Z Olą Kozioł rozmawia Joanna Glinkowska
Twoje działania związane są głównie z naturą i kulturą ludową: poruszasz tematy duchowości, szacunku dla świata i ludzi, radości z życia. Można powiedzieć, że swoje performansy często współtworzysz z przyrodą. Używasz też archaicznej techniki „białego głosu”. Skąd to zainteresowanie naturą, człowiekiem i źródłami tradycji?
Moi rodzice pochodzą ze wsi. Każde wakacje, każdy weekend zawsze spędzałyśmy z siostrami na wsi. Mama uczyła nas szacunku dla przyrody. Pamiętam też przestrzenie – nie mieliśmy samochodu, więc na wieś jeździliśmy pociągiem, albo PKS-em. Uwielbiałam oglądać obrazy za oknem. To we mnie utknęło. Na wsi zawsze było dużo zwierząt i babcia bardzo o nie dbała. Śpiewała kurom. Pamiętam jak jej głos niósł się po całym podwórku. Raz, jak pokłóciła się z dziadkiem, śpiewała wszystkie pieśni jakie znała, całą mszę, litanie, pieśni narodowe i powstańcze, po prostu wszystko.
To Twoje śpiewanie zaczęło się od babci?
Miała taki silny głos.... Śpiew tradycyjny po raz pierwszy usłyszałam, gdy po trzecim roku studiów pojechałam na plener wspólnie z grupą studentów do Drohobycza. Ukraina mnie zafascynowała. Poczułam coś takiego, jakby moja dusza odnalazła w końcu swoje miejsce. Ta żywotność, otwartość ludzi, ciepło, serdeczność. I jeszcze dzikość samej przyrody. Cały czas malowaliśmy, wstawaliśmy rano, wychodziliśmy na całe dnie, a wieczorem pokazywaliśmy sobie, co kto zrobił. Zapamiętałam ten plener jako bardzo wyjątkowy. Spotkało mnie wiele serdeczności ze strony Ukraińców. Na przykład kiedy siedziałam na krawężniku przy drodze i szkicowałam cerkiew św. Jura, zatrzymał się przede mną samochód, kierowca krzyknął : „Panienko, kupiłem za dużo lodów, proszę, niech panienka weźmie!”. Innym razem mężczyzna gdy zobaczył jak rysuję tę cerkiew tak się wzruszył, że wyniósł z domu i podarował mi książkę, która opisywała jej historię. Na zakończenie pleneru zorganizowaliśmy jednodniową wystawę na placu wokół cerkwi. Przyszło bardzo dużo osób, wiele z domowymi smakołykami, bimbrem. Przyszedł też ostatni żyjący uczeń Brunona Schulza, pan Alfred Schreyer. Schulz uczył go w Drohobyczu rysunku. Niezapomniane, bardzo ważne momenty, budujące młodego człowieka. Wtedy też, już we Lwowie, spotkałam dwie kobiety, śpiewały na ulicy. Obydwie niewidome, stały i śpiewały pieśni ukraińskie. Wmurowało mnie, miałam ciarki na całym ciele. Po kilku latach, już w Polsce, po raz kolejny usłyszałam tego rodzaju śpiew. Wtedy powróciło wspomnienie. Dowiedziałam się
o Międzynarodowej Letniej Szkole Śpiewu Tradycyjnego, którą organizuje Fundacja Muzyki Kresów z Lublina. W 2011 r. pojechałam na taką szkołę. Przez dwa tygodnie uczyłam się pieśni od rdzennych nauczycieli z Serbii i Rosji. Były też grupy polskie, litewskie, ukraińskie. Tak się zaczęło. Wpadłam jak śliwka w kompot. Zrozumiałam, że to jest to, co chcę dalej kultywować. Poczułam, że jest mi to cholernie bliskie.
I co było dalej, po Twoim powrocie?
Wszystko szczęśliwym trafem zbiegło się w czasie, bo w tym samym roku utworzyło się w Łodzi Miejskie Darcie Pierza – nieformalna grupa śpiewy tradycyjnego. Spotykaliśmy się raz w tygodniu w jeszcze wtedy istniejącej Kryzysowej Kawiarni Sztuki na Piotrkowskiej i ten kto znał jakąś pieśń, przekazywał ją innym.
A skąd uczyliście się tych pieśni? Skąd te melodie, teksty?
Osoby, które uczestniczyły wcześniej w warsztatach pieśni tradycyjnych, przekazywały innym to, co już znały. Teraz uczymy się z nagrań archiwalnych, wydanych przez Muzykę Źródeł, ISPAN, albo ze starych śpiewników, z zapisów muzycznych Oskara Kolberga. Czasem z nagrań terenowych, własnych ekspedycji.
Zastanawiam się jak to łączysz ze sztuką. Muzykę zwykle postrzega się jako odrębną dziedzinę, a Ty łączysz to
w jedno – masz wykształcenie artystyczne i używasz głosu w sztuce, którą tworzysz...
Nie chcę, by śpiew stał się tylko moją dodatkową umiejętnością, Wnosi on w obszar sztuki inny rodzaj wrażliwości. Ucząc się pieśni poznaję historie w nich są zapisane i ludzi, którzy je śpiewali. Po emocjach w nich zamkniętych mogę domyśleć się, co przeżywali. Odkrywam o czym opowiadają: czy o miłości, zdradzie, stracie, zabawie czy o wojnie, czy to pieśni leśne do przyrody, do stworzenia, opiewające naturę i jej piękno. Czy pieśni dziadowskie, które z kolei niosły moralną przestrogę. W pieśniach jest „coś” bardzo szlachetnego, pięknego i prawdziwego. Właśnie ta prawdziwość, surowa ekspresja, autentyzm ona mnie tak ujęła, to jest dla mnie w sztuce i w życiu najistotniejsze.
A jak odnajdujesz się w pracy na ASP, gdzie głównie uczy się sztuk wizualnych? Poza tym to jednak instytucja – nie przytłacza Cię taka praca, przyziemna, czasem papierkowa robota w jakichś ramach? To bardzo kontrastuje
z naturalnością i wolnością obecną w Twojej sztuce.
Uwielbiam pracować z ludźmi. Na ASP każda z młodych osób ma w sobie coś wyjątkowego, innego, niezwykłą ufność. Sama ukończyłam akademię, która mnie w pewien sposób ukształtowała, rozwinęła moją świadomość wizualną. Miałam szczęście, na swojej drodze trafiałam na kochających sztukę ludzi. Mieliśmy na roku zgraną, wspierającą się paczkę. Formalizm, papierkologia mnie przeraża, ale tak skonstruowaliśmy sobie ten świat, formalne sprawy wszędzie przyćmiewają naszą prawdziwą naturę. To nie jest kwestia uczelni tylko raczej nas samych, czy lubimy, chcemy zakładać na siebie systemowy gorset.
Koncert, który przygotowałaś z okazji obchodów 70-lecia Akademii został bardzo entuzjastycznie przyjęty. Jaki jest Twój pogląd na temat wprowadzania muzyki do ASP?
Ale przecież to już się dzieje od dawna. Na przykład Susan Philipsz rzeźbiarka, tworzy minimalistyczne dźwiękowe instalacje, za które w 2010 otrzymała Nagrodę Turnera. Bartolome Ferrando znany ze swoich działań głosowych wykłada na uczelni w Walencji, w Hiszpanii. Na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu jest Pracownia Audiosfery,
a na Akademii Sztuki w Szczecinie programowo łączy się muzykę ze sztukami wizualnymi. Wiem, że na łódzkiej ASP na Wydziale Sztuk Wizualnych przez jakiś czas zajęcia prowadził Artur Zagajewski. Zawsze kochałam muzykę. Być może ukończyłabym szkołę muzyczną, gdyby nie szachy.
Szachy?
Tak. W podstawówce chodziłam do klasy szachowej. Od III klasy zaczęłam jeździć na ogólnopolskie turnieje szachowe, będąc w reprezentacji szkoły i Skierniewic. Szachy nauczyły mnie cierpliwości. Byłam najlepsza w najdłuższych partiach. Potrafiłam siedzieć 5 godzin na tyłku i grać partię. Jako dzieciaki podróżowaliśmy po Polsce, to była wielka przygoda. Nie byłam jednak w stanie połączyć szachów z grą na wiolonczeli i z nauką w szkole. Musiałam podjąć ważną dla mnie decyzję. Zrezygnowałam z gry na instrumencie.
Z tego co mówisz to miałaś bardzo aktywne dzieciństwo, bardzo wielu dziedzin „dotknęłaś”...
Jeśli chodzi o podstawówkę, to tak, ale później w liceum coś się stało ze mną takiego, że się w sobie schowałam, stałam się introwertykiem. Pewnego dnia na korytarzu szkolnym zawisł wielki transparent informujący o zajęciach plastycznych dla młodzieży. Poszłam – byłam jedyną zainteresowaną. Zajęcia prowadziła Pani Regina Kochanowska. Miałam wrażenie, że w końcu znalazłam osobę, która mnie rozumie. Zaczęłam malować, próbując znaleźć jakieś miejsce dla siebie w świecie, tego kim chcę być, co chcę robić w życiu. Regina mnie rozmalowała i pokazała mi swoją miłość do sztuki. Ona sama jest totalną wariatką, w tym pozytywnym sensie. Mówiła mi: „Jak czujesz potrzebę to lej farbę szlauchem, nie ograniczaj siebie”. Totalnie, wiesz, potrafiła rozbić ścianę w swoim domu: „Wyobraź sobie Ola, nie mam ściany w pokoju”. Szalona! I to było niesamowite spotkanie. Dzięki Reni zdałam na studia.
Powiedziałaś już o wielu wpływach i przeżyciach, które Cię ukształtowały, a co z działaniami innych artystów? Inspirujesz się szczególnie jakimś twórcą, czy nurtem?
Dużo oglądam: wystawy, biennale, dokumentacje. Staram się po prostu wiedzieć, być na bieżąco. Filmy, książki, teatr. Dużo też podróżuję. Powtarzam to studentom, że to jest ważne, by oglądali wystawy również w innych miastach, podróżowali, doświadczali świata i obcowali z przyrodą, nie ma lepszego nauczyciela jak natura sama w sobie.
Jeździsz między innymi na Konteksty do Sokołowska – miejsca w którym osiadł Zygmunt Rytka, artysta, którego głównym polem działalności artystycznej jest przyroda...
Posłużę się dość długą dygresją. Jest taki film „Zielona Piękność”. Prosty i naiwny miejscami, ale jest tam pokazane coś, co do mnie przemówiło. W filmie przedstawiona jest planeta zbliżona klimatem do Ziemi. Jej mieszkańcy nie mają domów, wszyscy przytuleni śpią na zewnątrz, sieją, rękoma zbierają plony, dzielą się nimi między sobą, skaczą na linach, tańczą na drzewach, dają koncerty ciszy, potrafią komunikować się bez używania słów, umieją się teleportować. Ten obraz dał mi do myślenia. Czemu my nie chcemy dojrzeć do takiej samoświadomości? Poglądy zmieniają się bardzo powoli, nasze umiejętności komunikowania się między sobą nie rozwijają się. Podobno jesteśmy najbardziej inteligentnym gatunkiem na Ziemi, czemu więc Ją wyniszczamy, czemu niszczymy nasz Dom? Czemu tak się dzielimy, odgradzamy od innych, zamiast spojrzeć na nas ludzkość całościowo? Umiejętność komunikowania się
i podejmowania dialogu – to nas kształtuje, to prowadzi do naszego rozwoju, do rozwoju naszej świadomości.
A Sokołowsko?
Do Sokołowska pojechałam po raz pierwszy w 2013 r. Dostrzegłam wrażliwość, którą zobaczyłam pośród ludzi z filmu „Zielona piękność” i której później szukałam. Byłam świadkiem wielu pięknych działań. Np. niesamowitego performance Alastaira MacLennan z Sandrą Johnson w podwórku, gdzie oboje z zamkniętymi oczami umieli siebie wyczuć, wiedzieli gdzie jest dłoń drugiej osoby, gdzie jest jej twarz. Zobaczyłam wrażliwość na odczuwanie siebie, na odbieranie aury, którą stwarzamy, tej energii, którą przekazujemy każdej żyjącej istocie. To było dla mnie coś powalającego, odebrałam tę formę ekspresji jako mi bardzo bliską. Zaraz po Sokołowsku wybrałam się pieszo do Częstochowy w ramach Festiwalu ART.erie – III strzał. Szłam sama przez 5 dni. Rejestrowałam po drodze swoje pieśni, o nocleg prosiłam napotkanych na drodze ludzi. Te wszystkie doświadczenia i przemyślenia nałożyły się na siebie, zostałam z nimi sama. W trakcie drogi odbudowałam się, stałam się nową ja. Tak jak wąż albo jaszczurka zrzuca swoją skórę, tak ja zrzuciłam swoją.
Dlaczego to się stało? Przez Twoją samotność na drodze czy przez kontakt z ludźmi?
Przez to i to. Musiałam stanąć sama ze sobą, ze swoimi myślami i ułomnościami. Ból nogi, pleców, wątpliwość w sens tego działania, zmagania z pogodą. Złość, bo za dużo rzeczy spakowałam do plecaka i namiot, który był oznaką braku zaufania do człowieka. Droga pokazała mi, że przez intensywne spotkanie z ludźmi, każda minuta jest cenna, każdy łyk herbaty, każdy uśmiech, wszystko staje się wyjątkowe. I to mnie zbudowało. Byłam skupiona na jednym momencie,
o czym też mówi sztuka performance.
Czy Twoją wędrówkę do Częstochowy można czytać w kontekście pielgrzymek?
Udałam się też na Jasną Górę, wiele osób mnie o to prosiło, więc poszłam w ich imieniu. Była pani, która miała problemy ze stawami biodrowymi i nie mogła chodzić. A mnie tak bolały nogi. Robiłyśmy razem gimnastykę
w ogródku. To było świetne! Mnie nogi bolały przede wszystkim przez ten plecak. Jestem doświadczonym piechurem, zaraz po dyplomie poszłam do Santiago de Compostella i przeszłam 900 km. Szłam przez miesiąc i trzy dni, i nic mnie nie bolało, a tutaj byłam powalona przez bezsensowny nadmiar bagażu. Ten namiot, wszystko zwalam na namiot – na brak zaufania. Jak nie ufasz, to nie dostajesz. Musisz zaufać bezkompromisowo. To jest tak, jak z miłością, która powinna być bezkompromisowa. Jak kocham Cię, ponieważ coś za to dostaję, to nie jest miłość. Kocham Cię po prostu, dlatego że chcę Cię kochać.
A jeśli nasze wyobrażenie o drugim człowieku jest błędne? Przecież każdy może się pomylić, więc czy nie za wiele ryzykujemy?
Odwaga to umiejętność podjęcia ryzyka, mimo wszystko. Tak dalej jak to się dzieje dzisiaj żyć nie możemy, bo zaraz wszystko trafi szlak. Albo jako ludzkość zniszczymy siebie i życie we wszelkich jego przejawach z powierzchni Ziemi, albo rozwiniemy się w drugim kierunku – zostawimy nasze Ego i spojrzymy na nas ludzi jak na jedną ludzkość, a na inne stworzenia jak na naszych braci w pobycie na Ziemi. Tylko prawdziwa bezwarunkowa miłość może zwyciężyć ignorancję, lęk i przemoc.
Ale wróćmy do Twojej podróży…
Ta podróż była jednym z najmocniejszych moich doświadczeń. Gdy śpiewałam na polach, w lasach czasem psy mi odpowiadały szczekaniem, czasem jakieś dzieciaki okrzykami, czasem echo. Zauważyłam jak z upływem czasu wyciszyłam się podczas drogi. Na początku był lęk i wszystkie dźwięki wydawały mi się połamane, pełne obaw, strachu, później stały się coraz subtelniejsze, delikatniejsze. Chociaż to trwało 5 dni, to było totalną zmianą. Myślę, że można się zmienić przez tak krótki okres czasu jak jest się samemu ze sobą, wrzuconym w jedną wielka niewiadomą, zdanym na łaskę i niełaskę innych, gdy trzeba zapukać do czyichś drzwi, prosić kogoś o pomoc, troszeczkę się uniżyć, oddać siebie w opiekę. Na przykład taka sytuacja tuż pod Częstochową. Ciemna noc, około 21, gdy doszłam do najbliższej miejscowości. Bardzo późno, źle wymierzyłam czas marszu. Pukam do drzwi i słyszę głos ze środka: „Józio, wejdź, wejdź otwarte!”. Pukam jeszcze raz: „No, otwarte, otwarte”. Wejść czy nie wejść? Jeszcze raz pukam: „No co Ty, Józio! wejdź, otwarte!”. Weszłam. Starsza pani tak się wystraszyła, że aż łzy pojawiły się w jej oczach. Przy łóżku stał balkonik, nie mogła się sama poruszać. Przedstawiłam się, powiedziałam, że idę do Częstochowy i szukam noclegu, nawet kawałka podłogi. W trakcie rozmowy z Panią Jadwigą dowiedziałam się, że parę domów dalej jakaś kobieta weszła do domu starszej pani, tłumacząc się, że jest od ubezpieczeń, a później do mieszkania wtargnęli faceci. Zamknęli staruszkę w szafie, zabrali jej emeryturę, jakieś śmieszne pieniądze, a pani dostała zawału w tej szafie. Pani Jadwiga bała się, że to jest podoba sytuacja, ja też się przejęłam, że robię jej krzywdę, wywołując taki strach. Oczywiście super się skończyło. Uplotłam dla niej wielki bukiecik kwiatuszków z bibuły. Były też inne, przepiękne sytuacje. Raz, gdy zapytałam o nocleg gospodarze wpuścili mnie do środka, a tam cała rodzina. Do późna śpiewaliśmy pieśni ze starszą panią Czesią. Sporo mnie nauczyła. Później zostałam zaproszona, potajemnie przed panią Czesią, na jej 82 urodziny. Pojechałam specjalnie do Kuźnicy na tę uroczystość i było pięknie. W remizie, gdzie balowaliśmy, było około sześćdziesięciu osób, dzieci, wnuki i prawnuki. Prawie jak wesele :).
Od jakiegoś czasu występujesz wspólnie ze Suavasem Lewym. Można już mówić o grupie artystycznej (duet PRZEPRASZAM), czy równocześnie będziesz realizować indywidualne projekty?
Jak najbardziej, oczywiście będziemy działać indywidualnie też. Ale na razie się wspieramy.
Między innymi oboje prowadziliście warsztaty w ramach Świetlic Artystycznych. Jak się odnalazłaś w takiej roli, gdzie pracowałaś z dziećmi? Co dla Ciebie znaczy zaangażowanie się w takie działania?
Praca z dziećmi to wielki żywioł. Jak dasz coś, co jest szczere i im się spodoba, od razu w to wchodzą maksymalnie. Zajęcia odbywały się w świetlicach środowiskowych na Polesiu. Raz na spotkanie przyniosłam 30 m gumy do majtek. Pocięłam ją na cztery części. Chciałam żebyśmy pobawili się w żywe rzeźby. Improwizację z gumą poprzedziło parę ćwiczeń. Zabawa była przednia. Dwaj chłopcy poprosili żebyśmy ich związali razem, siedzących na krzesłach, później wstali i próbowali tak chodzić. Były też żywe pomniki zbiorowe. Przepiękne sytuacje. Dzieciaki są bardzo inspirujące, stworzyły sytuacje, których mógłby pozazdrościć niejeden performer. Warsztaty były niesamowitym doświadczeniem. Edukacja w takich miejscach, gdzie dzieci pochodzą z defaworyzowanych środowisk jest szczególnie potrzebna. Pokazanie, że istnieje alternatywa. Bardzo cieszę się, że projekt będzie kontynuowany w 2016 r. Wydaje mi się, że jest to jak do tej pory najlepsza rzecz jaką wspólnymi siłami stworzyło łódzkie środowisko artystyczne. Wielki szacunek i brawo dla pomysłodawców i koordynatorów tego przedsięwzięcia.
A jak Twoje performansy są odbierane za granicą? Jest jakaś różnica między tym, jak ludzie reagują na Twoje działania w Polsce i w innych krajach?
To zależy gdzie. Na przykład performerzy z Belfastu raz w miesiącu organizują spotkania performans - Bbeyond Performance Monthly Meeting, najczęściej w przestrzeni miasta. Poprzez regularność spotkań i konsekwencję mieszkańcy znają już tego rodzaju twórczość. Na samo wydarzenie – Live Performance – przyszło bardzo wiele osób. Przyszły rodzice z dziećmi, babcie z wnukami. Byłam pod wrażeniem.
W Polsce nie ma takiego zainteresowania...
Nie. Jest teraz taki czas, że trzeba wyjść na ulice i tyle. W maju byliśmy ze Sławkiem w Jeleniej Górze. Pokazywałam mu różne ćwiczenia i robiliśmy je na ulicy. Szliśmy do siebie z zamkniętymi oczami wzdłuż muru, dotykaliśmy go, wyczuwaliśmy chropowatości, później opowiadaliśmy sobie co się wydarzyło, wymienialiśmy się spostrzeżeniami. Powtórzyliśmy to ćwiczenie kilka razy. To mogło trwać około dwóch godzin . Parę osób zatrzymało nas w trakcie
i pytało: „Przepraszam, co państwo robią? Pięknie to wygląda, jakby państwo medytowali”. Wiele moich działań wiąże się z wyjściem na ulicę. W Irlandii wcieliłam się w puszyste zwierzątko, które wybiegło z galerii. Strój do działania przygotowałam ze sztucznego, milusiego w dotyku, futerka. Miałam kolczastą piłkę i chciałam, żeby ludzie się ze mną bawili. Dzieciaki od razu w to weszły. Głaskały mnie, bawiły się ze mną. Kiedy pojechałam na Performance Art Studies, których edycja odbyła się wtedy w marcu w Atenach, też wyszłam na ulicę. Jako jedyna z grupy 13 artystów zdecydowałam, że chcę działać na zewnątrz, na ulicy.
To dlaczego chciałaś działać poza galerią?
Stwierdziłam, że zagłuszyłabym wszystkich. Chciałam użyć głosu to raz, a dwa, że potrzebuję więcej miejsca na moją ekspresję. Kolejnym powodem działania na ulicy było to, że nie spodobała mi się polityka władz Aten. Ludzie wykluczeni społecznie zostali tam jeszcze bardziej zepchnięci na margines, w jedną dzielnicę, w której akurat my działaliśmy. Narkomani, dilerzy, alkoholicy, bezdomni, anarchiści. Dlatego chciałam wyjść. W stroju Ateny zrobionym
z plakatów ulicznych bratałam się z tymi wszystkimi, dla których los nie był łaskawy. Podchodziłam do ludzi i im śpiewałam. Pieśń w takich momentach zawsze powstaje intuicyjnie, pod wpływem chwili. Jeden mężczyzna, Abraham z Rwandy, od razu jak tylko mnie zobaczył podszedł do mnie i zaczął śpiewać. Abraham chciał, bym każdego pobłogosławiła przez dotknięcie czoła sercem, które było moim atrybutem trzymanym w dłoni. Powtarzał: „Peace and love forever”. To było turbo mocne.
Śpiewasz w różnych kontekstach – w ramach działań artystycznych – ale jesteś także członkiem grupy śpiewu tradycyjnego Miejskie Darcie Pierza i „Wielkiego Chóru Młodej Chorei”, a Twój najnowszy projekt to Chór ASP. Śpiewałaś sama na dachu 11-pietrowego bloku, ale też spontanicznie, w różnych sytuacjach. Jak różnią się te doświadczenia?
W Miejskim Darciu Pierza śpiewam pieśni tradycyjne jako Helena Miłość. Pracując indywidualnie jako Ola podlegam sama sobie, to jest fajne, ale jak popełnię błąd, to sama muszę sobie radzić. Jeśli chodzi o chór, to jest zupełnie inaczej, w takiej pracy trzeba zaufać. Nauczyć się ufać, że osoba, której powierzasz jakąś partię zrobi to najlepiej jak potrafi. To jest najpiękniejsze w pracy grupowej.
To było duże zaufanie z Twojej strony, bo chór był otwarty dla wszystkich, nie trzeba było mieć wstępnych umiejętności. A w efekcie zabrzmieliście jak profesjonaliści.
Haha, no bo tak trenowaliśmy. Super, cieszę się, że tak mówisz. Praca z dziewczynami w chórze była przepięknym doświadczeniem, bardzo wzruszającym. Oczywiście był to wielki wysiłek. Wszystko wokół tego się kręciło. Codziennie rozmawialiśmy ze Sławkiem o wnioskach z prób, cały czas. Było dla nas bardzo ważne.
Skrajnie innym doświadczeniem musiało być samotne śpiewanie na dachu w projekcie Noc nie jest wystarczająco ciemna – sama do siebie, bez publiczności.
To było bardzo mistyczne przeżycie. Miałam wrażenie, że się modlę. Dzień się budzi, ptaki się budzą. Nie byłam więc sama. Wydawało mi się, że śpiewają ze mną. Para gołębi usiadła na kominie, przyglądała mi się i przysłuchiwała. Wpadłam w trans, straciłam poczucie czasu. Powróciło wspomnienie z drogi, bo tego typu rzeczy działy się na drodze, a tu wydarzyły się w mieście.
A Twój performance w Galerii Manhattan? To był hymn na cześć naszej harmonii ze Światem? Bo ja tak to odczułam…
Miło, że tak to odebrałaś. Chodziło mi o opiekę i współistnienie ludzi i świata przyrody, umiejętność komunikowania się z nim. To trzytygodniowe działanie było lekcją pokory. Zima na całego, rozchorowałam się, straciłam głos, myślałam, że wszystko szlak trafi. Założyłam przecież przychodzenie co dzień do galerii i śpiewanie posianemu zbożu. Szczęśliwie przyjaciele przychodzili wtedy za mnie. Śpiewali po swojemu, pieśni tradycyjne, cerkiewne a nawet bluesa :). Wyszło lepiej niż zakładałam. Akcja przerodziła się w działanie wspólnotowe. Dźwięk jest pierwotnym instrumentem człowieka. Żeby się komunikować mówimy. Zanim powstały słowa były dźwięki, człowiek na samym początku musiał słuchać. Słyszeć, co mówi wiatr, żeby wiedzieć czy będzie burza. Musiał słuchać szumu traw, tego, co mówią drzewa, nadsłuchiwać czy się zbliża zwierz. To coś bardzo pierwotnego jest w każdym z nas, jest tylko mniej lub bardziej zagłuszone. Podczas drogi do Częstochowy miałam poczucie, że znikłam fizycznie. Że byłam wszędzie. Byłam i w tej trawie i w szumie drzew. Przeszły obok mnie sarenki, spojrzały na mnie. Poczułam, że jestem całością
z Wielką Siecią Życia. Jestem tu i tam, i tam, i tam. Jestem wszędzie po prostu. Tak to zrozumiałam. Tak pojęłam duchowość.
To ciekawe, pewnie – paradoksalnie – wiele z pielgrzymujących do Częstochowy osób, nie doświadcza takich silnych duchowych przeżyć.
Tego nie można oceniać. Każdy doświadcza i przeżywa na swój sposób.
Ty doświadczasz przez sztukę?
Taką daje mi możliwość. Z czasem sztukę zaczęłam rozumieć jako doświadczenie, któremu poddaję samą siebie, otwierając i konfrontując się z innymi po to, aby poznawać siebie jeszcze bardziej. Mam świadomość tego, że życie, które dostałam to wyjątkowy dar i cud. Staram się wykorzystać je najlepiej jak potrafię. Uważajmy, by nie zatracić się w tym dziwnym ludzkim świecie, tego, kim jesteśmy jako istoty na Ziemi. Wszystko jest ze sobą połączone i istotne jest by w tym momencie o tym mówić. Gdy coś dzieje się w jednym miejscu, np. pożary lasów palmowych w Indonezji, to bardzo wpływa na nasz ekosystem. Jesteśmy jedną ludzkością, żyjemy na jednej planecie, nie ma drugiej Ziemi. Potrzebujemy całościowego spojrzenia na całe Współistnienie.
Można na wiele sposobów o tym mówić, angażować się w różnorakie akcje, Ty wybrałaś działania artystyczne...
To jest mój środek wyrazu. Ja działam w taki sposób, ktoś inny może o tym na przykład pisać. Jak bioróżnorodność
w przyrodzie jest potrzebna tak i tutaj jest ta różnorodność potrzebna. Są różne wrażliwości i trzeba dotrzeć do każdej
z nich.
Dziękuję za rozmowę
Dzięki!
Ola Kozioł ukończyła Akademię Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi. Dyplom uzyskała na Wydziale Grafiki i Malarstwa łódzkiej ASP w pracowni malarstwa prof. Piotra Stachlewskiego, gdzie dziś pracuje na stanowisku asystenta. Zajmuje się malarstwem, instalacją, wideo i performance, jednak tym, co stanowi o swoistości jej twórczości jest łączenie z tymi tradycyjnie używanymi w sztukach wizualnych metodami techniki „białego głosu”, czyli śpiewu na otwartym gardle.
Aktualności o artystce znajdziecie na jej blogu