„W sztuce marzenia stają się rzeczywistością” – tak nazwała kiedyś swój intrygujący projekt performansów Katarzyna Kozyra, jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich artystek współczesnych. Gdybym chciała opisać zakończony 27 sierpnia Festiwal Retroperspektywy jednym zdaniem, użyłabym właśnie tego tytułu, dodając: „Jeśli istnieje w Łodzi festiwal realizujący moje marzenia, są nim Retroperspektywy”. Nie chodzi tylko o teatr, choć to on jest głównym bohaterem festiwalu, ale także o przemyślaną koncepcję tematyczną, uniwersalność przekazu, wielokulturowość, a wreszcie produkcję i realizację, która daje ostateczny efekt. Na tle zapożyczeń i męki corocznej „realizacji kulturalnej” w Łodzi, Retroperspektywy rozbijają bank oryginalnością, uważnością wobec podejmowanych tematów i inteligencją przekazu. Mam też wrażenie, że organizatorzy lubią swój festiwal (i siebie nawzajem), a to już połowa sukcesu.
Tematem przewodnim 12. edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Retroperspektywy, realizowanego przez Teatr Chorea i Fabrykę Sztuki w Łodzi od 18 do 27 sierpnia były „Generacje” wraz z ich konfliktami, punktami wspólnymi, wykluczeniami i próbą nawiązania międzypokoleniowych relacji. To hasło dość nośne z wielu powodów: przede wszystkim na scenę teatralną, ale i społeczną wchodzi nowe pokolenie, mityczne już medialnie „zetki”, chcące żyć i pracować inaczej niż ich rodzice (to raczej oczywiste!). Widać też jasno, że cywilizacyjnie zbliżamy się do punktu 0. Nadprodukcja i pozycjonowanie konsumpcji w erze nowej technologii pędzi nas nieuchronnie w stronę ekologicznego urwiska. Więcej w każdej dziedzinie oznacza koniec tej cywilizacji, a innej nie będzie. Oczywiście, to naiwna konstatacja, bo festiwal zajmuje się także znacznie bardziej subtelną materią niż społeczne i ekologiczne oczywistości: dziedziczeniem i przekształcaniem odchodzącej tradycji (imponująca suita „Livet”), wykorzystaniem religijnego misterium i kolęd, aby opowiedzieć o wojnie w Ukrainie (poruszający „Vertep” Oksany Dmitrievy), trudną próbą znalezienia międzypokoleniowego języka starszych i młodszych („Księgi niepokoju. Stanisław/ Antoni/ Fernando” Tomasza Rodowicza) czy izolacją, osobnością w tłumie i oczekiwaniem na bliżej nieokreśloną zmianę („BUD” Rozy Moshtagi). Generacje to nie truizm. Organizatorzy zrobili naprawdę dużo, aby przyjazną, wspólnotową przestrzeń na Retroperspektywach znaleźli i ci, którym patronuje liczba 70+, i ci spod cyfry 6+. Od dynamicznej i eklektycznej imprezy „Generacje”, na której sety didżejskie zagrała DJ VIKA, czyli Wirginia Szmyt, pedagożka i chyba najstarsza dziś na świecie didżejka (rocznik 1938), po ekologiczne warsztaty międzypokoleniowe dla starszych i młodszych „Pająk dobrej wróżby” prowadzone przez Pawła Błęckiego.
Warto też zwrócić zauważyć, że festiwal wyszedł z Fabryki Sztuki na Tymienieckiego w miasto (nowa siedziba Teatru Pinokio, Sala Koncertowa Akademii Muzycznej), co odbyło się zapewne ze względów technicznych i partnerskich, ale dało całości oddech.
Generacje to nie truizm. Organizatorzy zrobili naprawdę dużo, aby przyjazną, wspólnotową przestrzeń na Retroperspektywach znaleźli i ci, którym patronuje liczba 70+, i ci spod cyfry 6+
Najważniejszy jest jednak teatr, który w tej edycji współgrał idealnie z wydarzeniami muzycznymi (a mieliśmy tu do czynienia z Wydarzeniami przez duże W, o czym później). Spektakl otwarcia, czyli „Księgi niepokoju: Stanisław/ Antoni/ Fernando” wyreżyserowany i zagrany przez Tomasza Rodowicza z udziałem dwóch bardzo młodych performerów – Stanisława Ginalskiego i Antoniego Wójcika-Urbaniaka – odwoływał się do tekstu poety-modernisty Fernanda Pessoi „Ksiega niepokoju” i stawiał dość swobodnie na improwizację. Paradoksalnie, to spektakl najlepiej chyba pokazujący istotę różnicy pokoleń w trakcie całego festiwalu: dychotomie młodość – starzenie się, lekkość – patos, instynkt – wiedza, spryt – inteligencja, ciekawość – znużenie wybrzmiewały niemal w każdym dialogu i w ruchu. Spektakl oparty na nośnej metaforze gry w szachy ze śmiercią – nie sposób nie dostrzegać w tych scenach inspiracji „Siódmą pieczęcią” Bergmana – jest też bezpretensjonalny i momentami humorystyczny. Nie da się zapomnieć swobodnej improwizacji młodego Stanisława na temat życia wiecznego i mitologii greckiej, w których połączeniu coś „nie trybi” czy pytania Rodowicza do performera-śmierci: „A coś ty taka mała? Przyszłaś po chomika?”. Warto dodać, że przez cały spektakl rozgrywana jest partia szachowa oraz poboczne partie szachowe dla widzów. Gra o życie czy gra jako współuczestnictwo? Być może teatr nie zawsze musi być profesjonalny i doskonały scenicznie, czasem może być po prostu próbą znalezienia wspólnego języka. Coś z tego zawsze wyjdzie.
O ile „Księgi niepokoju…” wykorzystują tekst jako rdzeń, oparty na tańcu spektakl „IV RP Snów” Dawida Żakowskiego niepokoi widza fragmentami wypowiedzi z offu, które zawisają w przestrzeni, powtarzają się i zapętlają. Spektakl oddaje całe pole trójce performerów: Ewelinie Sobieraj, Borysowi Jaźnickiemu i Michałowi Tokarskiemu. Od bezruchu, przez czołganie się po ekstatyczny i dziki taniec. Oparty na matrycach kolektywnych spektakl nawiązuje do śnienia jako zapowiedzi społecznych zjawisk czy zbiorowych potrzeb, tak jak wydarzyło się to w wypadku Charlotte Beradt zbierającej sny berlińczyków z lat trzydziestych. Sny, które przewidywały totalitaryzm. Ja zapamiętałam z tego spektaklu nie taniec, ale właśnie fragment tekstu: „W tym pokoju jest dziecko i to dziecko bawi się kośćmi. To jest tradycja, a tradycji nie można zmieniać”. Pamiętacie początek powieści „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa? Nie? To przeczytajcie. Koincydencja? Być może. A może rzeczywiście w podświadomości zbiorowej wszyscy pracujemy na tych samych symbolach? Polskie dziecko bawi się kośćmi i śni o nich...
A teraz na scenę wkracza arcydzieło. Ukraiński „Vertep” Charkowskiego Państwowego Akademickiego Teatru Lalek im. V. A. Afanasyeva i Lwowskiego Teatru Lalek w reżyserii Oksany Dmitrevy. Kto raz zobaczy ten spektakl, będzie nosił go w sobie długo. I będzie bolało. „Vertep” jest oparty na bardzo prostym pomyśle, to tekst niemal w całości wykorzystujący kolędy zebrane z Ukrainy, śpiewane polifonicznie z użyciem instrumentów na żywo. Pierwotnie praca nad zbieraniem kolęd miała symbolizować „zszywanie całej Ukrainy”, w rezultacie jednak kolędy pochodzą głównie z obwodu charkowskiego, a opracowaniem muzycznym zajęła się Marichka ChiChkova. Bywają radosne, bywają smutne, są wśród nich i dość nieoczywiste, które nie mówią wcale o Chrystusie. Oś spektaklu to biblijna opowieść o zwiastowaniu i narodzeniu Jezusa oraz o Herodzie, który przerażony wizją narodzin króla żydowskiego, postanawia zabić wszystkie dzieci. Dość szybko zdajemy sobie sprawę, że bierzemy udział w misterium, które powtarza się w czasie: chodzi o ginących Ukraińców i wielką wojnę współczesnego Heroda ze wschodu. W oryginalnej wersji Heroda gra ukraiński żołnierz, który nie mógł przekroczyć granicy i przyjechać do Polski, dlatego tym razem w jego postać wcieliła się aktorka, Viktoriia Mishchenko. Skupiona, trupia, obsceniczna, zdecydowana – przerysowana jak postać z jasełek i wcielone, mityczne zło. Jej drewniany tron może stać się czołgiem i karabinem maszynowym, szczurza czaszka pozabija wszystkich na drodze do władzy. A wszystko to za sprawą bardzo delikatnych środków: czerni i czerwieni w scenografii i kostiumach, czerwonych korali, które symbolizują i życie, i przelaną krew, a przede wszystkim drewnianych obiektów Konstiantyna Zorkina, budujących scenografię i rekwizyty: trupich czaszek z ogonami, drewnianych dłoni, masek, skrzyń z czerwoną poświatą, maleńkich drewnianych domków, drewnianych ptaków. Powiedzieć o nich, że są niesamowite, to nie powiedzieć niczego. Zorkin, który jest charkowskim performerem i rzeźbiarzem, a także zajmuje się teatrem lalkowym, tworzył je od marca 2022 roku specjalnie do spektaklu. To dość ciekawa postać, można by powiedzieć, że współczesny szaman, który rekonstruuje archaiczne praktyki rytualne, wierząc, że przedmiot jako dowód historii może mieć mocniejszą siłę wyrazu niż człowiek. Obiekty Zorkina taką siłę niewątpliwie mają, do końca sierpnia można było oglądać wystawę Zorkina w Dworku Białoprądnickim w Krakowie. Gdybym miała wskazać kogoś, kto orbitował w nieco podobnych rejonach energetycznych w polskiej sztuce, to chyba wskazałabym Artura Malewskiego. „Vertep”, którego polską premierę mogliśmy oglądać w Łodzi, bazując na sile biblijnej opowieści, rekonstruuje mit na nowo, stając się przejmującym dowodem wojny. Trudno nie płakać na tym spektaklu, a to więcej niż oklaski.
Oksana Dmitreva zaprezentowała w Łodzi jeszcze jeden spektakl Charkowskiego Państwowego Akademickiego Teatru Lalek im. V. A. Afanasyeva, czyli „I am Ok”, przygotowany na podstawie rozmów z nastolatkami, które zostały w Ukrainie. Miejscem opowieści jest Bucza podczas rosyjskiej inwazji, bohaterami czwórka młodych, dopiero wchodzących w życie osób i ich losy (grają Liliia Osieichuk, Serhii Smerechuk, Oleksandra Kolesnichenko i Jakow Ozerovin). To spektakl znacznie bardziej surowy i bliższy realizmowi niż „Vertep”, pozwala zobaczyć tragedię wojny i jej przypadkowy bezsens oczami najmłodszego pokolenia.
Sądzę, że lepiej byłoby dla Miasta Łodzi, gdyby nie pozbywała się najpierw ze swoich instytucji kulturalnych ludzi z takim sznytem i osiągnięciami jak reżyser Konrad Dworakowski, następnie przyznając im stypendium…
I norweski „BUD” Teatru Carte Blanche w reżyserii performerki i choreografki Rozy Moshtagi. Ogromne zadziwienie choreograficzne. Z norwesko-portugalskiej współpracy powstał spektakl choreograficzny oparty niekiedy na minimalistycznym ruchu pięciu tancerzy, drganiach, lekkich przesunięciach, powtarzalności, działaniu niemal bez odrywania ciała od podłoża, w którym ruch na czworakach wydaje się maksymalną formą ekspresji. Spektakl jasno podzielony na dwie części – powolną i somnabuliczną, opartą na wychodzeniu z instalacji-kokonu (samotności, odrębności) oraz drugą, zbiorową i ekspresyjną – pokazuje jak ogromne możliwości niesie współczesna choreografia w połączeniu z oryginalną muzyką (Lykorgous Porfyris). Minimalizm symbolizujący oczekiwanie, etapy wzrostu, kolejne próby rozpoczynania może być fascynujący nawet dla osób, które nie śledzą na co dzień trendów choreograficznych, a estetyka zaprezentowana w spektaklu „BUD” pokazuje, że pokawałkowane sekwencje ruchów, energia skupiona w niemal nieruchomym ciele potrafi czasem przykuć uwagę silniej niż frenetyczny szał w tańcu (choć i taki moment się tu zdarzy).
Na koniec to, co najlepsze. Retroperspektywy to także wydarzenia muzyczne, których świadomie nie nazywam koncertami, i trzeba przyznać, że w tym roku dwa z nich ukradły show, a autorem tego zamieszania jest Piotr Klimek, kompozytor, absolwent Królewskiego Konserwatorium w Hadze oraz Akademii Muzycznej w Poznaniu. W ramach festiwalu Klimek napisał muzykę do „REJSU”, koncertu w wykonaniu zespołu MUR/ BETON & Gadający Pies w reżyserii Konrada Dworakowskiego oraz podjął się roli kierownika muzycznego międzynarodowego projektu „Livet”. Mówiąc krótko, idealny człowiek na właściwym miejscu.
Niedawno odkryłam na łódzkim murze napis: Rondo Straconego Czasu. Czy to nie jest piękna metafora sytuacji, przez którą przeszedł niemal każdy łódzki społecznik?
Na początek „REJS”, projekt który został zrealizowany dzięki stypendium artystycznemu Konrada Dworakowskiego, przyznanemu artyście przez Prezydent Miasta Łodzi. Sądzę, że lepiej byłoby dla Miasta Łodzi, gdyby nie pozbywała się najpierw ze swoich instytucji kulturalnych ludzi z takim sznytem i osiągnięciami jak reżyser Konrad Dworakowski, następnie przyznając im stypendium… Dworakowski bez Łodzi sobie poradzi, ale łódzki teatr bez niego – jakby gorzej i nie trzeba mieć do tego szkła powiększającego. Teraz będzie już miło. Nie ma chyba łodzianina i łodzianki, których „REJS” nie chwyciłby za serce, bo jest to projekt skrojony na miarę Łodzi u najlepszego krawca. Jest i sentymentalnie, i apaszowsko, jest klezmersko, i swingująco, jak na śpiewaniu szant i jak z gitarą przy ognisku – jest nawet szalona solówka instrumentalna Dworakowski/ Rodowicz – to trzeba usłyszeć na żywo, bo tak brzmi czysta zabawa muzyką. Tak zresztą brzmi całość tego bajecznego oktetu snującego łódzką historię uliczną. To oczywiste, że siłą projektu Dworakowski/ Klimek jest fakt, że jeden z nich słyszy bezbłędnie teksty ulicy i serce miasta, a drugi – style muzyczne i wiążące się z nimi emocje. Tekstowo znajdziemy tu złych chłopców i złe dziewczyny, przez które źle kończą źli chłopcy, „tu nie ma rzeki, tu nie ma mostu, tu nie ma nic po prostu”, to miejsce, gdzie zawsze komuś coś nie pasuje na twój/ mój/ jego/ jej temat czyli „zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt w głowie”, a wreszcie miasto opowie o sobie przez napisy na murach i kolory: czerwono-biało-czerwone czy biało-czerwono-białe (Dla niewtajemniczonych: to pierwsze to Widzew, to drugie to ŁKS). Jest też resentyment i przeprosiny za wykorzystanie historii mieszkańców, a raczej przeproszenie za naiwną wiarę, że kiedyś protagonista koncertu (a może naprawdę Dworakowski?) wierzył w słowa: rewitalizacja, partycypacja, społeczeństwo obywatelskie. Niedawno odkryłam na łódzkim murze napis: Rondo Straconego Czasu. Czy to nie jest piękna metafora sytuacji, przez którą przeszedł niemal każdy łódzki społecznik? Gratuluję „REJSOWI”, niech jego łajba płynie przez lądy i morza, cała naprzód, flaga na maszt! Wiem, że muzycy nagrywają płytę z „REJSEM”, ale mam wewnętrzne przekonanie, że ten łódzki koncert apaszowski trzeba oglądać i słuchać na żywo.
I kompletna zmiana estetyki, „Livet. Suita dla Ziemi”, polsko-norwesko-bułgarsko-ukraiński projekt muzyczny pod kierownictwem Piotra Klimka na trzynastoosobowy chór, pięciu muzyków jazzowych Tord Gustavsen (fortepian), Eivind Aarset (gitara), Tore Brunborg (saksofon tenorowy), Hubert Zemler (perkusja), Piotr Rodowicz (kontrabas) z narracją w języku norweskim w wykonaniu aktorki Juni Dahr oraz z solowymi partiami śpiewu Eliny Tonevy (po bułgarsku), Zoriany Dybovskiej (po ukraińsku), Marji Mortensson (w języku Saami) i niewielką partią polską (Joanna Chmielecka). To było bardzo długie zdanie. Jeśli nie macie jeszcze dość nazwisk, dodam, że „Livet”, czyli „Życie” ma też międzynarodową trójkę reżyserów: Juni Dahr z Visjoner Teater (Norwegia), Tomasza Rodowicza z Teatru CHOREA (Polska) i Erika Hillestada w roli producenta muzycznego.
Rodowicz zapowiadał koncert żartobliwie mówiąc, że po jego pierwszych zetknięciach z joikiem wiele lat temu, teraz „Livet” jest jak marzenie wpisane w fundusze norweskie
Idea „Livet” jest oparta na pieśni jako najlepszej, bo najbardziej świadomej, archaicznej i etnicznej formie wyrazu: usłyszymy tu zarówno tradycyjne pieśni bułgarskie („Rosa Rosi” czy „Bayraktare”), ukraińskie („Kalyna”, „Gora”) i te najbardziej egzotyczne, śpiewane w archaicznej technice joik, przynależnej do ludu Saami, w wykonaniu Marji Mortenssen, która pochodzi z Saamów. Autorem tekstów jest nieżyjący już poeta i muzyk, propagujący kulturę Saami, Nils-Aslak Valkeapää. Joik nie opowiada o czymś, ale jest samym doświadczeniem życia tu i teraz, co wybrzmi także muzycznie: rzeczywiście w trakcie koncertu będziemy słyszeć deszcz, wiatr, śpiewające ptaki. Piotr Klimek stanął przed dość karkołomnym zadaniem połączenia odmiennych idiomów muzycznych i wyszedł z niego zwycięsko: muzycy, podobnie jak śpiewające protagonistki, nie tworzą tylko tła, dostają całe partie solowej improwizacji (głównie dla saksofonu/ dla fortepianu), chór tworzy odrębną strukturę, budując przejścia muzyczne, ale też i dynamiczne fragmenty główne. Ogromne gratulacje należą się przede wszystkim solistkom – Zorianie Dybovskiej za ekspresję dynamicznych, niezwykle żywiołowych pieśni ukraińskich, Marji Mortenssen, która zabiera nas w przedziwną, archaiczną krainę Saamów (a może po prostu natury?), kończąc ni to kołysanką, ni ostatnią pieśnią przy dogasającym ognisku i Elinie Tonevej, która świetnie radzi sobie z pieśniami bułgarskimi. Przyznam, że niekłamaną radość sprawiało mi obserwowanie dyrygowania chórem przez Piotra Klimka, równie żywiołowe jak sama muzyka, bo ciało w „Livet” również pokazuje, czym jest życie. Twórcy postawili na prosty pomysł, który sięga do korzeni pieśni, śpiewano je przy ognisku, opowiadając o wydarzeniach minionego dnia – dlatego chór rozpoczyna i kończy swoją opowieść, siedząc w kręgu. W „Livet”, który równie dobrze moglibyśmy nazwać oratorium ze względu na formę muzyczną, najmniej eksponowana jest część śpiewana po polsku i tak jest dobrze, bo nie język jest bohaterem tego koncertu.
Słyszysz odgłosy życia
Szmer potoku
I szum wiatru
To wszystko, co chce powiedzieć
To wszystko.
Tym fragmentem tekstu Nilsa-Aslaka Valkeapää Tomasz Rodowicz kończy suitę. Kto zechce, może szukać tekstów Saami dalej, kto chce, może po prostu pójść do lasu. „Livet” zostanie nagrany, choć myślę, że nie sposób przenieść do studia energii tego koncertu. Rodowicz zapowiadał koncert żartobliwie mówiąc, że po jego pierwszych zetknięciach z joikiem wiele lat temu, teraz „Livet” jest jak marzenie wpisane w fundusze norweskie. I coś w tym jest: w tym marzeniu zagrało wszystko muzycznie, narracyjnie, produkcyjnie, dyrygencko i co najważniejsze – energetycznie. Wielkie gratulacje dla kierownika muzycznego, Piotra Klimka.
Tak dobrze zrobiony festiwal trafia się rzadko i chciałabym, żeby łódzcy politycy, urzędnicy, radni i wszyscy, którzy decydują o kulturze w mieście, przychodzili zobaczyć jakie cudo można zrobić bez pożyczania formatu z „lepszych miast”
Mogłabym pisać jeszcze o łódzkim koncercie zbuntowanej orkiestry podwórkowej „Hańba!” z nową płytą „Kryzys”, która zawsze przyciąga tłumy, ale ten koncert obroni się sam. Żałuję, że nie wszystkie spektakle mogłam zobaczyć ze względów zdrowotnych, mam nadzieję, że Łukasz Kos, którego „Dybuka” według Szymona An-skiego, nie mogliśmy zobaczyć ze względu na wypadek reżysera, szybko wróci do zdrowia. Ale i bez tego „Retroperspektywy” spełniły moje marzenia. Zazwyczaj gratuluje się wtedy dyrektorom, co oczywiście robię, ale chciałabym przede wszystkim pogratulować producentce, Annie Maszewskiej i całemu zespołowi. Tak dobrze zrobiony festiwal trafia się rzadko i chciałabym, żeby łódzcy politycy, urzędnicy, radni i wszyscy, którzy decydują o kulturze w mieście, przychodzili zobaczyć jakie cudo można zrobić bez pożyczania formatu z „lepszych miast”.
_____________
Marta Zdanowska - recenzentka teatralna w "Dwutygodniku", redaktorka i animatorka literatury. Współzałożycielka fundacji Łódzki Szlak Kobiet i Kolektywu Szechiny, czytającego performatywnie teksty pisarek. Przewodniczka po Łodzi.
_____________
Zdjęcie główne:spektakl „Vertep”, fot Agnieszka Cytacka