Rozmowa Marty Skłodowskiej z Olą Kozioł i Suavasem Lewym

  

Marta Skłodowska: Idąc pieszo na swój ślub z dwóch krańców Polski i wierząc, że po drodze ludzie wpuszczą Was - nieznajomych - do domu i dadzą Wam nocleg,  chcieliście w kontrze do doniesień medialnych propagujących ksenofobię albo skoncentrowanych na przypadkach ksenofobii, czyli strachu przed obcymi, dotrzeć do tego, co w ludziach dobre. Czy się Wam udało? Jaki jest według Was człowiek? Dobry czy zły?

Ola Kozioł: Człowiek rodzi się dobry. Rodzi się przecież z miłości. Tak myślę o istocie życia. Tylko później wpływa na niego wiele ważnych czynników: miejsce, w którym się urodził, rodzina, najbliższe otoczenie, edukacja, kultura, historia… Tym wszystkim jesteśmy obarczeni, albo też to wszystko nam pomaga wzrastać. To już zależy - od losu.

Suavas Lewy: Okazało się, że w przybliżeniu w ponad 80 procentach spotkaliśmy się z tym, co w ludziach dobre. Jest jednak duża różnica między małymi miejscowościami, a dużymi miastami. Miałem okazję przechodzić obok Krakowa. Już zbliżając się do miasta na murach widziało się wzrastające napięcie. Napisy antyżydowskie, dużo uzewnętrznionej agresji. W miastach chyba łatwiej manipulować większymi grupami, łatwo jest sformułować  to rozdzielenie. Mimo wszystko wzrosła nasza wiara w człowieka. Kiedy człowiek dowiaduje się o historii, o tragediach jakie dotykały ludzkość, to może się zniechęcić. Ale ta droga jest dla nas fundamentem, albo raczej boją, która nas trzyma, nie pozwala kompletnie zatonąć. To konkretne doświadczenie, coś, co przeżyliśmy. Myśmy tam byli, rozmawiali, ludzie nam zaufali, my zaufaliśmy ludziom. Czasem wiadomo, że przychodzą momenty słabości, wkurwu, ale my już mamy się czego trzymać. Mimo, że ludzkość była zdolna do strasznych rzeczy, to nie można odpuszczać. Nawet jak się upadnie, to trzeba iść dalej.

 

M.S.: Wasza wędrówka była rodzajem rytuału przejścia, w wielu kulturach służącego do podkreślenia przełomowych momentów w życiu człowieka. Polegał on najpierw na opuszczeniu tego, co znane albo dotychczasowej grupy społecznej, a potem na fazie przejściowej, w której fizyczna zmiana miejsca i izolacja pełniła rolę obrzędu i prowadziła do zmiany psychicznej, do tego co nowe i innego już statusu. W jaki sposób połączyliście tę osobistą perspektywę związaną z małżeństwem i miłością z wymiarem artystycznym?

O.K.: Chcieliśmy podkreślić sam akt zawarcia ślubu, to że chcemy spędzić resztę życia ze sobą, więc wiedzieliśmy, że to powinno być coś mocnego i ważnego dla nas obydwojga. Właśnie rodzaj rytuału. Ze swoich wcześniejszych wędrówek wiedziałam, że taka piesza podróż niesamowicie oczyszcza, zmienia, wzbogaca wewnętrznie. A po drugie czuliśmy, że chcemy rozlać tę miłość na Polskę - kraj, w którym żyjemy, z którego pochodzimy, kraj umęczony swoją ciężką historią.

S.L.: Chcieliśmy być jak dwie fale, które rozlewają się przez Polskę. Jedna z północy, druga z południa.

O.K.: I tak to się rozlało. Bo sztuka to też energia, że też użyję tego słowa chociaż jest ono takim pojemnym worem. To, co wytwarzamy jako artyści, emanuje w jakiś sposób, oddziałuje. I właśnie ta energia ma potencjał zmiany, może wpływać na ludzi. Nie myślę tu o jakiś zmianach totalnych, ale chodzi o takie ziarenko, albo może nawet szpilkę, którą można ukłuć kogoś po to, żeby zaczął sobie zadawać pytania, żeby w nim coś poruszyć.

 133

 

M.S.: Opuszczenie swojej oswojonej przestrzeni i wyruszenie w drogę, w której byliście zdani na innych na pewno nie było łatwe. Co czuliście na tym pierwszym etapie?

S.L.: Bałem się, co to będzie. Szedłem po raz pierwszy, więc od razu wszedłem na głęboką wodę. Ola miała już doświadczenie.

O.K.: Tak, tuż po dyplomie poszłam z koleżanką do Santiago de Compostela, i mimo że sama droga była gigantyczna, bo przejść 900 km to jest wyzwanie dla każdego, jednak czymś innym jest iść z kimś, a czymś innym iść samemu.  Sama po raz pierwszy szłam na festiwal Arterie do Częstochowy i to było naprawdę mocne doświadczenie. Ciężkie, ale przez to ta droga była dla mnie odmieniająca. Teraz też na samym początku w Ustce miałam taki moment, kiedy się cholernie bałam. Bo to jest tak, że w momencie w którym wchodzisz na tę drogę czujesz megapanikę, przynajmniej ja mam takie uczucie. Pojawia się masa pytań, na które nie umiem sobie sama odpowiedzieć, no bo skąd tę odpowiedź mam wziąć? Jak będzie?  A tu będzie jak będzie, tak jak mi droga napisze. Tego też się nauczyłam – że droga daje Ci tylko tyle, ile teraz potrzebujesz. Nigdy więcej. To jest niesamowite i naprawdę się sprawdza.

S.L.: Może nie trzeba po prostu żądać za dużo. Trzeba brać to co jest, na bieżąco.

O.K.: Tak, bo wtedy możesz po prostu przeżyć to, co otrzymujesz. Przyjąć to. To jak iść z otwartymi ramionami. Po prostu ręce otwarte, i „dzień dobry!”, „witaj!”, „cześć!”. I idę, i niosę tę miłość. Powiedziałabym, że to jest wręcz bardzo chrystusowe, takie „kocham Cię”. Miłość do świata,  pełnia i całkowite zaufanie. I mimo, że nie wiedziałam, gdzie pójdę, na co natrafię, co spotkam, gdzie moja droga skręci, czy w las czy w pole, to naprawdę poczułam się bezpiecznie, „zaopiekowana”, właśnie przez drogę.

 

M.S.: Czyli im dalej, tym było lepiej, łatwiej?

S.L.: To raczej taka sinusoida. Cały czas zdarzały się momenty cięższe i lżejsze.

O.K.: Dla mnie ciężki był moment, gdy nie znalazłam noclegu. Musiałam przenocować w domku wynajętym za 10 złotych. Był bardzo zniszczony, ale miałam tam wszystko, mogłam się umyć i tak dalej, jednak przeryczałam całą noc, bo zobaczyłam, że ludzie po prostu nie interesują się sobą, że wygodniej nam zamknąć się w swoim bezpieczeństwie. Wtedy to do mnie tak silnie dotarło i zabolało.

S.L.: Jakby cała idea nam się załamała.

O.K.: Próbowałam przełożyć te emocje, rysowałam, nagrywałam siebie, ale wyszedł całkowity bełkot, płacz całkowicie uniemożliwiał mi artykulację (śmiech). Innym razem wylądowałam na kempingu, który wzięłam za miejscowość, a okazało się, że nie ma tam żadnego domu. Powiedziałam na tym kempingu o tym, co robię. Pan, który tam pracował, po prostu oniemiał, ale zaoferował mi wolny namiot wojskowy z pryczą, zapytał, czy to dla mnie będzie w porządku. Ucieszyłam się, że tak, cudownie! Byłam bardzo zmęczona i tak bolały mnie nogi, że położyłam się i nie miałam siły wstać. A przecież naszym założeniem było to, że rozmawiamy z ludźmi o tej naszej drodze. I nawet napisałam w moich notatkach, że miałam rozmawiać o miłości, a tu wolę sobie leżeć pod kocykiem.  Ale następnego dnia wszystko wróciło do normy, bo ten pan powiedział o mnie młodym ludziom, którzy kupili u niego śniadanie, i oni dosiedli się do mnie z ogromnym zaciekawieniem, mówiąc, że to co robię jest niesamowite. Jeden chłopak powiedział, że słyszał o całej akcji w radio RMF. Byłam trochę zdziwiona.

S.L.: Był to efekt domina po opublikowaniu naszego manifestu na portalu Miej Miejsce. W końcu nawet telewizja TVP zaprosiła nas do programu „Pytanie na śniadanie”, umalowali nas, Oli zakręcili loki. Ludzie zaczęli nas rozpoznawać na ulicy, życzyć wszystkiego dobrego na nowej drodze życia, opowiadać o swoich przeżyciach i miłościach.

 134

 

M.S.: Czym dla Was jest ta miłość, którą się chcieliście dzielić? Jak ona działa na Was, na świat?

S.L.: Miłość jest paliwem, takim najczystszym. Zwykle tankujemy paliwo gorszej jakości, zaśmiecone, mające mniej oktanów. A powinniśmy się starać, żeby te oktany były jak największe. Żeby to było bezinteresowne i szczere, oparte na zaufaniu. Nasz związek jest zbudowany właśnie na zaufaniu.

O.K.: Każdy powinien być.

S.L.: Tak, dzięki szczerości nie ma miejsca na ukrywanie niczego – bo nie zbuduje się zaufania bez szczerości. Trzeba się dzielić nawet tymi złymi rzeczami, czyścić sytuację na bieżąco. I paradoksalnie, to zbliża - mimo że by się wydawało, że może odepchnąć

 

M.S.: Wasz performance może kojarzyć się ze znanym performance Mariny Abramović i jej wieloletniego partnera w sztuce i w życiu Ulaya z 1988 roku. Oni wyruszyli w podróż w swoim kierunku z dwóch końców Chińskiego Muru, ale ich spotkanie zakończyło się rozstaniem, m.in. dlatego, że Ulay związał się ze swoją tłumaczką. Nie baliście się tych odniesień?

S.L.: Wiedzieliśmy, że oni szli, ale to nie miało większego znaczenia. Poza tym nikt nie ma przecież patentu na chodzenie.

O.K.: Szliśmy bez namiotów, bez jedzenia, bez tłumaczy (śmiech). Przede wszystkim chcieliśmy nocować u ludzi. Wiem, że namiot jest brakiem zaufania do człowieka, a my chcieliśmy iść bez tego typu podpórek. Chodzimy od zawsze. Mój praprapraprapradziadek przyszedł do Polski z Węgier podczas Wiosny Ludów. A tych wędrówek ludu było w historii dużo więcej.

S.L.: Chodzenie jest po prostu czymś naturalnym. Typowa sytuacja w małej wsi, niedziela rano, sklep z alko. Rozmawiam z facetami na ławeczce pod sklepem i pada taka sentencja: „W naturze nieprzypadkowo nie ma kół, człowiek jest stworzony do chodzenia”. Nie spodziewałem się, że usłyszę tak głęboką myśl filozoficzną o 9 rano. Niesamowite w chodzeniu jest to, że masz na wszystko czas. I jeszcze to, że organizm zaczyna inaczej reagować. W mieście po prostu się biegnie i nic nie czuje, a tu trzynaście dni wystarczyło mi na to, żeby się zintegrować ze wszystkimi sensorami w moim ciele, ze wszystkimi zmysłami, które się wyostrzyły i nadawały silniej do mojego mózgu. To niesamowite, że zaczynasz tak dużo więcej czuć. Słuch się wyostrza, wzrok się wyostrza. Poczułem siebie jako całość.

 135

 

M.S.: Jak jeszcze podróż Was zmieniła, czy zobaczyliście po niej w sobie jakaś zmianę?

S.L.: Schudliśmy!

O.K.: Fizycznie zmieniliśmy się na pewno. Wyglądaliśmy jak dwa szczupaki.

S.L.: Tym bardziej, że jesteśmy weganami. Po drodze ludzie cię częstują kiełbasą, serem… A tu trzeba powiedzieć dziękuję, i jeść sam chleb z pomidorem. Cały czas się chyba zmieniamy. To był jeden z fragmentów życia, który przyczynił się do zmiany. Taka droga pokazuje, że nie ma się co za bardzo przycumowywać. Takie przycumowanie zawęża perspektywę, ogranicza ją: że już mam swoją przestrzeń, obudowuję ją, robię ogrodzenie. Jak już stanę w jednym miejscu to buduję nad sobą kopułę. A trzeba cały czas chodzić, żeby tę perspektywę zmieniać i nie popaść w zakorzenienie się w złym znaczeniu. Bo zakorzenienie się w rodzinie, w tradycyjnej kulturze jest dobre, ale mentalne skostnienie już mniej.

O.K.: Chodzi też o oderwanie. Czym innym jest łazęga szlakiem górskim, a czym innym sytuacja, w której nie wiesz, gdzie się znajdziesz. W tej niepewności zaczynasz się siebie pytać, jak ja odbieram świat, jak go przeżywam? Jak przeżywam każdą chwilę mojego życia tutaj? Mieliśmy mapy topograficzne, w skali 1:10 000, na których były zaznaczone wszystkie leśne ścieżki, ale nie ustawialiśmy sobie wcześniej trasy. Szliśmy tak, jak nam dzień pozwolił. Myśleliśmy: o, tutaj muszę się zatrzymać, bo dalej nie ma gospodarstw. Albo że słońce jest w takim momencie, że trzeba już zacząć pytać ludzi o nocleg. W plecaku mieliśmy tylko kilka rzeczy – bo jak masz za dużo, to ci ciężko iść, więc pakujesz absolutne minimum. I nagle widzisz, czym jest to absolutne minimum, żeby móc żyć.

 136

 

M.S.: Oprócz spotkania z samymi sobą i samotności przeżywaliście też spotkania z innymi ludźmi. Jakie one były?

O.K.: Wszystkie rozmowy w czasie marszu były bardzo mocne. Ale najmocniejsze spotkania to były jednak te podczas noclegów. Kiedy się wchodzi do czyjegoś domu, poznaje się czyjąś prywatność. Jedni Państwo dali mi swoje łóżko. Udostępnili mi swoje wielkie łoże, a sami poszli spać do kuchni. Dowiedziałam się, że przeżywali akurat żałobę, bo niedawno zmarł im syn i jak to mówili płakali oboje. Mówili też o wojnie. Pan Józef opowiadał, że jako mały chłopak musiał chować się przed Ukraińcami, a jego żona mówiła, że Polacy byli nie lepsi, że jakiś Polak jej matkę strzelbą przeganiał i mówił, że „w tym wapnie cię zakopię”. Był „sprzedany Szwabom”, jak to oni opisywali.

S.L.: Czyta się różne historie, ale dopiero kiedy usłyszysz je od osób, które je przeżyły czujesz, że to było naprawdę. Ludzie się z nami tą swoją osobistą prawdą dzielili.

O.K.: Generalnie na tej drodze poznałam różnych ludzi z ich problemami, chorobami, zdradami, biedą. Niektórzy do najbliższego lekarza mają po 100 kilometrów! Widać, że każdy ma problemy, z którymi musi się zmierzyć. Jedna z pań miała ciężką sytuację w rodzinie i sama wychowywała swoje rodzeństwo. W wieku 11 lat musiała zarżnąć kurę. Nie wiedziała, jak to zrobić, ale wiedziała że musi, bo nie będzie co jeść. Z niektórymi wciąż utrzymujemy kontakt. Jedna rodzina u której był Sławek zaprosiła nas na komunię wnuczka. Napisali ręcznie piękny, wzruszający list. Inna rodzina wciąż czeka, że przyjadę, bo zostawiłam u nich piżamę. W następnym domu Pani Irenka dała mi swoją, taką wielką, wiesz jakie są te babcine piżamy. Ta była w kwiatuszki, niebieściutka, z kołnierzykiem.

S.L.: To małe widoczki, które rozszerzają widzenie całości.

 4O

 

M.S.: Ważne jest, że nie szliście jako ci, którzy pomagają, ale postawiliście się w roli tych, którym trzeba pomóc.

O.K.: Żeby zrozumieć i przerobić to w sobie chyba trzeba siebie samego postawić w sytuacji pokory, a nawet uniżenia. Łatwiej jest nam dawać. Kiedy idzie żebrak, dajemy mu coś, nawet na niego nie patrząc. A samemu poprosić o pomoc jest już bardzo trudno. Często nawet ludzie, którzy są w poważnych tarapatach, nie są w stanie poprosić o pomoc, bo się wstydzą. I wydaje mi się, że w czasie tej drogi dla mnie największy strach to był ten przed proszeniem ludzi o pomoc. Zawsze się wtedy bałam. Co to będzie, kogo spotkam, jak mi odpowie w czasie spotkania w cztery oczy? Czy mi odpowie „K**** nie przyjmujemy”, bo raz miałam taką odpowiedź, czy się ucieszy i usłyszę entuzjastyczne „Tak!”.

S.L.: Mamy tę świadomość, że ciężko to porównywać  do sytuacji uchodźców, ale mechanizm był podobny.

O.K.: My mieliśmy to poczucie, że mamy dom, który na nas czeka, że mamy ze sobą kartę bankomatową…

S.L.: Że w ostateczności jednak możemy pójść do hotelu albo coś zjeść. Że nie mamy tak skrajnej sytuacji.

O.K.: Ale chociaż celowo postawiliśmy się w takiej sytuacji, to ten moment, kiedy trzeba prosić, był dla nas trudny. Nie jestem jednak sobie w tym momencie w stanie wyobrazić zajęcia się sztuką formalną, chociaż może przyjdzie taki moment, że będę chciała tylko taką tworzyć. Chcę, żeby to co robię miało bezpośrednie powiązanie z drugim człowiekiem, nawet jeśli ktoś, kto klasycznie myśli o sztuce, może tego za sztukę nie uznać. Myślę też, że po prostu nic nam tutaj innego nie zostało. Naprawdę nie żyjemy tutaj długo. Ale mamy do wyboru, jak chcemy żyć. Czy dzielić się, czy żyć zachłannie i pazernie. Dla mnie to jest właśnie bogactwo, to spotkanie z drugą osobą. To, że możemy wspólnie usiąść, pośmiać się, pośpiewać.

 

M.S.: Czyli powitanie kogoś nieznajomego, kiedy obie strony nie znają się i muszą się otworzyć, jest tym zwieńczeniem obrzędu i początkiem nowego etapu, nowej drogi? Czy jeszcze potrafimy pozwolić sobie na taką otwartość?

O.K.: Kiedy prosiliśmy o nocleg to na samym początku, w pierwszych dwóch zdaniach staraliśmy się powiedzieć to, co najważniejsze: że idziemy na swój ślub, że mój narzeczony idzie z południa, ja z północy, i taka pani Grażynka powiedziała: „Ale ja się boję”. I ja odpowiedziałam: „Ja też się boję”. I ona się na mnie spojrzała i się zaczęła śmiać. Zrozumiała.

 

 

Marta Skłodowska - historyk sztuki, studiowała na Uniwersytecie Łódzkim i Rheinische Friedrich-Wilhelms-Universität Bonn, w 2010 roku jako stypendystka Fundacji Roberta Boscha przebywała w Münster (Westfälischer Kunstverein),
gdzie badała napięcia między przestrzenią prywatną a publiczną. Interesuje się antropologią obrazu i designem społecznym. Pisze o sztuce, o mieście i jego mieszkańcach.

 

Geografia serc / wystawa / Ola Kozioł +Suavas Lewy

Otwarcie wystawy: 13 listopada 2017 roku godz. 14.00 
Wystawa będzie czynna od 13.11. do 28.11.
poniedziałek – piątek w godz. 12.00 – 18.00, sobota - 12.00 - 16.00.
Targowisko „Zielony Rynek”, Plac Norberta Barlickiego 5, Boks nr 33.

 

Patronite