O pisaniu smutnych książek w smutnych czasach i wybuchu wolności w literaturze. Tymoteusz Milas w rozmowie z Marcinem Polakiem, autorem debiutanckiej powieści „Bogowie śpiewają”.
Tymoteusz Milas: Tworząc literaturę nie można uciec od Polski od społeczeństwa, które nas otacza, w którym jesteśmy, będąc Polakiem, Marcinem Polakiem?
Marcin Polak: Jest taki świetny wiersz Piotra Macierzyńskiego, który mógłby być odpowiedzią na twoje pytanie:
X X X (urodziłem się na 52°)
urodziłem się na 52° szerokości geograficznej północnej
i 20° długości geograficznej wschodniej
wylosowałem Polskę
w pokerze po takim rozdaniu
mówi się pas
Ludzie często teraz przyjmują taką negatywną postawę, tymczasem Polska ma dwie podstawowe zalety. Nie jest tu przesadnie gorąco. Nie jest tu przesadnie zimno. I ludzie mówią po polsku, mężczyźni i kobiety.
Ten język sprawia też, że ludzie mogą czytać twoje książki.
Ja patrzę na to od tej drugiej strony. Pisać mogę tylko po polsku. Mogę czuć rzeczywistość tylko po polsku, rozmawiać z ludźmi naprawdę głęboko, naprawdę się z nimi śmiać i żartować, tylko po polsku. Mimo że mówię też po angielsku, po francusku, po niemiecku, ale nawet jak nabieram tej biegłości, gdy jestem na przykład we Francji dłużej niż miesiąc, to też nie na tyle, żeby sobie dłużej pożartować z głębokimi echami transkulturowymi w języku lokalsów, rzadko tylko udaje mi się dotrzeć żartem do rdzenia ich bytu i odbywa się to przeważnie po substancjach wyskokowych. Na trzeźwo jest to o wiele trudniejsze. Jak byłem w Bułgarii, gdzie też pracowałem i mieszkałem, niemal pół roku, to poza tym, że brakowało mi bardzo pierogów polskich, takich podkarpackich, to przede wszystkim brakowało mi języka polskiego. Chodziłem do baru i poznawałem ludzi, rozmawiałem często z barmanem Szymonem, Symeonem, bywalcem świata, mówiącym w kilku językach, w tym po angielsku. Z nim akurat rozmawiałem dużo i tam było sporo śmiechu przy tym barze. Ale tak na co dzień na ulicy stopień opanowania języka angielskiego przez Bułgarów jest przeciętnie niższy niż u Polaków, więc jako że ja nie mówię po bułgarsku, a żeby mówić w tym bardzo trudnym języku komunikatywnie, trzeba skończyć stosowną filologię, to stopniowo zacząłem być… wygłodniały. A ja wybrałem się do Bułgarii, bo miałem taką silną potrzebę, pojechać tam, gdzie nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy pojechać. Człowiek czuł się tak, jakby zderzał się z betonową ścianą.
W komunikacji.
Tak. Nie ma możliwości chwycenia w lot pewnych rzeczy, poczucia tego świata ludzkiego tak bardzo. Po angielsku wszystko jest tak bardzo sztuczne. Dlatego też wróciłem. Przez język i ludzi. Z tych dwóch powodów. Jak szedłem w Krakowie przez pasy ulicą Krowoderską i słyszałem faceta, który właśnie rzucał soczyste „kurwa, ja pierdolę”, to pomyślałem sobie: „jaki ten język polski jest piękny. Jacy wspaniali ludzie tutaj mieszkają”. I że chcę uczestniczyć w tym psychofizycznym SPA.
W opowiadaniu Wysoki sąd z twojej pierwszej książki prozatorskiej Stany uprzywilejowane główny bohater, podsądny, ufikcyjniony Marcin Polak, wspomina, że podejmował wcześniej próby pisania w reakcji na traumatyczne zdarzenie.
Zadebiutowałem poetycko w wieku 25 lat opisując samobójstwo mojego przyjaciela. Napisałem też wtedy opowiadanie, które wysłałem do redakcji, nie pamiętam już do jakiego pisma, chyba do „Odry”, ale nie przyjęli tego do druku. Odpowiedzieli, że ta opowieść nadaje się bardziej na scenariusz filmowy. Natomiast jeśli chodzi o prozę ze Stanów uprzywilejowanych to po prostu przyszła taka fala w 2018 roku. Pisałem po dwa teksty prozatorskie na miesiąc [zbiór zawiera 25 tekstów – przyp. TM.]. Niektórzy nazywali tę moją pierwszą książkę zbiorem opowiadań i sylw, takim silva rerum. A później nabrałem potrzeby napisania powieści bardziej zdyscyplinowanej formalnie, czego wynikiem jest Bogowie śpiewają.
Literatura jest dla ciebie odpowiedzią na zanik potrzeby wyrażania siebie poprzez filozofię?
Filozofia nie za bardzo się nadaje do wyrażania siebie, bardziej do zgłębiania problemów, tak zwanych problemów filozoficznych. Napisałem wcześniej trzy takie zgłębiające książki, pierwsza z nich to była moja rozprawa doktorska, Urojone-nic. Później napisałem o różnych koncepcjach nieskończoności w Traumie bezkresu. Część tej rozprawy była wykorzystana w monologu bohatera spektaklu Psychoza, wystawionego na deskach Teatru Nowego w Warszawie. Opublikowałem też krótki zbiór esejów Medytacje ostatniej filozofii. Pisząc wtedy pomyślałem, że moje zainteresowanie filozofią, radykalne tematy, od nicości po nieskończoność, które trwało ponad 10 lat, umiera i należy to podsumować. Wciąż też miałem poczucie, że jestem w ramach dziedziny i chciałem nabrać swobody w tym, co robię. Nastąpił wybuch literatury.
To przede wszystkim Bernhard uwolnił we mnie energię śmiechu i pokazał pewien radykalizm, który na mnie stymulująco zadziałał. To było odsłonięcie nowych sposobów pisania
Literatura może mieć znamiona zdyskursywizowanego filozoficznego eseju, jak u Roberta Musila w Człowieku bez właściwości, którego tak cenisz, ale nie jest to jej dominantą u ciebie.
Proza Musila ma szczególny czar, ale wolę jego krótkie formy, opowiadania Trzy kobiety, są one o wiele bardziej obrazowe i soczyste niż jego główne dzieło. Kiedy piszę, nie interesuje mnie przenoszenie aparatu dyskursu do prozy artystycznej. Ona powinna rozwijać się sama z siebie. Każda opowieść ma swoją wewnętrzną formę. Niepisane prawidła, które w trakcie pisania odkrywam. Z kolei filozofia, o której wspomniałeś, to z językowego punktu widzenia zestaw reguł dusznego pisania gatunkowego, w którym właściwie chodzi o możliwie jasne wyrażenie myśli językiem technicznym, bardzo silnie przywiązanym do tradycji. Wszelkie odstępstwa od normy na rzecz literatury są rażącym i widocznym dla odbiorcy i siebie samego jako autora życiem w pół kroku. To by było straszne, gdybym wszedł w te koleiny hochsztaplerstwa. Dlatego podjąłem decyzję o radykalnym cięciu. Zawsze czułem się bardziej pisarzem niż filozofem.
To kwestia aktu kreacji?
Kreacji językowej. Na którą mogą pozwolić sobie w wolnej chwili moje ciało i głowa.

Koneserzy czytelniczy wiedzą o istnieniu łódzkiego wydawnictwa ODDO, wydającego ambitną artystycznie prozę. Wydawnictwo znane jest z udostępniania twórczości Thomasa Bernharda, ale poza tym wydaje też prozę polską, w tym dwie twoje książki: w 2019 Stany uprzywilejowane i w 2022 roku Bogowie śpiewają. Ale ty od początku wiedziałeś, że twoja wejście w literaturę będzie przeznaczone ODDO? Jak je odkryłeś dla siebie?
Ono nie tylko jest niszowe, jest też elitarne. A to za sprawą twórczyni i właścicielki tego wydawnictwa, Sławy Lisieckiej, wybitnej tłumaczki literatury austriackiej i wydawczyni szeroko pojętej literatury niemieckojęzycznej, a także przez wiele lat animatorki życia kulturalno-literackiego Łodzi wraz ze swoim nieżyjącym już mężem Zdzisławem Jaskułą. W ich legendarnym mieszkaniu na Wschodniej działy się niesamowite historie, to był otwarty dom dla artystów. Ta aura rezonowała we mnie, to poczucie związku z artystycznym undergroundem.
Na wybór wydawnictwa rzutowało twoje zainteresowanie literaturą niemiecką?
Tak, zdecydowanie. Zachłyśnięcie się prozą Bernharda, od pierwszego spotkania z jego Dawnymi mistrzami, to była dla mnie wielka inspiracja. Wcześniej miałem też inne fascynacje, czytałem kanon, Thomasa Manna, ale i beatników, Bukowskiego, Burroughsa. Ale to przede wszystkim Bernhard uwolnił we mnie energię śmiechu i pokazał pewien radykalizm, który na mnie stymulująco zadziałał. To było odsłonięcie nowych sposobów pisania.
A później pojawiła się możliwość rozmowy ze Sławą Lisiecką, najwybitniejszą żyjącą polską tłumaczką Bernharda. Mimo że Bernhard jest rozpowszechniony w Polsce najbardziej przez teatr Krystiana Lupy, jak tylko mam możliwość, chodzę na jego adaptacje, to wolę kontakt bezpośredni, poprzez prozę.
Warto też, przypomnieć, że jesteś też autorem Instrukcji napisania powieści bernhardowskiej. Ale zarówno ten jak i inne utwory ze Stanów uprzywilejowanych można potraktować jako wstępny eksperyment, badanie terenu twojego pisarstwa. Po to by znaleźć główny język artystyczny, którym mógłbyś przetransponować twoją ideę opowieści do drugiej książki, powieści Bogowie śpiewają. To było oczyszczanie się z debiutanckiego eksperymentatorstwa narracyjnego?
Ciekawie to przedstawiłeś. Stany uprzywilejowane jako rozwijanie skrzydeł, a w Bogach… już jest lot. Ale w Stanach uprzywilejowanych też już leciałem, tyle że w wielu różnych kierunkach.
Powtórzenie jest figurą istotną w tej książce. Swoją drogą to, że Marcin Polak się powtórzył, też jest ciekawe dla mnie w tym kontekście. Powtórzenie rządzi tym wirem, z którym mam do czynienia i w który postanowiłeś się też włączyć.
Wśród wszystkich tych tropów literackich, za którymi szedłeś, a następnie sam rozwijając swój talent pisarski, nie ma Williama Blake’a, autora, od którego zapożyczyłeś cytat do motta powieści: przeklinaj okowy, błogosław wytchnienia.
To zdanie pojawiło się już po napisaniu historii. Zastanawiałem się czy należy prowadzić czytelnika poprzez motto. Aż tu nagle okazało się, że czytam Zaślubiny nieba i piekła Williama Blake’a. I nagle natknąłem się na te cztery słowa: przeklinaj okowy, błogosław wytchnienia; to wyraża nastawienie głównego bohatera Bogowie śpiewają.
A czy tytuł też pojawił się już po napisaniu całości?
Nie, tytuł jest suwerenny względem całości. Unosi się nad nią jak bogowie nad światem, albo jak Elvis nad playlistą Przybylskiego… Pamiętam zresztą ten moment, gdy wpadłem na tego mojego Elvisa. To było kilka dni przed Sylwestrem. Byłem w jakimś markecie, żeby kupić szampana. Szedłem ulicą i wahałem się czy otworzyć butelkę od razu, czy zaczekać na Sylwestra. I wtedy pojawiły mi się te słowa: „Bogowie śpiewają”. I poczułem potężny przypływ euforii.
Życie Przybylskiego nie jest przepełnione radością. Jego opowieść to konglomerat niedoszłości, nieudanych powrotów, rezygnacji.
Życie Przybylskiego nie jest ekstatyczne. Raz jest humorystą, gdy niweczy Adolfa Hitlera w swoim monologu radiowym, w ostatniej prowadzonej przez niego nocnej audycji w radiu na Helu. Innym razem jest tragikiem, gdy mówi o swojej minionej miłości. Jeszcze kiedy indziej jest neutralnym obserwatorem zdarzeń. Przybylski jest jednym z nas. Tak jak nie jest jednym z nas Christian Zimmermann, Artur Rubinstein, Pablo Picasso, Leonardo da Vinci, Michał Anioł i Rafael Santi. To są przykłady bezprzykładnych ludzi sukcesu w sztuce. Ale są też mieszane biografie artystów, którzy jednak bardziej ubrudzili się rzeczywistością. I taką kartę ma Przybylski.
To dążenie Przybylskiego do wyzwolenia wynika z potrzeby wyzbycia się ciężaru. Przybylski, mam wrażenie, przez całe swoje 65-letnie życie ucieka. Przed czym?
Przede wszystkim Przybylski ucieka przed władzą. W pewnym momencie mówi, że nigdy nie zamierzał nikim władać, nikomu niczego nakazywać. Tego samego oczekiwał od innych, że nie będą mu niczego nakazywać. W społeczeństwie bardzo trudno jest uzyskać taką pozycję. Może ludzie bardzo bogaci zaznają tego rodzaju wolności. Ale z drugiej strony, może ich ograniczać strach, że ktoś ich okradnie albo zamorduje z powodu bogactwa. Mogą to być też rozmaite charaktery, niektórzy pewnie nie wiedzą co to znaczy być wolnym duchowo, bo nieustannie pomnażają tylko kapitał w działaniu polegającym na dążeniu do zysku. Z kolei na dole drabiny społecznej są bezdomni. Oni też zaznają momentów całkowitej wolności, ale za cenę wielkich niedogodności. Przybylski jest kimś ze środka tych ekstremów społecznych. Wije się jak piskorz między kamieniami i omija pułapki systemowe, żeby zachować siebie. Ma cały czas siebie na oku, nie daje sobie wejść na głowę. W tym sensie to jest mocna postać.
Mówisz o kontroli życia, samokontroli?
Kontrola to jest zniewolenie. Jak ktoś stara się kontrolować, traci energię w sytuacjach, w których powinien być wyluzowany i czerpać radość z życia. Przybylski o tym wie, z tym że ma problem z utrzymywaniem się. Zrezygnował ze ścieżki muzycznej z powodów osobistych, a częściowo z powodu nadmiernie krytycznej samooceny. To wywiodło go na polany niespodziewane. Spotykał się z różnymi ludźmi zarządzającymi innymi poprzez pracę. W jego audycji pada wiele słów krytyki pod adresem pracodawców, sposobu organizacji systemu subordynacji, jakim jest system kapitalistyczny. Przybylski to przykład jednostki, która walczy o siebie i w jakiś dziwny sposób jest na tyle silna, że z tym systemem wygrywa. Przybylski potrafił ocalić swoją własną historię. Gdy żądano od niego podległości, zgięcia karku, rezygnował, odchodził. Nawet jeśli tracąc pracę wpadał w przejściowe kłopoty finansowe, to zachowywał siebie. By to zrobić musiał odważyć się na wzniosły gest. Ku wolności, jej ekspansji.
Przybylski przez to, że jest artystą i zrezygnował ze swojego narzędzia, uczynił dziełem swoje życie
Powtarzające się okresy wypowiedzenia były dla niego paradoksalnie jak dodatkowy tlen pod wodą.
Bo to go nie załamywało. Umiał utrzymać się na powierzchni, nawet jak był na bezrobociu. W czasie dla wielu ludzi trudnym ładował baterię. By móc ponownie próbować się z funkcjonariuszami systemu, służbistami, którzy nie widzą życia poza rolą społeczną, zapomnieli, że jest coś takiego jak własne życie. A Przybylski o tym pamiętał. To czyni go wyjątkowym.
Jest też w Przybylskim rys egzystencjalisty, zresztą podsuwa do przeczytania swojej dziewczynie Obcego Camusa. To człowiek, który mógł wybrać co chce robić w życiu. Mógł zostać muzykiem jazzowym, trębaczem, ale to życie muzyczne odeszło.
On czasami się wymyka, żeby zagrać koncert w jakiejś podrzędnej knajpie, ale nie doskonali już techniki i być może zdaje sobie sprawę, że zbyt długa przerwa uniemożliwia mu już powrót. Zszedł już ze ścieżki wirtuozerii, imperialnej ścieżki jednego instrumentu. Być może to jest to zdjęcie odpowiedzialności. Rezygnacja z trąbki to jest rezygnacja założycielska. A ona mogła go wywindować do nieba muzyki. I stał się przez to paradoksalnie absolutnie wolny, może się śmiać, może płakać i w każdej chwili może zrobić dowolne rzeczy. Jest samobójcą, który nie chce się zabić. Jego życie już nie dotyczy. Podobnie jest z człowiekiem, który rezygnuje ze swojego powołania, jest zwolniony z życia i może robić wszystko na luzie. On przez to, że jest artystą i zrezygnował ze swojego narzędzia, uczynił dziełem swoje życie. To mu pozostało. Sztuka przetrwania.
Czemu ta trąbka?
Kiedyś dużo słuchałem Milesa Daviesa i Tomasza Stańko, ich muzyka towarzyszyła mi przez lata. To, że mój bohater książki Przybylski gra na trąbce jest ukłonem w stronę mistrzów.
W tle pojawia się też inna muzyka, muzyka końca życia w radiowym eterze: Nirvana, Rammstein, Jim Morrison, Rolling Stones, Steppenwolf, Neil Young, Sonic Youth…
To jest już taka muzyka w stronę hałasu. Industrialny metal, rockowo-punkowa, taka jest też jego audycja. Ale w tawernie pojawia się The Girl from Ipanema, na wydmach słychać Small Car. Ta muzyka go otula jak kołdra, ale on tę kołdrę zrzuca i ryczy grunge’owcami do słuchaczy. To daje wydźwięk nihilizmu, nurtu rebelii, anarchii.
Każdy insider, nawet największy miłośnik regularnego trybu życia zostanie pozostawiony w sytuacji kryzysu. I dobrze, żeby miał wtedy pod ręką jakąś dobrą książkę
Są w tej książce obrazy, które zapadają w pamięć, jak chociażby te epifanijne spotkania ze zwierzętami. Przybylski na swojej drodze do knajpy napotyka dzika. I po tym zbliżeniu wstępuje w niego, jak to zostaje określone dość zabawnie, „dzicza dzikość”.
To zwierzęca energia, wigor. Przybylski jest zwierzęcy, dlatego też w szczególny sposób odbiera zwierzęta. One są wolne. W relacjach z ludźmi władzy traci wigor, próbuje go odzyskać, po czym znowu traci, to jest taka życiowa sinusoida. Stosuje używki, które służą też temu celowi, przywróceniu energii. Także doświadczenie życiowe, wiek, stres, niepewność jutra, obawa przed nieznanym, „co to będzie na tej emeryturze?”, to wszystko wywołuje u niego różne kryzysy fizjologiczne i nagłe ataki bólu. Tworząc Przybylskiego chciałem, by była to postać żywotna, z krwi i kości. Bo ostatecznie liczy się to, jaki człowiek roztacza wokół siebie czar.
Ty pokazujesz właściwie taki jego końcowy wycinek życia. W którym skupia się ono jak w soczewce. Właściwie to on dochodzi do siebie po tych wszystkich kumulacjach ucieczek i rozpadów na emigracji, na wyspie Hel. Żyje w samotności, nie mając większych zażyłości z ludźmi, uzyskuje ukojenie, doznaje spokoju.
Przybylski pracuje w radiu od pięciu lat. Rozmawia na żywo ze swoimi słuchaczami. Poza szczątkowymi kontaktami z ludźmi w tawernie i recepcjonistką, nie żyje z ludźmi. Bo żyje swoją audycją muzyczną, która jest jego przekaźnikiem, służy mu do komunikacji, która jest wolna od ograniczeń, jakie są narzucane dziennikarzom w mainstreamowych mediach. I my poznajemy go z tym całym uwikłaniem w przeszłość, z bagażem wspomnień, poprzez tę jego ostatnią audycję. Za chwilę, już następnej nocy nie będzie miał możliwości rozmowy. Nie będzie żył w eterze.. Chce skończyć ze wszystkim. I wtedy całe życie przemyka mu przed oczami, to znany lejtmotyw w takich sytuacjach. Tak się dzieje, gdy człowiek zostaje skonfrontowany z własnym końcem.
Przybylski miał kiedyś jednak życie towarzyskie.
Przyjaźnił się z Karchem, którego poznał w czasie pracy w jednym z krakowskich pubów. Karch jest wariatem, chociaż Przybylski zastanawia się nad tym, co to znaczy być wariatem w społeczeństwie, które wydaje mu się skądinąd szalone. Ponieważ społeczeństwo zatraca swoje własne życie teraz, zatraca poczucie obecności w tym oto życiu, ze względu na to, żeby przyszłość była zabezpieczona, a jej jeszcze nie ma. Więc spełnienie jest odsuwane w przyszłość, i gdy ona następuje, to okazuje się, że człowiek nie żył, że zbliża się śmierć. To jest pozycja w pełni wyalienowana, człowiek znika na rzecz systemu planowania jutra. To wyobcowanie z własnego życia dokonuje się przez ten sposób organizacji życia jakim jest kapitalizm, przez powiązany z nim system przymusów. Jest to oczywiście także zakorzenione w przymusach biologicznych, w tym sensie wolny człowiek się jeszcze nie urodził… Przybylskiego fascynują odszczepieńcy, bo mają głębszy wgląd w jego życie. Karch jest jego najbardziej bezwzględnym krytykiem, bo dostrzega lekkość życia Przybylskiego, który mógł przecież wycisnąć ze swojego życia ekstazę muzyczną, ale zrezygnował z niej po pierwszej porażce. To jest jego tragedia, osobista. Ale Przybylski nie przyjmuje tych diagnoz Karcha, bo Karch ostatecznie jest wariatem. Namawia Przybylskiego do wysłania maila do dziewczyny, domaga się od niego pomocy w uwiedzeniu jej. Ten wątek obsesji mężczyzny na punkcie kobiety to jest fikcja, ale zaczerpnięta z prawdziwej opowieści. Ma to swój wymiar tragiczny w książce, ale z drugiej strony niezwykle śmieszny.
Przybylski próbował kochać. Wspomina dwie kobiety: Anna i Ane. Obydwie relacje romantyczne nie były spełnione, skończyły się rozstaniem. Czy Przybylski dąży do nicości, dlatego z czasem rezygnuje też z miłości?
Rezygnując z pierwszej miłości, do Anny, i z podjęcia z nią egzystencjalnego ryzyka, wychowania dziecka, uniemożliwia sobie osiągnięcie pełni szczęścia. To jest ten tragizm. I sam nakłada na siebie kolejne kary w innych dziedzinach. Później pojawia się sobowtórowa miłość, czyli Ane. Wydaje mu się, że wszystko do niego wraca. A jednak okazuje się to złudzeniem. Należałoby zacząć w zupełnie innym miejscu, należałoby zacząć to zupełnie inaczej. A Przybylski wciąż tkwi w rozbudowanej iluzji, nie może wyzwolić się z fatum, które na nim ciąży. I wpada w przepaść.
Wyobraziłem sobie precyzyjnie szereg obrazów. To było decydujące. I zrozumiałem kim jest bohater. Graniczny moment, przejście na emeryturę, rezygnacja z pasji. I nieustanne odnawianie się wigoru
Skąd u ciebie, pisarza, osoby po czterdziestce, taka refleksja nad utraconym czasem Przybylskiego, dlaczego podjąłeś się poprzez niego poszukiwania momentu schyłkowego? Wygląda to tak jakbyś nosił ciężar Przybylskiego.
Właściwie to spełniłem podwójne zamówienie. Gdy pisałem Bogowie śpiewają, miałem 43 lata i moja ówczesna dziewczyna powiedziała mi, że chciałaby przeczytać książkę o dziennikarzu muzycznym. A moja córka powiedziała mi, że chciałaby przeczytać dobrą smutną książkę. Wziąłem sobie do serca te dwie prośby. Wyobraziłem sobie precyzyjnie szereg obrazów. To było decydujące. I zrozumiałem kim jest bohater. Graniczny moment, przejście na emeryturę, rezygnacja z pasji. I nieustanne odnawianie się wigoru. On był ciekawy co mu przyniesie życie, co go jeszcze spotka. Zauważ, że ta droga wiedzie go ku muzyce, ale od innej strony, pracy w radiostacji. I od tego się nie da odciąć. On uprawia sztukę przetrwania, jest testerem, eksperymentatorem na sobie samym. Jego życie stało się jego dziełem. Bo nic innego nie miał. Żadnego celu, ambicji zawodowych, muzycznych.
Bo każdy insider, nawet największy miłośnik regularnego trybu życia zostanie pozostawiony w sytuacji kryzysu. I dobrze, żeby miał wtedy pod ręką jakąś dobrą książkę. Prędzej czy później zdobędzie doświadczenie, które pozwoli mu odpowiedzieć Przybylskiemu: „Tak, wiem o czym mówisz”. Taka to jest historia.
Ta historia kończy się co prawda dwuznacznie, ale wiele osób pewnie uzna ją za melancholijną, wręcz smutną, stąd teraz moje pytanie do ciebie: Po co pisać i czytać smutne książki w smutnych czasach?
Z czytaniem smutnych książek jest jak z myciem przemarzniętych rąk w zimnej wodzie. Ciepła woda sprawiłaby nam ból, a zimna powoduje, że stopniowo wraca nam czucie w palcach … Smutne książki mają więc wielki sens.
Co teraz?
Teraz dostałem zamówienie na komedię.
Kraków, 27 lutego 2023r.
______________
Marcin Polak (ur. 1979) – pisarz, redaktor magazynu Nowa Orgia Myśli. W roku 2020 nominowany do Angelusa za debiut prozatorski Stany uprzywilejowane, Wydawnictwo OD DO, Łódź 2019. Laureat Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO 2020. Autor powieści Bogowie śpiewają, Wydawnictwo OD DO, Łódź 2022. Mieszkaniec Krakowa.
______________
Tymoteusz Milas - absolwent kulturoznawstwa i filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim, krytyk literacki, parający się coraz częściej rozmowami o literaturze. Recenzje zaczął pisać dość regularnie po debiucie w nieistniejącej już „Lampie”. Publikował też w „Twórczości”, „Fabulariach”, zdarzyło się na portalu nowynapis.eu, zdarzyło się też w „Odrze”, „Krytyce Politycznej”, dwutygodnik.com i w magazynie „Wizje”. Taki „ą ę” i taką też lubi literaturę. Ma poczucie humoru. Urodzony w Łodzi, obecnie mieszka i pracuje w Warszawie.
______________
zdjęcie główne: Joanna Majdra