Strzemiński miał problem ze wzrokiem, impresjoniści, na przykład Monet, również tracili wzrok. Dla artysty utrata wzroku, lub słuchu, była okazją do stworzenia nowych środków wyrazu – mówią aktorzy z dysfunkcją wzroku, którzy przygotowali spektakl Praktyka Widzenia" wraz z reżyserem Wojciechem Rodakiem w Teatrze Nowym w Łodzi.

 

Anna Pajęcka: Jesteście osobami z dysfunkcjami wzroku. Jakie są wasze historie?

Linda Rojewska: Mam retinopatię wcześniaczą. Nie widzę od urodzenia.

Arnold Osiecki: Mam chorobę Stargardta, czyli uszkodzenie plamki żółtej, która postępuje z wiekiem. To jest choroba genetyczna, coraz bardziej traci się ostrość widzenia, ale nie wzrok całkowicie.

 

Linda, to nie jest twój debiut teatralny, a twój Arnoldzie – jest.

Linda: Rozpoczęłam swoją przygodę w Teatrze Jaracza w Łodzi, w „Komediancie” w reżyserii Agnieszki Olsten. Pracowałam z Sebastianem Majewskim, grałam córkę gospodarzy. Tu trafiłam dzięki Hannie Jastrzębskiej-Gzelli, u której robię praktyki, bo jeszcze studiuję. Powiedziała, że jest możliwość zagrania w takim spektaklu i czy bym nie chciała – chciałam. 

Arnold: Trafiłem tu przypadkiem. Zachęcałem znajomego, Grzegorza, do pójścia na warsztaty organizowane przez teatr. W ostatniej chwili okazało się, że Grzegorz nie może się wybrać, więc wziąłem w nich udział sam. Tak trafiłem do projektu. Moje wykształcenie jest pedagogiczne i medyczne, a nie teatralne.

 

Jakie były wasze wcześniejsze doświadczenia z teatrem?

Linda: Trochę jeździliśmy po Polsce ze spektaklem „Komediant” i to było praktyczne doświadczenie teatru. Oprócz tego rola widza – bardzo lubię operę. Studiuję też muzykoterapię.

Arnold: Moje dotychczasowe doświadczenie to raczej doświadczenie widza.
Linda: Często chodzimy na teatr czytany, w którym jest audiodeskrypcja. Takie spektakle odbywają się w Teatrze Powszechnym.

 Obraz tworzy się też w głowie. Jeśli coś jest czystym obrazem bez głosu, dźwięku, jest to dla nas niedostępne. Działa tylko z innymi mediami

Jak jako osoby z dysfunkcją wzroku odbieracie teatr – wspominacie o muzyce. Czy to znaczy, że ważniejsza jest dla was warstwa dźwiękowa?

Linda: Mamy dostęp do spektakli czytanych dzięki stowarzyszeniu De Facto, które udostępnia audiodeskrypcję, jest też obieg spektakli Teatru Telewizji nagrywanych dla osób niedowidzących i niewidomych. Choć autodeskrypcja nie zawsze ma sens, na przykład w operach trudniej skupić się na muzyce, gdy ktoś czyta tekst. Ważna jest dla mnie warstwa dźwiękowa, ale też i to, co aktorzy robią na scenie.

Arnold: Oglądam dużo spektakli bez audiodeskrypcji, nie mam takiej potrzeby. Umiem podążać za historią, potrafię wyobrazić sobie jaka będzie ostatnia scena, to w jaki sposób gra aktor. To, co w audiodeskrypcji jest opisywane jako działania aktorów, na przykład „ aktorka teraz zmarszczyła brwi i podniosła się” tak naprawdę nie ma większego znaczenia. Liczy się warstwa emocjonalna i słowna.

 

Robicie spektakl o wizualności, czyli o sferze, którą odbieracie w inny sposób niż reszta zespołu aktorskiego. Czym jest dla was wizualność?

Arnold: Obraz tworzy się też w głowie. Jeśli coś jest czystym obrazem bez głosu, dźwięku, jest to dla nas niedostępne. Działa tylko z innymi mediami.

Linda: Niczym.

Pracujemy z tekstem, gestem i choreografią, również z aktorami, którzy na próbach mają zasłonięte oczy. Wprowadzam Pawła Kosa, mojego scenicznego partnera, w świat muzyki, po którym poruszam się znacznie pewniej

Niczym?

Linda: Jeśli ktoś opowiada mi o obrazie albo kolorach, to nic mi to nie mówi. Nawet, gdy taka osoba bardzo się stara i widzę w niej chęć jasnego przekazu, to mimo moich najszczerszych chęci zrozumienia, nie jestem wstanie wyobrazić sobie sfery wizualnej.

 

W ramach przygotowania do spektaklu odwiedziliście obrazy Strzemińskiego w Muzeum Sztuki. Jakie było to spotkanie ze sztuką?

Arnold: Nie jestem fanem tyflografiki, bo niewiele mówi o obrazie, poza tym, że „przedstawia kobietę w oknie”. Podczas naszej wizyty aktorzy Teatru Nowego mieli na oczach opaski, więc dla nich to mogło być nowe doświadczenie. Ale dla nas… Jeśli ktoś nie widzi od urodzenia, to co mu powie „Mona Lisa”? Tyflografika to erzac. 

Linda: Dlatego wolę rzeźbę albo figury woskowe. To czasem tak, jakby stał przede mną drugi człowiek. Mam wtedy wrażenie, że to jest bardziej namacalne, bliższe moim wyobrażeniom.

Arnold: Strzemiński też miał problem ze wzrokiem, impresjoniści, na przykład Monet, również tracili wzrok. Dla artysty utrata wzroku, lub słuchu, była polem do stworzenia środka wyrazu. 

 

Jak wyglądał proces pracy na próbach?

Linda: Pracujemy z tekstem, gestem i choreografią, również z aktorami, którzy na próbach mają zasłonięte oczy. Wprowadzam Pawła Kosa, mojego scenicznego partnera, w świat muzyki, po którym poruszam się znacznie pewniej.

Arnold: Moja część spektaklu jest o traceniu wzroku, wprowadzam Monikę Buchowiec do świata widzenia konturowego, braku środków, które trzeba samemu uzupełnić wyobraźnią i pamięcią.

 

Jak układa się wasza współpraca z profesjonalnymi aktorami?

Arnold: Ewoluuje. Na początku aktorzy bali się ciemności, byli też w Black Worldzie. To przestrzeń na Placu Wolności 5 w Łodzi, zwiedza się pomieszczenia namacalnie. Aktorzy, dramaturg i reżyser przeszli przez tę wystawę. Nie widzieli siebie, nie mieli punktu odniesienia. Jedna osoba potrzebowała światła, chociaż na chwilę. Zmierzyli się z ciemnością i przestrzenią, którą musieli ogarnąć ruchem, głosem. 

Linda: Na próbach pozoruje się różne czynności, przez które przechodzą aktorzy.

Arnold: Zmiana perspektywy naszych partnerów jest duża, sami to zauważają. Czasem mówią, że wolą być w opaskach niż bez, bo to daje im większy komfort. Na początku bali się też dotyku – tego, żeby dotknąć i sprawdzić osobę.

Linda: Ale nie jest też tak, że my nie mamy dyskomfortu. My też nie dotykamy osób na siłę. Moim zdaniem, to nie jest w dobrym tonie, by dotykać kogoś, jeśli uprzednio nie wyrazi na to zgody.

 

    Gdybym zapytała was: co to znaczy widzieć? To mi tego nie wytłumaczycie. Tak samo jak ja nie wytłumaczę wam, co to znaczy nie widzieć. Nie potrafię powiedzieć jak wyobrażam sobie kolory

 

A wy zyskaliście nową perspektywę dzięki pracy z aktorami?

Arnold: Taką, że to ciężka robota. Mierzenie się z emocjami, przefiltrowanie tego przez siebie, mówienie o rzeczach osobistych nie jest łatwe.

Linda: Arnold ma trudniej. Ja bardziej bawię się moją sceną, on mierzy się z doświadczam utraty, której ja nie mam. Gdybym zapytała was: co to znaczy widzieć? To mi tego nie wytłumaczycie. Tak samo jak ja nie wytłumaczę wam, co to znaczy nie widzieć. Nie potrafię powiedzieć jak wyobrażam sobie kolory. Mówię, że surogatowo, ale to też trudno opowiedzieć.

 

A poproszono cię o to w ramach pracy nad spektaklem?

Linda: Pojawiło się dużo pytań, na które nie znam odpowiedzi. Czasem mnie to dezorientowało, bo to są rzeczy, nad którymi raczej się nie zastanawiam. Na przykład, kiedy na próbach są wymieniane tytuły obrazów, których nie widziałam, jest mi trudno je odtworzyć.

Arnold: Cokolwiek zrobimy, to będzie dobrze, bo nie mamy punktu odniesienia. Jest to frustrujące. Linda ma odtworzyć „Narodziny Wenus” i nie wie jak to zrobić – nikt jej wcześniej tego nie wytłumaczył, ani nie opowiedział. 

 

Praca nad spektaklem o wizualności jest dla was frustrująca?

Arnold: Tak

 

A spodziewaliście się tego podejmując temat?

Arnold: Nie.

Linda: Ale gramy postaci, które nam przypisano, a nie siebie.

 

[Do sali wchodzi Tobiasz Sebastian Berg]

 

Arnold: To nasz choreograf. Robi balet z niewidomymi osobami w Poznaniu. Dla mnie to jest kosmos. Przecież bez luster osoby ćwiczące nie mają punktu odniesienia. Podziwiam jego odwagę. 

 

Linda, jak pracuje ci się z choreografem?

Linda: To coś innego niż moje dotychczasowe doświadczenia. Niektóre propozycje są dla mnie zbyt abstrakcyjne i nie bardzo wiem, co mam robić. Ale w porównaniu z zajęciami z rytmiki, gdzie mam ramę, konkretne zadania, tu mam więcej wolności.

 

Opowiedzcie mi o swoich postaciach.

Linda: Gram Studentkę, a powidokiem Strzemińskiego jest aktor Teatru, Paweł Kos. Paweł próbuje wytłumaczyć mi jak wygląda obraz „Lekcja muzyki”. Odnosi to do muzyki, żebym mogła wyobrazić sobie, o czym mówi. Kiedy opowiada o barwach, to jeszcze tego nie rozumiem, ale kiedy wchodzi muzyka – uruchamia się mój żywioł, zmienia się czas, bo obraz jest z baroku. Mam odtworzyć to, co się na nim dzieje.

Arnold: Ja gram powidok studenta Zenona, który spotyka Modelkę i proponuje jej surowe kakao. Przez jego działanie przechodzę przez jaskinię platońską do poznania prawdy – przez swoją rzeczywistość i utratę, niemożliwość jeżdżenia rowerem, znikania obrazów i wszystkiego co ulatnia się z czasem z wyobraźni i pamięci. Dramaturg, Michał Buszewicz, czerpie z mojego doświadczenia.

 

Teatr to chaos, wszystko jest w procesie

 

Wypracowaliście własną metodę jak postępować podczas prób, wejść w teatr?

Linda: Czuję swoją postać, lubię bawić się tekstem. Dotyka mnie, bo bardzo interesuję się muzyką. Dzięki temu łatwiej mi się wczuć. Może nie utożsamiam się z postacią, bo mam spokojniejszy charakter, ale podoba mi się jej zadziorność. Na scenie udaje mi się zapomnieć o tym, że na co dzień jestem milsza.

Arnold: Tu ujawnia się brak. Uczyłem się metod teatralnych z YouTube’a i trochę brakuje mi tego, że nie miałem z kim przepracować wielu rzeczy, choć tu zawinił covid w grupie aktorskiej. W czerwcu mieliśmy trzydniowe warsztaty. Wiem już, że ćwiczenia aktorskie typu „jestem fasolką, która ma pokazać jak rośnie” to nadal nie jest moja poetyka. Na scenie mam gesty mocno ograniczone, więc potrafię przez małe gesty wyrazić różne środki, myślę, że jestem w tym dobry.

Linda: Dużo myślę o poruszaniu się po scenie. Będę musiała zatańczyć i wolałabym nie stać w wielkiej sukience tyłem do publiczności, więc poprosiłam Pawła Kosa, który jest moim scenicznym partnerem, żeby chrząknął w odpowiednim momencie. 

Arnold: Nasze spotkania z widzącymi aktorami bazowały głównie na rozmowach, pracy z opaskami i adaptacji z nami. Czasem trzeba coś odsunąć, żebyśmy na to nie wpadli albo drzwi muszą być zamknięte. Pragmatyka. 

 

Michał Buszewicz, dramaturg, ma doświadczenie w pracy z niezawodowymi aktorami.

Linda: Bardzo podoba mi się jak pisze.

Arnold: Na pewno ma super mózg, osobowość i wiedzę. Oby reżyser jak najwięcej z niego czerpał. Widziałem jego „Edukację seksualną” i bardzo chętnie obejrzałbym ją ponownie.

 

Oglądasz dużo teatru. Bierzesz coś z tego do swojej roli?

Arnold: Lubię aktorstwo bardzo teatralne. Tu mam dysonans. Jest dużo rozmów, wiele aktorstwa, które raczej kojarzyłbym z filmem. Kiedy aktor mówi, to powinien mówić wprost do widza. Mam wrażenie, że przy grze teatralnej widz więcej zapamiętuje wychodząc ze spektaklu. Ale na studiach reżyserskich raczej nie uczą jak radzić sobie z emocjami, które są w nas i przepracować odgrywanie własnych emocji. To okazało się dla mnie najtrudniejsze: jak oddzielić swoją postać od siebie, ta postać jest mocno spójna z moją historią, przez Michała Buszewicza. Potrzebowałem psychoterapeuty, żeby przepracować to, co wracało do mnie na próbach.

 

Co dalej zrobicie z teatrem?
Linda: Chciałabym zostać w teatrze, ale na razie godzę to ze studiami. Czasem obawiam się, że nie dam rady ogarnąć wszystkiego.

Arnold: Teatr to chaos, wszystko jest w procesie. Ja dodatkowo uczę się pracować w dwóch pracach jednocześnie.

 

Co dała wam praca nad spektaklem?

Linda: Otwieram się. Podoba mi się praca z ludźmi, doświadczenie ruchowe, które przyda mi się w przyszłości w pracy z dziećmi. Im więcej mam doświadczenia aktorskiego i ruchowego, tym bardziej czuję się wzbogacona. Bardzo podoba mi się, że twórcy nas słuchają. Jeśli ktoś powiedział coś dobrego na warsztatach – zaadaptowali to do spektaklu.

Arnold: Tu są wspaniałe osobowości, wcześniej nie miałem kontaktu z takimi ludźmi. Czasem to jest zaszczyt – tak jak w pracy z Michałem. Rzucam konteksty, rzucam toposy. Czasem bierze do tekstu rzeczy, które proponuję i za to bardzo go szanuję. Chciałem zaproponować zakończenie, ale Michał powiedział, że jest Zosią-Samosią.

 

Co to znaczy?

Arnold: Kiedy czekałem na tekst, zrobiłem psikusa: powiedziałem mu, że napisałem już drugą część spektaklu: „Praktyka widzenia: zemsta spojrzenia” i opisałem scenę pierwszą: z obrazu schodzą kolory i zaczynają rozmawiać o barwach prostych i barwach złożonych, czyli o istocie fali i iluzji psychicznego widzenia. Kłócą się między sobą o swoje miejsca. Kolor biały narzeka, że jego istnienie jest często zamalowywane, albo z czasem szarzeje. Pojawia się też wątek mieszania się dwóch kolorów, z których powstaje nowy, trzeci unicestwiając poprzedników. Następnego dnia dostałem tekst.

 

Praktyka widzenia

-

Anna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru, redaktorka działu teatr i sekretarzyni redakcji w czasopiśmie „Dwutygodnik.com”. Publikuje w „Wysokich Obcasach”, "Dialogu" „Szumie”, „Czasie Kultury” i „Dwutygodniku”.

Ilustracja: GRA-FIKA

 

Patronite