Przez ponad dwie dekady Fotofestiwal wypracował swoją markę. Czy jednak powtarzalność jest cechą dojrzałości, czy sygnałem potrzebnej zmiany? I gdzie w tym wszystkim nadzieja?



Na piętrach pofabrycznego budynku Art Inkubatora szukam artystycznych odpowiedzi na hasło przewodnie tej edycji – nadzieja. Przede mną sześć wystaw poruszających, jak zapowiadają organizatorzy, najaktualniejsze tematy społeczne, takie jak kryzys klimatyczny, wojny, fale populizmu i nacjonalizmu, walka o prawa mniejszości. Wokół mijam głowy w czapeczkach i ramiona przyodziane w torby krzyczące na pastelowo „HOPE”. Dość szybko przekonam się, że nadzieja jest tu trochę na doczepkę.


Spośród wystaw-opowieści, tworzących rdzeń programu moją uwagę zwracają pokazane obok siebie Ipáamamu – Opowieści o Wawaim i Mama Coca, Nadège Mazars. Pierwsza to historia peruwiańskich ludów Awajún i Wampi, zamieszkujących tereny, gdzie Werner Herzog miał kręcić film „Fitzcarraldo”. Dzieło zapisało się na kartach historii nie tylko przez szalony rozmach reżysera, ale przede wszystkim dlatego, że proces jego powstawania replikował kolonizatorskie zbrodnie, o których opowiada sam film. Tak jak główny bohater, kauczukowy baron Fitzcarrald, realizował swoje wizje nie zważając na przelew krew mieszkańców Amazonii, tak sama produkcja Herzoga okupiona była życiem i zdrowiem co najmniej kilku osób spośród rdzennej ludności. Wystawa opowiada o buncie w obronie swojej godności i swojego domu – Amazonii. Buncie, który kończy się uznaniem praw rdzennych mieszkańców i zauważeniem wagi ich głosu w politycznych debatach. Choć to bez wątpienia poruszająca i przełomowa historia, wiemy przecież, że nie zatrzymała lawiny krzywd wyrządzanych przez białych kapitalistów z Zachodu w krajach globalnego Południa, a więc Ameryki Południowej. Przykładem tego jest choćby pokazywana zaraz obok wystawa Mama Coca, Nadège Mazars. To badawczy projekt o potyczkach ludów Nasa i Embera Chami wokół koki – dla nich rośliny świętej i leczniczej, dla najeźdźców źródła zysku. Dwa lata temu Coca-Cola pozwała niewielką lokalną firmę Coca Nasa za nazywanie produkowanego przez nich napoju Coca Pola. W odpowiedzi, przedstawiciele andyjskich społeczności wytoczyli amerykańskiemu gigantowi proces, zarzucając firmie nierespektowanie ich tradycji i działania wbrew prawom człowieka.

 

Nadege Mazars Hope Program Mama Coca The batons of the indigenous guard are raised at the funeral of Jose Albeiro Camayo. The colors of the CRIC indigenous organization have a special meaning green recalls mother earth and hope red ref

 Nadège Mazars, Mama Coca"

 

 

 

      Moją uwagę przyciąga znaczenie słowa „Ipáamamu” – zaproszenie do wspólnego działania. To mądrość społeczności, która dostrzega, że więcej można zdziałać razem niż w pojedynkę

 



Może jestem pesymistką, jednak dla mnie to raczej kolejny przykład ciągnącej się od wieków historii polityki kolonialnej, niż projekt dający nadzieję na przyszłość. Czy coś zrobiłabym inaczej? Moją uwagę przyciąga znaczenie słowa „Ipáamamu” – zaproszenie do wspólnego działania. To mądrość społeczności, która dostrzega, że więcej można zdziałać razem niż w pojedynkę. Nieuchronnie kojarzy mi się to z praktyką z drugiego końca świata, o której głośno było dzięki ostatniej edycji documenta w Kassel – indonezyjskim „lumbung”. Oczami wyobraźni widzę wystawę, która zamiast na reporterskiej historii, skupia się na potencjale wspólnych praktyk. Patrząc na zaprezentowane, kolektywnie stworzone prace ceramiczne i wiem, że nie było od tego aż tak daleko...

 

andrzej szwabe pr l rd 13
 
Andrzeja Szwabe „Personal Reminder"




Być może trzeba w te opowieści (a jest ich na festiwalu więcej niż dwie przeze mnie opisane) traktować jak migotliwe sygnały możliwości zmian, małe światełka w opancerzonych i obudowanych kapitałem tunelach wyzysku i ekstraktywistycznej gospodarki. Dla mnie, te prezentacje równie dobrze pasowałyby do zeszłorocznego hasła przewodniego „wspólnota”, a jeszcze lepiej do hasła „kolonializm” – wszystkie wszak przedstawiają działania rdzennych społeczności, dążących do ocalenia swoich tradycji, zasobów, sposobów postrzegania świata. Czy to na drodze rewolucji, czy poprzez kultywowanie rytuałach, czy w końcu działania prawne. Owszem, zakończone sukcesami, lecz dla odbiorcy z kręgu kultury zachodniej będące raczej postkolonialną przestrogą czy lekcją uważności i pokory, niż sygnałem, z którego czerpać by można nadzieję – ziarnko optymizmu, że przyszłości nie powtórzą się podobne historie.

 

     Zespół Fotofestiwalu do perfekcji opanował pewien format tworzenia wystaw. Cechujący się wysoką jakością produkcji, dużym zagęszczeniem treści i nastawieniem na projekty społecznie zaangażowane. Wystawy przypominają najczęściej reportaże




Zespół Fotofestiwalu do perfekcji opanował pewien format tworzenia wystaw. Cechujący się wysoką jakością produkcji (wydruki, ramy, oświetlenie), dużym zagęszczeniem treści i nastawieniem na projekty społecznie zaangażowane. Wystawy przypominają najczęściej reportaże. Nie byle jakie, bo będące efektem wieloletniej, pogłębionej pracy – jednak pracy w swoim charakterze sytuującej się znacznie bliżej dziennikarstwa niż sztuki. Równie dobrze mogłyby być wydane jako książki w serii Czarnego. Nawet bez ilustracji. Zdjęcia traktować tu można jako ciekawe dopełnienie. Nieopatrzone komentarzem tracą swoją moc, rozmywają się. A po zapoznaniu się ze ścianami tekstu, drobnymi druczkami pod fotografiami i podpisami na kartach można już nie mieć sił na ich oglądanie. Jeśli ktoś obierze odwrotną taktykę, oglądania bez czytania, zetknie się z konstelacjami trudnych w percypowaniu, chaotycznie rozrzuconych fotografii. Dodatkowe smaczki, takie jak pokrywające całe ściany fototapety, a nawet przestrzenne tekturowe wydruki robią wrażenie. Problem w tym, że to ten schemat – taki sam od lat – jest nieodpowiednio dobrany do prezentowanych treści. Rozrzucenie kadrów na ścianach, niczym ilustracji na tablicach warburgowskiego Atlasu Mnemosyne, nie spełnia swojej funkcji, kiedy opowieść jest linearna, a nie wynikająca z napięcia pomiędzy skojarzeniami.

 


Pozostałe wystawy w centrum festiwalowym przynoszą różne emocje i spostrzeżenia. Od estetycznego zachwytu pracami Ramiego Hary o duragach i hadżibach, przez zdezorientowanie ponowną (rok temu zdjęcia również znalazły się na Fotofestiwalu) prezentacją zdjęć Cichy rasizm Julii Klewaniec, po podziw wobec działań kolektywu AVAH, budującego archiwum afgańskiej sztuki. Z natłoku mikroprezentacji zapamiętuję najlepiej serię Gabriele Cecconi TiàWùK. Ten projekt i jego tekstowe opracowanie ma w sobie to, czego brakuje wielu innym. Waga przedstawianego tematu – współczesny Kuwejt – idzie w parze z artystyczną jakością fotografii. Niesamowitość kadrów stymuluje wyobraźnię, podobnie jak otwierający, fantastyczny opis. Podobnie udana byłaby wystawa #NOW, zbierająca prace studentów i studentek Katedry Fotografii PWSFTviT, gdyby nie to że zabrakło na nią kuratorskiego pomysłu. Prac nie łączy nic, brakuje choćby zdania wprowadzenia, a całość – mimo że poszczególne fotografie artystycznie biją na głowę zagraniczne prezentacje – przypomina raczej pokaz najlepszych dyplomów. Świetnie działa za to prezentowana w osobnej przestrzeni Arena. Sztuka na parkiecie – wystawa zbierająca fotografie legendarnego nowojorskiego klubu. Zdjęcia dopełnione są materiałami archiwalnymi i obiektami, co buduje spójną i odświeżającą ekspozycję.

 

GABRIELE CECCONI Program Otwarty Fotofestiwal 2023

 

Volker Hinz Boticellis Venus exhibiton AREA Fotofestiwal 2023

 Zdjęcie górne: Gabriele Cecconi TiàWùK",  zdjecie dolne: Volker Hinz, „Boticelli's Venus"

 

 

Centrum festiwalowe to tylko ułamek wrażeń. Najciekawsze kryje się na ulicach


Centrum festiwalowe to tylko ułamek wrażeń. Najciekawsze kryje się na ulicach. Gotowa na powiew świeżości, jaki zwykle przynosi Program Miasto, spędzam kolejne dni oglądając dwanaście spośród piętnastu wystaw towarzyszących. Są wśród nich ekspozycje uznanych artystów (Chrisa Niedethala, Zbigniewa Libery, Grzegorza Przyborka), są wystawy o niczym, które żałuję, że oglądam, i są prezentacje bardzo dobre (Underground Marzeny Abrahamik, Nieznośna lekkości bytu – wybór zdjęć z archiwum fotograficznego Fortepan czy wystawa absolwentek i absolwentów kolejnej edycji Programu Mentorskiego Sputnik Photos). Na pierwszy plan wybijają się dwie wystawy: Euforie w Akademickim Centrum Designu i Przemeblowanie w mieszkaniu babci Alicji. Pierwsza to prezentacja prac studenckich z uczelni w całej Polsce. Zebrane projekty stanowią przekrój przez aktualne sposoby czerpania z fotografii i rozszerzania jej. Poziom jest niezwykle wysoki. Szczególnie wyróżnia się, łącząca refleksję nad współczesnymi technologiami cyfrowymi z kontrowersyjnym nieco hakowaniem metody działania usług dowozu jedzenia należących do tzw. shared economy, praca Kacpra Rubinkowskiego You seem far away from this address. Równie interesujący jest projekt Andrzeja Szwabe Personal Reminder. Szwabe to zresztą moje małe wielkie odkrycie tegorocznego festiwalu i z zaciekawieniem będę śledzić jego kolejne realizacje. Druga wystawa, Przemeblowanie, zajęła dwie przestrzenie – lokal przy Włókienniczej i prywatne mieszkanie zmarłej babci artysty-kuratora Jacka Laube. Przestrzenie dopełniają się jak negatyw i pozytyw. Obie wypełnione są albumami, dokumentami, listami, fotografiami i przedmiotami, dzięki którym poznajemy panią Alicję – babcię twórcy wystawy. Są tu też jej obrazy i prace na papierze. Przemeblowanie to wypełniony czułością, ale też świetnie skonstruowany jako wystawa, hołd dla zmarłej babci, artystki-amatorki.

 

IMG 0889

 Jacek Laube, „Przemeblowanie" 

 



Andrzej Leder w rozmowie z Justyną Dąbrowską dla magazynu Pismo, powiedział, że nadzieja w subtelny, lecz trwały sposób łączy teraźniejszość z przyszłością. Teraźniejszość, w której codzienne życie która splata się z tragediami wojny, z przyszłością ku której mimo wszystko można spoglądać z nadzieją, połączyła akcja dziejąca się nieco na marginesach festiwalu. Dwie ukraińskie artystki – fotografka Olga Kozlitina i organizatorka wydarzeń muzycznych Sashka Yeriomina, wspólnie z kuratorem i artystą Marcinem Polakiem, postanowili zadać pytanie: „Czy możesz się uśmiechnąć?”. W samym centrum Piotrkowskiej, w prostym geście zaproszenia do sfotografowania się w nieco kiczowatej ramce, wykorzystali fotografię jako narzędzie inicjowania dyskusji. Bo czy wypada się uśmiechać w tak dramatycznej sytuacji? Czy wypada Ukrainkom? I dlaczego Polkom wypada bardziej?

 

IMG 1527

  Olga Kozlitina, Sashka Yeriomina, Marcin Polak, „Czy możesz się uśmiechnąć?", fot. Olga Kozlitina

 

 

Jeśli miałabym obejrzeć tylko jedną wystawę z całego programu, bez wahania wskazałabym na Stan przejściowy z programu Odesa Photo Days



Nie był to jedyny akcent ukraiński. Po raz drugi Fotofestiwal gościł podobne imprezy fotograficzne, które z politycznych względów nie mogą odbywać się u siebie: Odesa Photo Days i Miesiąc Fotografii w Mińsku. I jeśli miałabym obejrzeć tylko jedną wystawę z całego programu, bez wahania wskazałabym na Stan przejściowy z programu Odesa Photo Days. To wystawa o najnowszej historii Ukrainy, Gruzji, Iranu, Kazachstanu i Kirgistanu. Takie zderzenie pozwala zauważyć, że mimo historycznej odrębności, wszystkie te kraje borykają się z opresyjnym autorytarnym, skierowanym na własne interesy aparatem państwowym, który w brutalny sposób ogranicza wolność obywateli. Dzięki przemyślanej kuratorskiej pracy Kateryny Radchenko, reporterskie i amatorskie zdjęcia oraz nagrania z protestów i zamieszek uzupełnione są o metaforyczne obrazy. Za serce chwyta film o pomniku-autoportrecie Zima, której nie było Vajiko Chachkhianiego, fotografie Shailo Djekshenbaeva przedstawiające jeden z placów Biszkeku, gdzie mimo apokaliptycznego niemal krajobrazu dryfujących niczym kry fragmentów asfaltu, toczy się normalne życie i dokument.

 

Sasha Kurmaz exhibition Tools of Resistance Odesa Photo Days Program The Transition State
 
Sasha Kurmaz, „Tools of Resistance"

 

 

Zaskakuje mnie, że tak niewiele fotofestiwalowych narracji w edycji poświęconej nadziei miało wektor skierowany ku przyszłości. Fotografia to wszak nie tylko narzędzie dokumentacji tego, co było. To również znakomite medium do testowania czy prototypowania rozwiązań na przyszłość



Patrząc na całokształt, zaskakuje mnie, że tak niewiele fotofestiwalowych narracji w edycji poświęconej nadziei miało wektor skierowany ku przyszłości. Fotografia to wszak nie tylko narzędzie dokumentacji tego, co było. To również znakomite medium – szczególnie w postfotograficznym wydaniu, w którym wychodzi z ram definiujących tę sztukę, flitując z innymi mediami – do testowania czy prototypowania rozwiązań na przyszłość. Tego nie było prawie wcale. Nie było też wielu innych aspektów tak szerokiego pojęcia i doświadczenia nadziei. Ale Fotofestiwal – mimo dosyć przypadkowego ometkowania tematem i powtarzalnej konwencji – nadal jest najlepszym spośród łódzkich festiwali. Żadna inna impreza nie ujawnia tak spektakularnie potencjału Łodzi. Widać to niezwykle wyraźnie kontrastując „święto fotografii” z rezydującym w tym samym miejscu i mającym podobny staż, lecz ogromnie rozczarowującym w ostatnich edycjach Łódź Design Festivalem. Fotofestiwal, obok programu, który, co by nie mówić, może konkurować z innymi światowymi festiwalami fotografii, jest imprezą, która na kilka dni w roku przemienia to smutne miasto w tętniące życiem, fascynujące miejsce. Kosmopolityczny klimat czuje się wtedy niemal wszędzie – od Księżego Młyna, przez Śródmieście i Polesie, po Bałutach. Za rozpoznanie znaczenia rozproszenia festiwalowych wydarzeń po całym mieście, należą się organizatorom pokłony.

 

Z tej mozaiki zachwytów i rozczarowań rodzi się pytanie: czym chce być Fotofestiwal?



Z tej mozaiki zachwytów i rozczarowań rodzi się pytanie: czym chce być Fotofestiwal? Jeśli miejscem prezentacji zaangażowanych projektów dokumentalnych, opartych na pogłębionych badaniach i pracy reporterskiej, być może wymagałoby to zastanowienia nad bardziej uporządkowanym i przystępnym sposobem prezentacji (choćby miejsca do siedzenia, gdzie w skupieniu można by zapoznać się z obszernymi opisami). A jeśli festiwalem sztuki, być może rozwiązaniem byłoby zmniejszenie ilości bodźców i oddanie przestrzeni poszczególnym pracom, tak by działały bardziej na emocje i wyobraźnię. By broniły się same, a nie jedynie opatrzone wyjaśnieniami. Przede wszystkim jednak potrzeba nowego spojrzenia. Bo chociaż wystawy tworzone są kolektywnie, to nawet najbardziej różnorodny kolektyw, w wyniku lat wspólnej pracy, stanie się jednolity i przewidywalny.

 

 

____________

 

Joanna Glinkowska – kulturoznawczyni, redaktorka, krytyczka sztuki. Absolwentka Kulturoznawstwa (specjalności: Nowe Media i Promocja Sztuki) oraz Międzynarodowych Studiów Kulturowych na Uniwersytecie Łódzkim. Redaktorka pisma o kulturze współczesnej „Notes na 6 Tygodni”, w którym prowadzi dział „Orientuj się!”. Fundatorka i była prezeska Fundacji Obszar Wspólny. Publikowała teksty z zakresu współczesnej kultury i sztuki w czasopismach naukowych i popularnonaukowych, m.in. „Sztuka i dokumentacja”, „Miejsce. Studia nad sztuką i architekturą polską XX i XXI wieku” czy „Kalejdoskop kultury”. Stała współpracowniczka redakcji portalu MiejMiejsce.com. W przeszłości związana z Muzeum Sztuki w Łodzi i Teatrem im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Obecnie pracuje w BWA Wrocław, gdzie zajmuje się komunikacją.

 

____________

 

Zdjęcie główne: Vajiko Chachkhiani, kadr z filmu „Zima, która nie nadeszła”

 

Patronite