ZAleksandrą Boćkowską, autorką książki "To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury” o ludziach kultury rozmawia Marta Zdanowska. Kto, jak i dlaczego pracuje w kulturze i dlaczego z niej odchodzi? Czy pasji zawsze musi towarzyszyć autowyzysk i do czego przydaje się dobre zdrowie? Co o pracy w kulturze mówią liczby, czyli Główny Urząd Statystyczny i dane, które mówią jak jest. Czego nie wiemy o ludziach pracujących na zapleczu kultury i o co Aleksandra Boćkowska nie bała się zapytać.
Marta Zdanowska: Od naszego październikowego panelu dyskusyjnego o twojej książce „To wszystko nie robi się samo”, w którym udział wzięli też Anna Ciszowska, Marcin Polak i Natalia Słaboń, minęło już trochę czasu, ale powiedziałaś wtedy, że Łódź zabrzmiała dla ciebie bardzo rewolucyjnie. Zastanowiło mnie to, bo wydaje mi się, że było to dość stonowane spotkanie jak na Łódź. Chciałabym jednak zapytać cię o to, z jaką reakcją spotykasz się na spotkaniach w ogóle, bo odbywasz teraz prawdziwy Tour de Pologne ze swoją książką o pracy w kulturze. Czy widać jakieś wspólne problemy dla całego środowiska?
Aleksandra Boćkowska: Mam już za sobą kilka spotkań i zazwyczaj każde z nich kończy się podobną dyskusją jak w Łodzi, czyli mówieniem o problemach w branży. W Łodzi było to o tyle bardziej słyszalne, że na scenie od początku siedzieli twórcy życia kulturalnego i taka rozmowa miała szansę zaistnieć w ciągu całego spotkania, a nie dopiero po nim. Zazwyczaj dynamika rozmów jest taka, że ja opowiadam o książce, czyli o pasji, znacznie mniej o warunkach socjalnych, a potem dopiero wywiązuje się dyskusja o traktowaniu kultury przez państwo, samorządy i wszystkich zarządzających. W Łodzi działo się tak od początku i chyba dlatego towarzyszyło mi wrażenie rewolucyjnego nastroju. Cieszę się, że książka, która opowiada przede wszystkim o pasjonatach, wzbudza taką dyskusję o warunkach pracy.
A co do problemów. Po pierwsze, ludzie, którzy odpowiadają za kondycję mentalną i świadomość kulturalną innych, zarabiają najniższą krajową albo odrobinę powyżej i jest to dla mnie wielkim skandalem. Niemal wszyscy mówią o nadprodukcji w kulturze. Nie wynika ona z tego, że ludzie robią za dużo, żeby dorobić, ale z tego, że instytucje muszą występować o granty, żeby przetrwać. Potem muszą zrealizować projekty, oczywiście korzystając z pracy zatrudnionych osób. W jednym z miast ważna instytucja powiększyła się trzykrotnie, zarówno jeśli chodzi o powierzchnię, jak o liczbę wydarzeń do zrobienia, ale nie jeśli idzie o liczbę osób, które realizują wydarzenia. Nie jest to wyjątkowa sytuacja. Kolejnym powtarzającym się motywem jest zmęczenie misją. Spotkanie w Gdańsku odbywało się przy okazji wydarzenia skierowanego do producentów i producentek. I to oni, a właściwie one, bo przeważały kobiety, dominowały wśród publiczności. W trakcie dyskusji dużo mówiłyśmy o pieniądzach, sposobach wyceniania pracy w kulturze. Jedna z uczestniczek powiedziała, że jej narzeczony, który jest strażakiem, jak gasi pożar, to nie pyta, czy skończył się dyżur czy nie, tylko pracuje do skutku. Bo to jest misja. My, wyjaśniała, też mamy misję. Natychmiast nastąpił atak. Wstało kilka osób i powiedziało, że mają dość mówienia o misji. Ona musiała tłumaczyć, że nie chodzi o to, żeby nie płacić, ale pamiętać, że jest to jednak rodzaj działania na emocjach. Wydaje mi się, że czeka nas teraz rozmowa o rozumieniu misji.
W jednym z miast ważna instytucja powiększyła się trzykrotnie, zarówno jeśli chodzi o powierzchnię, jak o liczbę wydarzeń do zrobienia, ale nie jeśli idzie o liczbę osób, które realizują wydarzenia
Zwłaszcza po zmianie politycznej, która następuje bardzo powoli.
Tak, ale misja kultury jest szersza i głębsza niż sytuacja polityczna, w której się akurat znajdujemy. Nie przypuszczam, że władza, która przyjdzie, zacznie od zmian w kulturze. Może personalnych w kluczowych instytucjach, ale nie dorzuci nagle pieniędzy, nie zmieni systemu. Prawdę mówiąc ulgą będzie, jeśli nie będzie się za bardzo zajmowała ingerowaniem w kulturę.
Ciemną stroną tej mocno podkreślanej misyjności jest autowyzysk, czyli nadmierne eksploatowanie własnej osoby. Zwłaszcza przy wydarzeniach dużych, mocno absorbujących jak festiwale jest to zawsze absolutnie naturalna sprawa dla wszystkich, choć nie ma w niej nic naturalnego. Mogę w listopadzie z tobą rozmawiać, bo po kilku latach robię przy pewnym festiwalu inne rzeczy niż dotychczas, inaczej nie miałabym po prostu fizycznie na to czasu. Ani nerwów. Autowyzysk wpływa i na somę, i na psyche. Czy w trakcie rozmów zwróciłaś uwagę na to, czy coś różni w kwestiach jakości życia freelancerów i ludzi zatrudnionych w instytucjach na etacie?
Mam wrażenie, że freelancerzy są w lepszej kondycji psychicznej, mimo że mają dużo mniejsze poczucie bezpieczeństwa. Zresztą osoby, z którymi rozmawiam w książce są mocno wkręcone w swoją pracę i – przynajmniej w wywiadach – nie narzekają zbyt dużo. Na spotkaniach więcej niezadowolenia i gorzkich diagnoz słyszę od osób pracujących na etatach w instytucjach. Narzekają na przeciążenie, o którym już mówiłyśmy, ale też na przykład na sytuacje, kiedy zatrudniane są niekompetentne osoby z klucza politycznego czy towarzyskiego. To bardzo dziwne, ale okazuje się, że praca w domu kultury może być synekurą.
Uciszanie głosów krytycznych dzieje się również w samorządach, które płacą za kulturę w miastach i życzą sobie, żeby tą dziedziną zajmowały się osoby, które – jeśli nie chwalą władzy – to choć nie powinny jej krytykować
A przypadki mobbingu? Uciszanie głosów krytyki, nawet jeśli ta krytyka ma sens i mogłaby przynieść jakieś rezultaty dla działań w kulturze?
Nikt nie opowiedział mi o mobbingu wprost, ale trudno się dziwić, to nie są łatwe sprawy. Jeśli wszyscy pracują w tak dużym napięciu, to po prostu nie ma szans, żeby go nie było. Jasne, ludzie wstają rano i mówią sobie, że przecież od ich pracy nie zależy ludzkie życie i nic się nie stanie, jeśli jakieś wydarzenie wypadnie trochę gorzej, ale potem robią wszystko, żeby wypadło jak najlepiej.
A uciszanie głosów krytycznych dzieje się również w samorządach, które płacą za kulturę w miastach i życzą sobie, żeby tą dziedziną zajmowały się osoby, które – jeśli nie chwalą władzy – to choć nie powinny jej krytykować.

Rozmawiasz z ludźmi, którzy pracują na zapleczu kultury i ich nazwisko nie znajdzie się na pierwszych stronach portali internetowych. Ale zauważyłam, że nie wszystkie rozmowy, które robiłaś dla „Dwutygodnika” w cyklu Zaplecze kultury znalazły się w książce. Nie ma świetnej rozmowy z Katarzyną Fidos, bufetową z Teatru Powszechnego w Warszawie, która pokazuje po prostu przekrój atmosfery w teatrze, nie ma wywiadu z Ryszardem Szczeszakiem, panem od wszystkiego w operze w Gdańsku. I on właśnie mówi o czymś, na co zwróciłam uwagę – mówi, że czuje się w tym miejscu jak starszy, niepotrzebny człowiek. Ja czasem widzę jak ogromną siłę niesie zmiana pokoleniowa i jest to miecz obusieczny. A jak to jest być osobą 60+ w instytucji kultury?
Katarzynę Fidos wywiad dla „Dwutygodnika” prawdopodobnie dużo kosztował emocjonalnie. Kiedy zadzwoniłam do niej w sprawie publikacji rozmowy w książce, zniknęła mi z radaru – najwyraźniej nie chciała rozmawiać, zdecydowałam, że dam jej spokój.
A co do osób 60+, to na przykład w Muzeum Miasta Gdyni pracuje jeszcze Barbara Mikołajczuk, wspominam o niej we wstępie do książki. Wie o muzeum wszystko, bo jest tam od początku, czyli od 40 lat. Opowiadała mi, że kiedyś przyszła do niej młoda osoba i zapytała, gdzie mogą być kluczyki od walizki z lat 50. A ona spojrzała na walizkę i otworzyła zatrzask, bo pamiętała, że ten typ walizki nie wymagał kluczy. Spotykałam wiele osób, które pracują w jednym miejscu bardzo długo. W książce rozmawiam z Małgorzatą Czyżewską, która od podstaw tworzyła archiwum Centrum Sztuki Współczesnej. Dziś jest ono częścią Mediateki.
Uważam, że ludzie, którzy tak dobrze znają instytucje, potrafią być bardzo pomocni i warto z ich wiedzy korzystać. Byłoby idealnie, gdyby osoby doświadczone nie gasiły energii młodych ludzi, a młodzi zadawali pytania i wszyscy wzorowo współpracowali. Oczywiście jest to często niemożliwe, ale nie ze względu na specyfikę branży kultury. Po prostu świat jest tak skonstruowany, że trzeba mieć sporą siłę charakteru, żeby dogadać się, jeśli widzi się rzeczywistość w zupełnie inny sposób.
W „To wszystko nie robi się samo” znalazło się 17 wywiadów, w których wzięło udział 21 rozmówców. Temperatura książki zmienia się w zależności od tego, czy rozmawiasz z tymi, którzy produkują wydarzenia, czyli z koordynatorami wystaw albo ludźmi zarządzającymi działami produkcji, gdzie wszystko jest do zrobienia na wczoraj czy z tymi, którzy archiwizują i katalogują, albo pracują w języku, np. w audiodeskrypcji czy tłumaczeniach na Polski Język Migowy. Ktoś z rozmówców szczególnie utkwił ci w pamięci jakąś rzeczą, której nie spodziewałaś się po jego czy jej pracy?
Na pewno Anna Pięcińska zajmująca się audiodeskrypcją, czyli opisywaniem dzieł sztuki dla osób niewidomych, bo nigdy nie zastanawiałam się, jak ta praca wygląda. Opowiadała o niej w tak ciekawy, erudycyjny, a zarazem przystępny sposób, że trudno było mi się oderwać od tego wywiadu. Magda Gach z Lublina, która tłumaczy na Polski Język Migowy, też była dla mnie ważną rozmówczynią. Nie miałam pojęcia, jak osoba tłumaczona powinna współpracować z tłumaczką, a ona sporo mi wyjaśniła. Powinna mówić pełnymi zdaniami, niezbyt szybko, zawsze zatrzymywać się po nazwiskach i skomplikowanych określeniach geograficznych.
Ciekawa była też rozmowa z Joanną Weltrowską, producentką w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku. Z tego wywiadu, swoją drogą, wynikł tytuł książki. Joanna opowiada o gdańskim Festiwalu Narracje, [którego kuratorami byli w tym roku związani z Łodzią Katarzyna Słoboda i Kuba Gawkowski – przyp. M.Z.]. Ta rozmowa uzmysławia, że wydarzenie, które trwa dwa wieczory, organizuje się przez rok, przy czym przez ostatni miesiąc dzieje się to właściwie bez przerwy, kosztem jedzenia, spania i życia. A ponieważ wydarzenie jest plenerowe, odbywa się w listopadzie i wymaga skoordynowania wielu artystów i osób zarządzających konkretnymi lokalizacjami w mieście, to jego organizacja obfituje w różne niespodzianki i problemy.
Mówi się, że artyści idą krok do przodu przed całą resztą, widzą wcześniej. Ludzie kultury też diagnozują świat z wyprzedzeniem. Kulturę uznaje się za umiejętność niepraktyczną, trudną do wycenienia, a więc i opłacenia, nieprzynoszącą materialnego zwrotu
Takich wydarzeń w Polsce jest bardzo dużo, co pokazuje, ile ludzie kultury dają z siebie społeczności lokalnej czy miastu. To może brzmi patetycznie, ale naprawdę na te wydarzenia przychodzi mnóstwo ludzi. Ktoś może powiedzieć: „A tam, artyści, jakieś niepotrzebne, niekonkretne rzeczy, efemerydy”, a jednak ludzie chcą zobaczyć, jak artysta pokazuje swoją abstrakcyjną pracę w realistycznym tle gdańskiej dzielnicy. Te imprezy kreują lokalną społeczność, przywracają pamięć miejscom – czasem są to przecież przestrzenie zapomniane przez urzędników, peryferyjne, nieznane osobom przyjeżdżającym do miasta, a nawet samym mieszkańcom.
Mówi się, że artyści idą krok do przodu przed całą resztą, widzą wcześniej. Ludzie kultury też diagnozują świat z wyprzedzeniem. Kulturę uznaje się za umiejętność niepraktyczną, trudną do wycenienia, a więc i opłacenia, nieprzynoszącą materialnego zwrotu. Nie uzyskuje się z niej pieniędzy, ale dużo bardziej wartościowe rzeczy. Naprawdę tak uważam.
Żeby pracować w kulturze trzeba mieć dobre zdrowie?
Oczywiście, i fizyczne, i psychiczne. Bartek Buczek – barwna postać, człowiek, który jest i artystą i technicznym, montuje wystawy i zdarza się, że musi przenieść obiekt, który waży kilkadziesiąt ton. Oczywiście, są do tego różne urządzenia, ale wiele rzeczy przy montażu robi się ręcznie, więc musi być zdrowy, wysportowany, silny. Nie wszędzie jest potrzebna aż taka krzepa, ale dobra forma przydaje się też Magdzie Gach, która tłumaczy na PJM, bo przez kilka godzin musi siedzieć wyprostowana i używać ramion non stop. Potrzebuje dobrego krzesła i ma je tylko w jednej instytucji w Lublinie, w ratuszu. W związku z tym wymaga pomocy masażysty.
Nienormowany czas pracy, spanie w nieregularnych godzinach, weekendy spędzone w pracy – to wszystko kiedyś wraca. I w ogóle niedobrze jest w tej branży za dużo chorować, bo jeśli pracuje się na zleceniach, to każda odmowa powoduje wypadnięcie na jakiś czas z rynku, a więc rośnie ryzyko ekonomiczne. Na umowach o dzieło nie ma w ogóle ubezpieczenia zdrowotnego.

Kiedy przyjrzeć się sytuacjom kilku znanych polskich instytucji z ostatnich lat, jasno też widać, że zespoły potrafią wygenerować nieprawdopodobne wręcz emocje negatywne w trakcie pracy i w zasadzie nikt nie uczy jak zarządzać zespołami złożonymi z grona indywidualistów na tyle sensownie, żeby stworzyć zespół, który gra do jednej bramki. Albo w ogóle czuje się zespołem.
To znów ma sporo wspólnego z faktem, że kulturę traktuje się jak fiu-bździu, dość niepoważnie. Dyrektorami często zostają osoby, które mają sukcesy artystyczne, a jak wiadomo mało jest przypadków, kiedy wybitny artysta dobrze sprawdza się na stanowisku menadżera. Tak jak osoba pisząca niekoniecznie jest dobrym redaktorem, a redaktor nie musi dobrze pisać, osoba zarządzająca instytucją nie musi, a pewnie nawet nie powinna być artystą. To są inne umiejętności. Nie chodzi jedynie o to, że artyści postrzegają świat z dużą wrażliwością, mają inną niż menadżerowie konstytucję psychiczną, a o to, że zarządzanie ludźmi wymaga konkretnej wiedzy, jak to robić. Znajomości ekonomii, ale też szeregu miękkich kompetencji, by unikać nadużywania władzy czy wykorzystywania swojej pozycji, dbania o dobrostan pracowników.
Z mojej perspektywy to pandemia była momentem zwrotnym dla stylu pracy. Pokazała, że sporo rzeczy można całkiem dobrze, szybciej i sprawniej wykonać czasem w ramach pracy zdalnej niż usiłując w kilkuosobowym pokoju usłyszeć własne myśli, ona też wymusiła online jako standard informacyjny. Wszystkie zmiany, które pojawiły się w Kodeksie Pracy po wieloletnim zabetonowaniu, są efektem pandemii – choćby okazjonalna praca zdalna.
To jest dość logiczne, są rzeczy, które naprawdę można zrobić szybciej online, problemem było wieloletnie przyzwyczajenie. Choć są i takie, które zawsze będzie lepiej robić na żywo, jak zebrania zespołów, gdzie burza mózgów najlepiej odbywa się właśnie w wersji spotkania bezpośredniego, bo wtedy rodzą się pomysły. W wersji z wyłączonymi kamerkami na Zoomie to tak dobrze nie działa. Natomiast nigdy nie rozumiałam wysiadywania godzin dla zasady, nawet dwadzieścia lat temu.
Zrobiłam mały research dotyczący danych Głównego Urzędu Statystycznego na temat kultury. W końcu 2022 roku działało w Polsce 3 958 centrów kultury, domów kultury i świetlic, więcej niż rok wcześniej. W ciągu roku placówki te zorganizowały 227 tys. imprez, w których udział wzięło 27 milionów 300 tys. uczestników.
Prawie cała Polska! O sześć milionów osób więcej niż głosowało w ostatnich, rekordowych pod względem frekwencji, wyborach parlamentarnych.
Kultura służy między innymi temu, żeby antycypować problemy, więc rządzącym jest niepotrzebna. Najchętniej, mam wrażenie, pozbyliby się jej z budżetów, ale czasem przydaje się wizerunkowo, więc dotują
Warto prześledzić te liczby szczegółowo. Najwięcej instytucji działa w województwie małopolskim – 431, najmniej w lubuskim – zaledwie 75, łódzkie jest pośrodku – 190. Przeciętnie dochody ogółem na jedną instytucję kultury wynosiły 1 mln 440 tys. zł. A teraz to, co nas najbardziej interesuje. Co drugi animator kultury otrzymuje pensję brutto w wysokości 3750 zł, czyli pensję o 150 złotych wyższą niż minimalna (minimalna to 3600 brutto w 2023 roku). Natomiast 25% animatorów otrzymuje pensję poniżej tej kwoty, czyli pensję minimalną lub niższą, ponieważ instytucje kultury zatrudniają też sporo osób na ½ etatu, choć zakres obowiązków niejednokrotnie składa się na etat. To po prostu dane GUS, podaję je bez żadnych komentarzy. Porozmawiajmy o nich.
Mnie to po prostu totalnie wkurwia.
Tu spotyka się kilka wątków. Kultura służy między innymi temu, żeby antycypować problemy, więc rządzącym jest niepotrzebna. Najchętniej, mam wrażenie, pozbyliby się jej z budżetów, ale czasem przydaje się wizerunkowo, więc dotują. Załóżmy nawet, że trafiłby się premier albo burmistrz, który chciałby utrzymywać kulturę bezinteresownie – nie dla wizerunku i nie ze względów ideologicznych. Wtedy na pewno spotkałby na swojej drodze ministra albo naczelnika wydziału finansowego, który spytałby: „Jak to liczyć?”. Bo wydatki na kulturę trudno jest uzasadnić w tabelkach Excela, kultura przynosi – przynajmniej w krótkiej perspektywie – pozamaterialne korzyści.
Zatem organizatorzy instytucji kultury niespecjalnie chcą je finansować, ich szefowe i szefowie – wydaje się – przywykli do tego stanu rzeczy.
Kolejny wątek to niestety my, osoby pracujące w kulturze. Jeśli przychodzi do ciebie hydraulik naprawić cieknący kran w umywalce, to mówi przed wizytą, że będzie to kosztowało 250 złotych. Na miejscu stwierdza, że cieknie kolanko, może je zreperować za 400. Nie pyta, jaki budżet przeznaczyłaś w tym roku na eksploatację łazienki, jakie masz inne wydatki, ani czy będziesz z tej umywalki korzystała. Wycenia swoją pracę, wliczając doświadczenie, zużycie narzędzi i dojazd.
Jeśli zamawia u ciebie pracę instytucja kultury albo redakcja, to zazwyczaj ona mówi, ile może zapłacić. Książki zaczęły drożeć, gdy wzrosły ceny druku i papieru, a nie ze względu na wzrost kosztów życia autorów, redaktorów i wydawców. Z jakichś względów nie szanujemy swojej pracy. Myślę zresztą, że nie jesteśmy temu winni. Jesteśmy przeczołgani, bo po tysiąc razy słyszeliśmy „nie ma pieniędzy”, „nie ma pieniędzy”, „nie ma pieniędzy”. Ale jakoś pieniądze się znajdują, kiedy trzeba dofinansować wielki komercyjny festiwal, który przynosi sławę miastu poza jego granicami. Urząd Miasta Gdyni dofinansowuje festiwal Open’er kwotą dwóch mln zł, bo festiwal jest ważny wizerunkowo. Działający cały rok teatr miejski dostaje trochę powyżej sześć mln, Muzeum Miasta Gdyni – niespełna pięć. Nie słyszałam nigdy o jakimś większym proteście pracowników kultury, choć – mogę wnioskować z odbioru mojej książki – niezadowolenie, poczucie niedocenienia i co najmniej naciągania prawa pracy jest ogromne.

Gdybym usiłowała to uprościć i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pracownicy kultury nie strajkują, musiałabym powiedzieć, że i tak nikt nie przejąłby się tym strajkiem. Rodzice odczuwają strajki nauczycielskie, bo nagle okazuje się, że nie bardzo jest co zrobić z dziećmi. Zresztą, z lat 90. pamiętam dwa tygodnie wolnego, które wynikały z dwutygodniowego strajkowania nauczycieli, którzy po prostu nie prowadzili lekcji. Dziś już trudno to sobie wyobrazić, mimo istnienia Związku Nauczycielstwa Polskiego. Kultura jest zarządzana przez samorządy, zdecentralizowana, nie ma ogólnopolskiego związku zawodowego – może poza Federacją Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki. Przeważają małe, partykularne związki, niekiedy po dwa w jednej instytucji. Ministerstwo Kultury nie jest adresatem strajku, bo głównie zajmuje się granatami i instytucjami współprowadzonymi. I wreszcie: co łączy duży warszawski teatr i pięcioosobowy dom kultury na Podkarpaciu? Niewiele. Nie jest to zbyt optymistyczna diagnoza, ale nie mówiłam, że będzie miło.
Powiedziałaś, że w 2023 roku prawie 30 mln osób wzięło udział w różnych działaniach kulturalnych. Przecież to mnóstwo ludzi. Być może odczuliby, gdyby przez jakiś czas nie mieli w czym uczestniczyć. Oczywiście pewnie w tę masę ludzi wchodzą widzowie festynów i festiwali obsługiwanych przez zewnętrzne firmy i tak dalej. Na pewno trudno jest o wspólny front, ale na początek spróbujmy przestać wierzyć w to, że nasza praca jest niepotrzebna, że robimy wszystko dla niewielkiej bańki, w której wszyscy się znamy.
Jest potrzebna i obawiam się, dlatego jest tak źle wyceniana. Rządzący nie potrzebują wyedukowanych, świadomych obywateli, bo oni prędzej czy później zaczynają samodzielnie, a często krytycznie myśleć.
Na początek spróbujmy przestać wierzyć w to, że nasza praca jest niepotrzebna, że robimy wszystko dla niewielkiej bańki, w której wszyscy się znamy
Kultura jest krytyczna z samego założenia, bywa trudna, szczera i nieprzyjemna, w przeciwieństwie do imprez masowych. Trudno dać sobie radę z krytycznym spektaklem, zwłaszcza jeśli krytyka dotyczy światopoglądu czy religii.
Jasne, że tak, ale wiemy też, że nie cała sztuka ma potencjał krytyczny. Pewnie duża część z imprez, o których mówi statystyka to zajęcia rysunku, gry na gitarze dla dzieci, zajęcia teatralne i tym podobne. Bardzo ważne, bo uwrażliwiają, rozbudzają wyobraźnię, poszerzają horyzonty. Stąd tylko krok do krytycznego myślenia, którego nie lubi ani autorytarna władza, ani demokratyczny samorząd.
Często w kulturze słyszy się hasło: znajdźcie sobie prywatnych sponsorów. Kiedyś modne były partnerstwa publiczno-prywatne, które kończyły się różnie. Sponsor zazwyczaj chce reklamy, zasięgów, ale czasem też konkretnej ingerencji w program albo konkretnego artysty. Jak się zapatrujesz na to hasło?
Jeśli miasto chce mieć jakieś duże obchody, event, festiwal – może znaleźć sponsora. Jeśli wśród dziesięciu wymarzonych artystów znajdzie się jeden niewymarzony, wskazany przez sponsora, to trudno. Natomiast w kulturze, o której my mówimy, tej, w której ludzie zarabiają minimalną pensję albo jej część, zwykle chodzi o rzeczy ciekawe, ale tak niszowe, że żaden sponsor nie wyłoży pieniędzy, bo mu się to po prostu nie zwróci, nawet wizerunkowo. Kto da pieniądze na młodzieżowy teatr, rysowanie dla dzieci, czy festiwal poetycki? Z kulturą jest tak, że wkładasz kasę, a wyjmujesz wartości, księgowy każdego sponsora będzie odradzał zaangażowanie. Nie można na wierze w dobrodzieja opierać polityki kulturalnej. Potrzebujemy publicznej, dotowanej kultury, bo dostęp do kultury jest istotnym prawem człowieka.
Wróćmy na chwilę do Łodzi. Masz z nią osobiste związki, prawda?
Nawet, jak się ostatnio okazało, łódzko-gdyńskie. Kuzyn mojego dziadka Mieczysław Pluciński, projektował w Gdyni łódki. Był też współautorem kultowej wśród wodniaków książki „Sam zbuduj łódź”, którą napisał z łódzkim konstruktorem Stefanem Workertem. Moi dziadkowie zamieszkali w Łodzi po wojnie, bo Warszawa, leżała w gruzach. W mieszkaniu przy Zielonej urodziła się i spędziła dwadzieścia parę lat moja mama. Potem poznała na wakacjach w Świnoujściu mojego tatę i przeniosła się do Warszawy.
Ja do Łodzi mam wielki sentyment. Mam tu rodzinę, w dzieciństwie przyjeżdżałam do babci na ferie zimowe i często w wakacje. Babcia mieszkała już wtedy w dziesięciopiętrowym bloku na Bałutach. Kilka lat temu pojechałam zobaczyć ten blok, nie ma już blaszaka przy Franciszkańskiej, w którym babcia – lubiana przez wszystkich na osiedlu – zaopatrywała nas w deficytowe towary. Stoją oczywiście apartamentowce. Idąc od tramwaju ulicą Marysińską poczułam charakterystyczny zapach z dzieciństwa. Niestety zrozumiałam, że był to był zapach zsypu.
Manuela Gretkowska, która urodziła się w Łodzi i tu wychowała, mówi, że z dzieciństwa pamięta głownie zapach rynsztoków, czyli PR mamy raczej śmierdzący.
A wiesz jakie dla mnie to odkrycie było rozczarowujące? (śmiech).
Jakieś rady dla kultury?
Walczcie o siebie i walczcie o pieniądze. Starzy są zahartowani, to jeszcze wytrzymają, ci w średnim wieku niedługo się psychicznie wykończą, a młodzi szybko zorientują, że misją nie zapłacą rachunków i będą szukać pracy w innych branżach na komercyjnym rynku. A wtedy będzie już po wszystkim. Kultura wymaga pieniędzy. Bo ma wartość.
_____________
Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, redaktorka, reporterka. Współpracuje m.in. z „Dwutygodnikiem”, „Wysokimi Obcasami Extra” i „Vogue”. Jest autorką książek, ostatnio ukazał się zbiór wywiadów „To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury”, wcześniej m.in. „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”, „Można wybierać. 4 czerwca 1989” (wyd. Czarne).
_____________
Marta Zdanowska - recenzentka teatralna w "Dwutygodniku", redaktorka i animatorka literatury. Współzałożycielka fundacji Łódzki Szlak Kobiet i Kolektywu Szechiny, czytającego performatywnie teksty pisarek. Przewodniczka po Łodzi.
_____________
Ilustracje: GRA-FIKA
