Spektakl Śpiewaka jest zabawny albo raczej – tak podobny do rzeczywistości, że przechwytuje to, z czego śmiać się być może nie należy, ale w ramach sytuacji teatralnej rozbawienie będzie usprawiedliwione. No bo czy wypada śmiać się z tego, że planeta płonie? Albo z tego, że ktoś jest przemocowym dziadem, uprzedmiotawiającym kobiety?
„Młyn przyciąga dziwnych ludzi, młyn to chaos”
Tomasz Śpiewak
Tomasza Śpiewaka dotychczas kojarzyłam przede wszystkim jako dramaturga, głównie spektakli Remigiusza Brzyka i Michała Borczucha. Jego reżyserski debiut na podstawie własnego tekstu, „Sala Królestwa” w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu, zebrał dobre opinie krytyków. Śpiewak spotkał się wówczas na scenie z Dorotą Ignatjew, obecną dyrektorką Teatru Nowego w Łodzi. Jego nowy spektakl na deskach łódzkiej instytucji, „Kocha, nie kocha”, wyrywa z marazmu, dowartościowuje widza w jego życiowej sytuacji i uświadamia, że jakkolwiek zmienia się czas i okoliczności, problemy są te same, choć inaczej się je przeżywa. Ale przede wszystkim, jest o sztuce, a właściwie, jest lustrem dla osób, które ją tworzą.
Zaczyna się od lekcji śpiewu, na którą nie dociera uczeń, podobno bardzo zdolny. Akurat tego dnia wybitny muzyk, absolwent szkoły, przyjechał wysłuchać jego wykonania jednej z pieśni „Pięknej młynarki” Schuberta. Uczeń ma być następcą wybitnego śpiewaka, którego porównuje się m.in. do Piotra Beczały (w tej roli Bartosz Turzyński). Dlaczego więc nie dociera? Rozładował mu się telefon. To nie koniec pechowych sytuacji. Tenor ucieka na samolot dając młodemu radę – żadnych narkotyków, oszczędzać głos, na dwa dni przed koncertem najlepiej nie mówić wcale. Chwilę później szaleje burza, piorun uderza w drzewo, drzewo spada na drzwi akademii, a uwięzieni pracownicy muszą spędzić w niej noc (tę wiedzę przynosi znakomita, przezabawna i bardzo przerysowana w swojej roli Mirosława Olbińska). Mają czas, więc pijąc kolektywnie herbatę z jednego kubka, rozpoczynają rozmowę, która ma prowadzić ucznia do zrozumienia, o czym naprawdę jest „Piękna młynarka” Schuberta. Na pewno jest reprezentacją klasyki – tej nie do ruszenia. Turzyński, mówiąc, że „opera to nie sztuka współczesna, żeby z nią eksperymentować” przypomina tegoroczną historię „Tosci” z Teatro Liceu w Barcelonie. Wówczas Aleksandra Kurzak i Robert Alagni, na pół roku przed premierą zrezygnowali z ról w operze, która miała łączyć Pucciniego z Passolinim. Zatem, czy nauczyciele, reprezentujący pokolenie pragnące wsadzić Pucciniego za szybę, będą w stanie zrozumieć, co dzisiejsze pokolenie widzi w „Młynarce”, w pieśniach z XIX wieku? I co da im odczytanie jej na nowo?
fot. HaWa
Noc nie jest jednak tym, czym się wydaje. Mimo odciętej elektryczności impulsy w powietrzu sprawiają, że zaczyna dziać się magia. Zarówno scenografia, jak i akcja, przenosi widzów i widzki do lat dwudziestych XIX wieku, czyli dokładnie tych czasów, w których rozgrywa się akcja „Pięknej młynarki” Schuberta, cyklu pieśni, które skomponował do tekstów Wilhelma Müllera. Zagina się i przewraca czasowość. Muzyka – owszem – dalej gra ważną, chociaż towarzyszącą rolę. M., czyli Mariusz Młynarczyk (Damian Sosnowski), razem ze swoją gitarą trafia do obiektu agroturystycznego „Piękna młynarzówna”. Przyszedł pieszo, bo „ogranicza ślad węglowy, więc chodzi, ewentualnie jeździ koleją”. W młynie trwa chaos, za chwilę ma zjechać koło łowieckie, które zamówiło obiekt na wyłączność, pracownice przeżywają ewidentny kryzys, a ojciec młynarzówny, stary młynarz, cierpi na wszystko, co da się zdiagnozować: artretyzm, alzheimera, a jednocześnie jest przedstawicielem czasów słusznie minionych: takich, w których można złapać pracownicę za pupę, nawrzeszczeć i zarządzić.
Spektakl Śpiewaka na deskach Teatru Nowego sama instytucja klasyfikuje jako czarną komedię. Poza tym to satyra na stary porządek, w którym mieszczą się równie archaiczne wzorce. Na ich kanwie jest zbudowana większość dzieł, które dzisiaj uważa się za kanon sztuki. To także ten rodzaj spektaklu, w którym rzeczywistość sama pisze scenariusz, bo przewija się tu sporo wątków, które ostatnio widzowie mogli przeczytać lub obejrzeć w publicystyce: wysokie rachunki za prąd i niepewna przyszłość energetyczna przedsiębiorców, radykalne protesty aktywistów ekologicznych w muzeach sztuki, wysoki wskaźnik samobójstw wśród młodych osób. No i kogo w ogóle cieszy współczesność?
To jak kalka wyjęta z wyobrażenia polskiej prawicy o generacji Z oraz „płatkach śniegu”, urządzających w zakładach pracy warsztaty z kryzysu psychicznego dla pracowników, podczas których wykonuje się leczniczą pantomimę
Co zatem zostało z schubertowskiej historii Młynarczyka, młodego czeladnika, który idąc za głosem strumienia, dążył do miłości? Postać grana przez Damiana Sosnowskiego jest egocentrykiem na odwyku od narkotyków. Tylko, że ten odwyk nie jest do końca udany, bo Młynarczyk zachowuje się, jakby non stop był na haju. Jego konwersacje ze strumieniem nie są zatem tu niczym zaskakującym. Jest w nim trochę z mitycznego narcyza, którego miłość do samego siebie zaprowadziła na manowce, odbija się także w lustrach – i tym obecnym na scenie, i w towarzyszącym wideo. Jeśli zadanie aktorskie, jakie dostał Sosnowski, polegało na wykreowaniu najbardziej egzaltowanej postaci, którą można sobie wyobrazić, to sprawdził się świetnie. To jak kalka wyjęta z wyobrażenia polskiej prawicy o generacji Z oraz „płatkach śniegu”, urządzających w zakładach pracy warsztaty z kryzysu psychicznego dla pracowników, podczas których wykonuje się leczniczą pantomimę.
Spektakl płynie wartko przecinany przez żartobliwe odwołania do aktualnych sytuacji i problematycznych polityk. Bardzo to interesujące doświadczenie, słuchać o rachunkach ze sceny teatralnej – machiny, której wprawienie w ruch jest sporym wydatkiem energetycznym, zwłaszcza wobec czarnych chmur, które zbierają się nad samorządami. Kiedy Dorota Ignatjew w końcowej scenie otwiera list „doręczony do rąk własnych”, wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę i zamyka przedstawienie zdaniem: „kurwa, jaki rachunek za prąd”, zastanawiam się czy tak naprawdę jest mi do śmiechu. Osoby, które śledzą teatralne kalendarze, pewnie już zauważyły, że liczba pokazów popremierowych jest od zeszłego sezonu mniejsza niż to bywało. Mniej zagranych przedstawień, to mniejsze wynagrodzenia dla zespołu aktorskiego, a czasem i technicznego, bo, poza podstawą, pensja aktorska jest liczona od występu – i tak dalej.
Kiedy Dorota Ignatjew w końcowej scenie otwiera list „doręczony do rąk własnych”, wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę i zamyka przedstawienie zdaniem: „kurwa, jaki rachunek za prąd”, zastanawiam się czy tak naprawdę jest mi do śmiechu
Można jednak się z tego śmiać w ramach pewnej konwencji – właśnie po to jest teatr. I spektakl Śpiewaka jest naprawdę zabawny albo raczej – tak podobny do rzeczywistości, że przechwytuje to, z czego śmiać się być może nie należy, ale w ramach sytuacji teatralnej rozbawienie będzie usprawiedliwione. No bo czy wypada śmiać się z tego, że planeta płonie? Albo z tego, że ktoś jest przemocowym dziadem, uprzedmiotawiającym kobiety? Tematy, które wymagają hiper-powagi są w spektaklu rozpuszczone, to zaś dodaje otuchy, dzięki której łatwiej zaakceptować rzeczywistość czekającą poza teatralną salą. Młynarczyk zostaje rzecznikiem cienia, obrońcą natury w nieoczekiwanym, narkotycznym sojuszu międzygatunkowym, pracownicę w ciąży traktuje się po ludzku i nie zwalnia przy pierwszej okazji, a ojca, młynarza-patriarchę, spotyka przecież kara – Młynarczyk tatuuje mu na głowie sztampowy cytat o miłości, jakby był jakimś Arturem Żmijewskim, ojcem sztuki krytycznej. Mam także wrażenie, że trochę luzu przydaje się również publiczności. Właściwie wszystko, co od zeszłego sezonu robi Teatr Nowy, przydaje się publiczności, która w przerwie (podsłuchiwałam to w damskiej toalecie) zastanawiała się głośno co tu się wydarza na scenie, i o co w tym wszystkim chodzi.
Mam także wrażenie, że trochę luzu przydaje się również publiczności. Właściwie wszystko, co od zeszłego sezonu robi Teatr Nowy, przydaje się publiczności, która w przerwie (podsłuchiwałam to w damskiej toalecie) zastanawiała się głośno co tu się wydarza na scenie, i o co w tym wszystkim chodzi
W końcu na agroturystykę spada lawina. Już nie tylko lawina zdarzeń, które następują po przywędrowaniu młodego muzyka, ale prawdziwa katastrofa ekologiczna – lawina z pobliskich gór. Opuszcza się wówczas centralny element scenografii, którą przygotowała Anna Met, zielone wzgórze, wyrastające nad przestrzenią stworzoną przez zasłonę z zielonych wstążek – takich, jakimi w „Pięknej młynarce” grajek obwiązywał swoją lutnię. Warto podkreślić znaczenie scenografii, która, pomimo wszechobecnego młyna i młynarzy, nie nawiązuje w żaden sposób wprost do młynarskiej infrastruktury. Czasem posypie się trochę mąki na twarz, aby uwiarygodnić pracowników, którzy, w sumie, nie bardzo wiadomo czym się zajmują – głównie trzepaniem wielkich worów, według techniki znanej od pokoleń, albo noszeniem ich z miejsca na miejsce. Jednak zanim sen zmorzył aktorów i przenieśliśmy się do młyna, centrum scenografii był kubik, półotwarta klatka imitująca wnętrze sali w akademii śpiewu. Choć w spektaklu kontekst akademii zaciera się, pojawia się tylko na początku i na końcu, żeby otworzyć i domknąć dramaturgiczną ramę, wprowadza widzkę i widza w strukturę instytucji, której reguły są sztywne i nie najbardziej współczesne – kolejne działo wycelowane w zastane struktury współczesności.
Lata dwudzieste XIX wieku w porównaniu z tym samym okresem sto lat później jawią się jako przestrzeń niewinności. Sielskość, czystość, niesprawiedliwa, ale uregulowana hierarchia społeczna, możliwość przeżywania swoich emocji wciąż i wziąć, bo niewiele innych bodźców absorbuje umysł. Sto lat później rodzi się faszyzm, rozkwita psychoanaliza i kabaret. Dwieście lat później – no właśnie?
Spektakl Śpiewaka stawia widza na rozdrożu – z jednej strony uwspółcześnia i przerysowuje kanon, z drugiej z tego przerysowania wychodzi, że i sama współczesność jest jak kalka, i już zdążyła wytworzyć kanon figur, z którym musi się zmagać. Może bardziej zaangażowany, może także bardziej uczciwy, może nawet nie będziemy się go kiedyś wstydzić. Gdzie jest zatem coś pomiędzy: obojętnością klimatyczną a oblewaniem Moneta zupą pomidorową? Figurą romantycznego abnegata a radykalnego aktywisty? Czy sztuka, ale i w ogóle życie, pożąda postaci, które są pośrodku? Jak w tym wszystkim nie stracić głowy?
Kocha, nie kocha, tekst i reżyseria – Tomasz Śpiewak, scenografia i kostiumy – Anna Met, choreografia – Katarzyna Sikora, muzyka – Justyna Stasiowska, video – Wojciech Sobolewski
-
Anna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru, redaktorka działu teatr i sekretarzyni redakcji w czasopiśmie „Dwutygodnik.com”. Publikuje w „Wysokich Obcasach”, "Dialogu" „Szumie”, „Czasie Kultury” i „Dwutygodniku”.
-
zdjęcie główne fot. HaWa