galerii czy muzeów? Czy wyróżnikiem działań poza głównym nurtem, oprócz mniejszych zasobów finansowych, gorszych warunków lokalowych i mniejszego oddźwięku społeczno-medialnego, nadal jest nadal graniczność albo chociaż bunt? Gdy porównamy wydarzenia artystyczne przełomu lat 90. i 2000, które miały miejsce w tym samym Wrocławiu, często nawet w głównym nurcie, trudno będzie oprzeć się wrażeniu, że instytucjonalna historia bywała bardziej offowa niż współczesny off. Szukając starego undergroundu na takiej imprezie jak WOGW niechybnie się rozczarujemy. Inicjatyw wyróżniających się wyraźnie własnym głosem, subwersywną metodą działania, czy chęcią rozbrajania zabetonowanych struktur nie jest wiele. I śmiało można stwierdzić, że nie jest to już wspólny mianownik działań niezależnych. Dziś jest nim chyba po prostu działanie na własnych zasadach. Trzeba jednak docenić kilka punktów programu, które zadbały o wybicie ze strefy komfortu.

 

                                                              
                                                          Dominika Olszowy, "Słońce w praniu", Nowy Złoty, fot. Bartek Sadowski

 

 

W aspekcie bezkompromisowości największe wrażenie zrobiła na mnie całodniowa akcja inicjatywy Kombinat (Cukier, Nikita Krzyżanowska, Mirosław Chudy, Marlena Kruk). Aby dojść na miejsce zdarzenia, do pracowni wspomnianej czwórki mieszącej się w starym Porcie Miejskim, trzeba było wyjechać za centrum miasta, znaleźć stary portowy kompleks wyglądający jak dziecko londyńskich doków i łódzkich fabryk włókienniczych, przejść obok budki czujnego ochroniarza, a następnie, po błądzeniu wśród portowych zabudowań, trafić na wejście i wąskimi krętymi schodami wspiąć się do wielkiej przestrzeni z widokiem na Odrę. W takiej scenerii, o świcie spalona została Śmierciucha – ludzkich rozmiarów stelaż ubrany w białą suknię. Płonący obiekt, przemieszczał się wzdłuż linii rzeki, spuszczony z „balkonu” pracowni. To ostatnie chwile tego miejsca, zanim stanie się kolejnym osiedlem apartamentowców, tracąc wyjątkowy klimat. Akcję można odczytać jako komentarz do tej sytuacji, którą artystki i artyści nazywają wprost grabieżą tego miejsca przez deweloperów. 

 

       Gdy porównamy wydarzenia artystyczne przełomu lat 90. i 2000, które miały miejsce w tym samym Wrocławiu, często nawet w głównym nurcie, trudno będzie oprzeć się wrażeniu, że instytucjonalna historia bywała bardziej offowa niż współczesny off

 

 

W offowym duchu nieustannie działa też Tomasz Opania z projektem Chwilówka. Jego dźwigany na plecach telewizor pojawiał się raz tu, raz tam, w galeriach i knajpach związanych z WOGW. Trzeba mu oddać podwójne rozbrojenie systemu prezentacji artystycznej. Po pierwsze jest wszędzie, gdzie chce, pasożytując na publiczności innych miejsc i wydarzeń, łamiąc tym samym barierę lokalową (dostępność osiągalnych finansowo przestrzeni wystawienniczych). Po drugie prezentuje wszystko, co zostanie zgłoszone w otwartym naborze, zdejmując kolejną barierę – kuratorsko-rynkowego namaszczenia. 

 

 

                                                                                            "Chwilówka",  Tomasz Opania, fot Magda Kreis

 

 

Na zupełnych obrzeżach, tak twórczych jak geograficznych, sytuuje się zlokalizowana na peryferiach miasta Miłoszycka. Odwiedzając to miejsce na zakończenie WOGW by zwiedzić pracownie i posłuchać koncertu, czułam się jakbym trafiła do wiejskiej, artystycznej komuny. Oprócz świetnego jazzu i undergroundowego z ducha uporu tworzenia mimo wszystko, powitała mnie niespotykana serdeczność prowadzących to miejsce i żyjących na Miłoszyckiej osób. Moje osobiste zastawienie „głębokiego offu” zamyka Muzeum w podziemiu, które wyróżnić należy za konsekwentnie realizowane wystawy w duchu krytyki instytucjonalnej. Choć tym razem, najlepsza część wystawy – jej usytuowanie w zamkniętym na co dzień (udostępnionym częściowo przez dewelopera ZPAP–owi), czekającym od lat na remont Pałacu Hatzfeldtów, byłym gmachu BWA Awangarda – nie była działaniem od początku planowanym, a raczej wypadkową konieczności i przypadku. 

 

 

 

           
                       Zdjęcie górne: Muzeum w podziemiu, "Pręgierz", widok wystawy, fot. Aleksy Wójtowicz, dolne: Miłoszycka, fot. Kopiera

 

 

Po raz kolejny na WOGW można było odwiedzić pracownie osób artystycznych. Raz było to po prostu zajrzenie do miejsc, w których tworzą – jak w Pałacyku, gdzie czułam się, że włażę na domówkę, na którą nie zostałam zaproszona. Potem pełna niespodzianek podróż labiryntami korytarzy z miłymi przerwami na rozmowy z artystkami i artystami (była Drukarnia PAN). A w końcu prawdziwa wisienka na torcie, czyli Hutmen zaaranżowany w tym roku wspólnie przez osoby na co dzień tam tworzące. W kolejnych przestrzeniach można było natknąć się na pojedyncze prace, pokoje z subtelnymi interwencjami artystycznymi czy całościowe aranżacje jak ta Dmytra Tarasenki, łącząca Czarnoksiężnika z Krainy Oz z wojną w Ukrainie. Trafny komentarz do wiele razy już problematyzowanej sytuacji artysty jako wykonawcy dwóch zawodów – zarobkowego i twórczego – przygotował Sebastian Milewski. Znaczną część pomieszczenia współdzielonej przez niego pracowni zajęła góra urządzeń, akcesoriów i materiałów budowlanych. Całość wieńczył mały obraz, dosłownie przebijający sufit. Mimo coraz częstszych dyskusji o sytuacji zarobkowej artystów, sztuka nadal wpychana jest na sam czubek piramidy Maslowa. Artysta żeby móc tworzyć na co dzień wykonuje prace remontowo-budowlane. 

 

 

                                                   
                                                                   Pracownia Hutmen, "OFFTOPIC", instalacja Jarosława Słomskiego

 

 

Kiedy zastanawiam się czym jest Wrocław Off Gallery Weekend wciąż nie znajduję jednego klucza dla tej inicjatywy. Nie sposób jest ustawić w jednym szeregu prezentacji w ramach projektu Erzac – wyglądającej jak muzealna wręcz ekspozycja, przypadkiem wrzucona w lochy byłego klubu nocnego, studenckiej prezentacji Naked Men i otwartych pracowni w Pałacyku czy byłej Drukarni PAN. Mimo, że wszystkie spełniają kryterium instytucjonalnej niezależności, to każda z nich należy do kompletnie innego porządku. Czy taka rozpiętość programowa jest wartością Wrocław Off Gallery Weekend? Czy może wraz z rozrastaniem się imprezy, lepiej byłoby jasno rozdzielić jej elementy, podobnie jak od lat robi to bliźniaczy Krakers, wyróżniając sekcję Laboratorium? Może warto byłoby wyróżnić galerie działające na co dzień, takie jak m.in. Magiel, Nowy Złoty, Serwis czy u Agatki, oddzielić je w programie od pracowni i od tymczasowych inicjatyw, takich jak Styrta czy Brednie. Tak, żeby widzka mogła zdecydować, czy chce oglądać wystawę „najciekawszej młodej polskiej artystki” (Dominika Olszowy w Nowym Złotym), czy woli plątać się między zawieszonymi w kontenerze firanami (Brednie). Być może pomogłoby to oszczędzić kilku rozczarowań, a może nawet zmieniłoby je w zachwyty. 

 

______________

 

Joanna Glinkowska – kulturoznawczyni, redaktorka, krytyczka sztuki. Absolwentka Kulturoznawstwa oraz Międzynarodowych Studiów Kulturowych na Uniwersytecie Łódzkim, studentka filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Przez lata redaktorka pisma o kulturze współczesnej „Notes na 6 Tygodni”, z którym nadal współpracuje. Założycielka Fundacji Obszar Wspólny. Publikowała teksty z zakresu współczesnej kultury i sztuki w czasopismach naukowych i popularnonaukowych, m.in. „Sztuka i dokumentacja”, „Miejsce. Studia nad sztuką i architekturą polską XX i XXI wieku” czy „Kalejdoskop kultury”. Stała współpracowniczka redakcji portalu MiejMiejsce.com. W przeszłości związana z Muzeum Sztuki w Łodzi i Teatrem im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Obecnie pracuje w BWA Wrocław, gdzie zajmuje się komunikacją. 

 

______________

 

Zdjęcie główne: Pracownia Hutmen, "OFFTOPIC", instalacja Sebastiana Milewskiego, 2024, fot. J. Słomski

 

Patronite