Dokonało się. Pierwszy łódzki Festiwal Sztuki Współczesnej dryfuje w czasie przeszłym. To oficjalne nazewnictwo, tak samo jak organizatorzy, stosuję tylko dla porządku i czytelności. W świadomości wszystkich wydarzenie zagnieździło się po prostu jako Blask | Brzask – nowe latareczka oświetlająca łódzką scenę artystyczną.

 

Podczas otwarcia Joanna Szumacher tłumaczyła genezę wymyślonej nazwy – ma ona symbolizować rozkwit Łodzi, jej otwierające się (już wcale nie tak powoli) powieki, bloki startowe, które opuszcza w świetnej formie gotowa do dziarskiego kroku. Blask | Brzask to nie weekend galerii, ale bezpretensjonalne zaproszenie do spotkania, kumulacja z rękawa sypiąca wydarzeniami i akcjami po to, żeby w szybkich migawkach zaprezentować rzeczy, które normalnie mają miejsce, ale być może nie do końca są dostrzegane. To zachęta do zacieśnienia więzi artystycznego środowiska, ale też szansa na poszerzenie i redefinicję kluczy towarzyskich na co dzień rządzących wernisażami.

 

Blask | Brzask siatkę trajektorii rozpiął między muzeami, galeriami, klubami, ale i nieużytkowanymi przestrzeniami specjalnie na tę okazję zagospodarowanymi. Zaproponował bieg przez wystawy, koncerty, akcje performance, targi niezależnych wydawnictw z postojem na wykład czy oprowadzanie kuratorskie, tym samym starając się zakroić szeroką perspektywę, która pozwoliłaby na smakowanie niczym ze szwedzkiego stołu różnej maści specjałów. Z jednej strony był to kalejdoskop, w którym zarówno mieszkańcy jak i przyjezdni mogli przekrojowo zorientować się w tym, co w sztuce w naszym mieście się dzieje. Z drugiej – wydarzenie wspólnotowe, bo przecież, jak wszyscy dobrze wiemy, na wernisaże chodzi się głównie po to, żeby spotkać znajomych i porozmawiać z nimi nad kieliszkiem wina (i nie uważam, żeby było w tym coś złego, o te interakcje przecież chodzi). Jednym z takich kolektywnych i relacyjnych akcji była wystawa Galerii Czynnej, zatytułowana w ten sam sposób.

 

Galeria Czynna trochę zimowała, ale wydaje się, że wybudziła się ze snu na dobre. Najpierw zawiesiła wysoko poprzeczkę wystawą Grzegorza Demczuka „Kondycja” na basenie YMCA, teraz przypieczętowała dobrą formę działaniami w ramach Blasku | Brzasku.

 

Łukasz Ogórek, Marcin Polak i Tomek Załuski – ciała przewodnie Galerii Czynnej – określają ją jako samoorganizacyjną i parainstytucjonalną partyzantkę. Działają wtedy, kiedy chcą i mają taką potrzebę, za miejsca do realizacji wystaw obierając lokalizację niesztampowe. Zamiast wśród czystych białych ścianach, które grają tylko w roli neutralnego tła, działają w miejscach, które same zabierają głos, dodając parę słów w kontekście wystaw, czy też bezpośrednio ową sytuację dyktując.

 

W ramach Blasku | Brzasku Czynna przejęła przestrzeń po byłym lumpeksie na Placu Wolności. Miejsce wymarzone – trzy kondygnacje, mnóstwo okien, wielkie witryny zapraszające przechodniów. Powierzchni nie mogło brakować – w środku mieli urzędować: Grzegorz Demczuk, Dom Mody Limanka (Tomasz Armada, Coco Kate, Sasa Lubińska, Kacper Szalecki), Marta Krześlak oraz grupa Szmatrix (Marta Kortan, Sandra Małgorzata Mikołajczyk i Michał Szufla). Już przy czytaniu składu osobowego można było podejrzewać, że kto opuści ten przystanek, pluł będzie sobie w brodę.

 

Na wejściu – Centrum Taniej Sztuki – wywrócenie kontekstu lumpeksowego na lewą stronę i za bezcen sprzedawanie nie czego innego, ale sztuki właśnie. Przed wernisażem Dom Mody Limanka urządził zbiórkę, podczas której chętni mogli podarować swoje prace. Tym samym na wieszakach zawisły niechciane i bezużyteczne materializacje, jak to sami określili, m.in. sztuki depresyjnej, erotycznej, animalnej, konsumpcyjnej czy choćby sztandarowo akademickiej (obowiązkowe akty i martwe natury). Wszystko lądowało potem na wadze, drobne na ladzie i już artefakty w folióweczkach w świat, do domów głodnych sztuki wyższej i niższej. „Sztuka dla każdego i w przystępnej cenie”, dochód natomiast przeznaczony na Obywatelskie Forum Sztuki, organizację walczącą o prawa artystów. Chętnych do zakupów było tyle, ile we wtorek w Dukacie, nastroje przy tym szampańskie, a sprzedający pomocni i służący dobrą radą. A tak poważnie – wiadomo jak to ze sprzedawaniem prac bywa (szczególnie na etapie edukacji artystycznej), Dom Mody Limanka przerobił jednak ten defekt na bardzo smaczny pastisz – począwszy od samego konceptu poprzez sposób jego podania: unikatowe stylóweczki Armady, Szaleckiego, Coco i Sasy, ich autoprezentacyjne flow czy wreszcie kampowe banery reklamowe jak choćby ten z „Najpierw kasa, potem rzeźba” (z uśmiechniętym Armadą i „Piramidą zwierząt” Kozyry). Stwierdzenie, iż Centrum Taniej Sztuki było najbardziej odświeżającym punktem Blasku | Brzasku nie będzie chyba na wyrost – Dom Mody Limanka wie jak ironicznie i frywolnie żonglować instytucjonalnym i akademickim światem sztuki, a także ciężkostrawnym trio: kapitalizmem, komercją i konsumpcją. Są w tym kokieteryjni, ale i krytyczni. Zabawni, a przy tym bardzo szczerzy, przekonujący. No i uroczy.

 

Na pięterku – Podróż przez życie – wystawa grupy Szmatrix, czyli Internet na żywo pod postacią poszerzonej i ucieleśnionej formy ich instagramowego konta. Sandra, Marta i Michał z lumpeksową przeszłością miejsca powiązani są totalnie, Szmatrix to bowiem w pewnym sensie rodzaj modowego bloga. Mówię w pewnym sensie, bo przecież ubrania występują tutaj z jednej strony w roli głównej siły napędowej, z drugiej jednak stają się tylko pretekstem do kreowania pewnej afabularnej narracji o trudnej do uchwycenia w definicyjne ramy estetyce – trochę melancholijnej i nostalgicznej, trochę przekornej i upozowanej, a przy tym świadomie (nie)wdzięcznej. W Galerii Czynnej Szmatrix zaprezentował białe proste koszulki z nadprogramową ilością wyeksponowanych metek wysypujące się z kartonowych pudeł i przyklejone do ściany grubą czerwoną taśmą wielkoformatowe czarno-białe reprodukcje małych klatek, na co dzień żyjących w cyfrowej przestrzeni. Do kompletu oferował salki transowo-relaksacyjne: jedną z trzema małymi kineskopowymi telewizorkami zapętlającymi zwiewno-konsumpcyjne kadry, drugą – szorstką, obdrapaną-przymierzalnianą, z martwą projekcją pustego screena z Instagrama puszczoną na zawieszone na ścianie zdjęcie (sytuację dopełniała muzyka Skinny Girls). W przypadku Szmatrixa konsumpcjonizm i współczesność zamiast szwami ironicznymi, świeciły raczej tymi depresyjno-maniakalnymi, niepozbawionymi przy tym jednak chłodnego piękna.

 

Tą samą kondygnacją kierował również Grzegorz Demczuk. Jego instalacja Zdjęcia składała się z przesadnie wykrochmalonych ubrań; choć ciał pozbawionych, śladem tych korpusów i kończyn naznaczonych, strojów sztywnie nabrzmiałych, pęczniejących brakiem. Części odzieży – wyrastające z podłogi, wychylające się zza barierki czy podpierające ściany – były na pozór żartobliwym gestem, zawadiackim mrugnięciem, w istocie jednak niepokojącym fantomem minionego. Obok nich na ścianach kontynuacja – zdjęcia wyciągnięte wprost z rodzinnego albumu, jednak tego osobistego (osobowego) pierwiastka pozbawione. Pocztówkowe formaty ujawniały same ubrania; postaci umiejętnie wycięto, choć nadal w pewien sposób tam istniały, nadając formy i kształty. Członkowie rodziny zostali zreifikowani do granic, jakby z folderu pamięci jednym kliknięciem do kosza przenieść całe biograficzne znamię, udając, że nigdy go tam nie było albo właśnie udowadniając, że nawet przy tak profesjonalnym wycięciu nie da się od niego uciec. Bo te namacalne artefakty, choć w gruncie rzeczy bezpańskie, pozostawały cielesne i intymne, choć na pozór martwe, oddychały kradzionym i własnym życiem jednocześnie. Anomalia rządziła też pracą „Pomyliłem dzień z nocą” – czyli żarówką, która, w kontrze do swych standardowych koleżanek, w stanie „spoczynku” świeciła, natomiast gdy przytrzymać włącznik – gasła. Kolaż zakłóceń i deformacji objawiał się również w performansie Przebijanie. Demczuk najpierw napełniał balon dymem wydychanym z e-papierosa, potem umieszczał go pod dużym obciążnikiem, odmierzał parę minut i przekłuwał, by znów nadmuchać kolejny. I tak w kółko, przez dwie godziny. Grzegorz znany jest z performaców wysiłkowych, przybyli nie bez powodu żartowali, że „ten Demczuk znowu dmucha”. Dmucha jednak konsekwentnie, wytrwale i nieustępliwie poddając refleksji problem epoki antropocenu i konsekwencji, jakie wynikają z kolizji człowieka z otaczającym go światem. Lekkość i efemeryczność była tutaj przygniatana i balastowana, luźno nawiązując do lumpeksowego „na wagę”, z drugiej miażdżona, dziurawiona i wysadzana, korespondując ze zbrojnym, makabrycznym klimatem obecnych czasów – przebicie to było tym straszniejsze, że rytmicznym i powtarzalnym hukiem strzelało i niosło się przez wszystkie piętra.

 

W kontrze do tych wyczerpujących i katastroficznych znamion poziom najniższy oferował beztroski zwrot na pięcie o 180 stopni, doświadczenia idylliczne w postaci kompletnego relaksu i odprężenia (dla każdego coś dobrego jak na pasaż handlowo-usługowy przystało, co już słoneczny neon i akwarium na starcie zapowiadały). No może początkowe stanie w kolejce w ciasnym, obskurnym korytarzu, który epilepsyjnie migotał pomarańczą, do najbardziej komfortowych nie należało, ale przecież na każdą przyjemność trzeba sobie zasłużyć, a tutaj już połowa transu i upojenia zdążyła się nabudować. Reszta krystalizowała się po założeniu solaryjnych gogli i przekroczeniu magicznych drzwi do Solarium Marty Krześlak. A tam już tylko muzyczka, leżaczki, pachnące roślinki, choinkowe lampki i boskie światło UV, które koi i otula. Postulat sztuki nie tylko dla ducha, ale i dla ciała podany na talerzu, kompleksowe usługi na najwyższym poziomie. Marta znana jest z prostych, a przy tym świeżych, nieoczywistych i frapujących instalacji (by wspomnieć jej rafę koralową stworzoną z poprzemysłowych odpadów prezentowaną na ostatnim Warsztacie pracy czy Kompozycję przestrzenną, która przyniosła jej Nagrodę Marszałka Województwa Łódzkiego w Konkursie Strzemińskiego). Tutaj znów zręcznie zabawiła się konwencją, tym razem sięgając po banał oraz kicz, przemieniając je w sielankowe doznania oferowane w gratisie odwiedzającym Czynną. Choć czy to zdarzenie w rzeczywistości jest takie niewinne i może być czytane tylko przez klucz beztroskiego klimatu wakacji all inclusive, drinków z palemką i sezonu na bikini? Przyjemność podszywa tu przecież opresyjność: jasne światło solarnej lampy napiętnowane jest rakotwórczością, hawajska muzyczka puentowana ostrzegawczym komunikatem z prośbą o opuszczenie lokalu, a ciepło i słońce duszone chłodem piwnicy. Ale czy nie zaufasz hawajskiej hostessie?

 

Zapowiadali, że będzie to pasaż tematyczny, trochę rekreacyjny, trochę opresyjny, z pozoru komercyjny i konsumpcyjny, zaś w istocie – krytyczny. Tak było. To kiedy Galeria znów będzie Czynna?

 

___________________________________   

 

Małgorzata Pawlak (rocznik 94) – absolwentka twórczego pisania na Uniwersytecie Łódzkim, obecnie kontynuująca naukę na II stopniu kulturoznawstwa. Zajmuje się tworzeniem kolaży, działaniami interdyscyplinarnymi oraz słowną żonglerką, najczęściej w myśl zasady, że największa i najwspanialsza jest sztuka przerysowania.

  

21IMG 3920IMG 978319IMG 991018IMG 991717IMG 991716IMG 7215IMG 974514IMG 18013IMG 14712IMG 976911IMG 12210IMG 1949IMG 98268IMG 10000

 

Patronite