Spektakl „Fanatycy prawdy" w reż. Piotra Ratajczaka (premiera na Festiwalu Łódź Czterech Kultur) nie opiera się na autorskiej wypowiedzi twórców, teatralizowanym wywodzie ex cathedra o tym, czego dowiedzieli się na temat teorii spisku i pseudonauki z prac badaczy tych zjawisk. Zdobyta wiedza wykorzystana jest, aby stworzyć na scenie mechanizm, w którym widz doświadczy działania tych teorii, będzie musiał się przed nimi bronić.
Wszystkie teorie spiskowe tworzone są według jednego powtarzalnego modelu. Każdą można zbudować w trzech krokach: weź to, co ogólne, czasem abstrakcyjne, np. jakichś „onych”, którzy są gdzieś daleko (Żydzi, muzułmanie, media, naukowcy) i połącz z tym, co codzienne, co jest częścią powszechnego doświadczenia (lekarstwa, praca, jedzenie, opieka nad dziećmi, rozmowy telefoniczne), a następnie powróć z tym w rejony abstrakcji. Na przykład: naukowcy opracowują lekarstwa, które nie leczą, ale mają odbierać wolną wolę. Albo: media zgodnie przekonują, że internet 5G jest bezpieczny, ale przecież te fale mają pozbawiać ludzi płodności i w ten sposób ograniczyć zaludnienie Ziemi. Albo jeszcze inaczej: Żydzi promują swoje tradycyjne potrawy jako wegański fast food, żebyśmy przestali być czujni, podczas gdy oni przejmą władzę nad światem, budując centrum dowodzenia pod Centralnym Portem Komunikacyjnym. Proste? Zanim nie znalazłem tego modelu u kognitywisty Marcin Napiórkowskiego, nie sądziłem, że aż tak bardzo. Przy odrobinie dyscypliny umysłowej można wymyślić taką teorię, która będzie mniej karkołomna niż połączenie weganizmu i budowy w polu wielkiego lotniska. A i tak nie jest to konieczne, bo teorie te nie muszą być „umiarkowane”, „spójne” czy „racjonalne”, nawet dla ich wyznawców i propagatorów. Co więcej, oni o tym wiedzą. Albo – czują; odczuwają kojący wpływ takich teorii na swój dobrostan. Obniżają one u nich poziom napięcia związanego z niemożnością pojęcia złożoności świata. Pozwalają bardziej „lubić siebie”, gdy tłumaczą niepowodzenia lub gorszą pozycję życiową istnieniem np. potężnych „onych” (sąsiad ma nowego SUV-a, pewnie dlatego, że należy do „onych”, ja nie należę i dlatego ledwo spinam koniec z końcem). Zwalniają z konieczności baczniejszego przyglądania się sobie, podejmowania wysiłku czy ryzyka zmiany czegokolwiek – przecież i tak niewiele ode mnie zależy.
Spiskowe myślenie służy im w tej ich aktywności jako dopalacz, niezależnie od tego, czy wierzą w to, co mówią, czy nie
Jeśli w ten sposób spojrzymy na postaci zebrane w przestrzeni telewizyjnego studia w spektaklu Piotra Ratajczaka „Fanatycy prawdy”, to przestaniemy widzieć w nich cynicznych graczy, którzy wykorzystują myślenie spiskowe, żeby coś osiągnąć (nawet jeśli chodzi tylko o kolejnych „followersów”). Zaczniemy widzieć w nich zwykłych ludzi zostawionych bez odpowiednich narzędzi do radzenia sobie z przerastającą ich złożoną rzeczywistością. Owszem, są oni trybunami jakiejś Ukrytej Prawdy, ale spiskowa teoria staje się dla nich przede wszystkim mechanizmem obronnym. I jednocześnie instrukcją obsługi świata. Siewcami zwątpienia i koryfeuszami pseudonauki są zresztą tylko dzięki zajmowanej pozycji społecznej i zawodowej: influensera (gra go Filip Orliński), osobowości telewizyjnej (Paweł Pabisiak), populistycznej polityczki (Agata Łabno), lipnego wynalazcy (Konrad Żygadło), podejrzanego purytańskiego filozofa i ideologa (Jan Litvinovitch) czy popularnej piosenkarki (Martyna Czarnecka). Spiskowe myślenie służy im w tej ich aktywności jako dopalacz, niezależnie od tego, czy wierzą w to, co mówią, czy nie. Nie chcę przez to powiedzieć, że Piotr Ratajczak zdecydował, że tak właśnie, dwoiście, będziemy postrzegać te postaci. On tę możliwość pozostawił, nie unieważnił jej (za co mu chwała), chociaż sam położył nacisk na pierwszą perspektywę, nazwijmy ją socjologiczną lub socjologizującą. Jeśli zaś chcemy śledzić akcję w kluczu, który sugeruję, bardziej antropologicznym, trzeba robić to na własną rękę i prowadzić niejako równolegle dwie narracje, które ostatecznie jednak nie spotkają się. Gdyby reżyser spróbował na równi realizować obie perspektywy, mielibyśmy zupełnie inny spektakl, moim zdaniem pod pewnymi względami ciekawszy, ale myślenie o tym teraz to pisanie historii alternatywnej. W tym wyborze znajduje się jednak clou reżyserskiego i dramaturgicznego pomysłu.

Fanatycy prawdy”, fot. HaWa
Otóż „Fanatycy prawdy” nie opierają się na autorskiej wypowiedzi Piotra Ratajczaka i zespołu aktorskiego Teatru Ochoty w Warszawie, teatralizowanym wywodzie ex cathedra o tym, co pracując nad tekstem, znaleźli oni na temat teorii spisku, postprawdy, pseudonauki i współczesnych mitologii u znakomitych badaczy tych zjawisk. Jest dokładnie przeciwnie. Oni rezygnują z dyskursywności, z mówienia językiem nauki, ale wykorzystują zdobytą wiedzę, aby stworzyć na scenie przestrzeń, w której widz stale konfrontowany będzie z „użytkownikami” teorii spiskowych i z ich mechanizmem. Gdzie doświadczy działania tych teorii, ich powstawania, pączkowania. Dlatego umysły głodne nowej wiedzy lub reinterpretacji tego, co już znane i opisane, nie znajdą tu dla siebie pożywki, nie muszą też docenić sprytu i sprawności, z jaką mechanizm ten zostaje odtworzony.
Fakt, że dzieje się to w konwencji bliskiej realistycznej, stawia widza wobec konieczności stałego konfrontowania się z argumentami spiskowymi i czujnego zastanawiania się, jak przed nimi obronić
Oto sześcioboczny, trójstopniowy podest na środku sceny, i sześć postaci, które będą się po nim i wokół niego przemieszczać. Na razie siedzą na schludnych pufach, spoglądają to na siebie, to na publiczność usadzoną wagonowo, po dwóch stronach tej przestrzeni, czekają. Leci czołówka i już wiemy, gdzie jesteśmy – zaczyna się realizacja interwencyjnego programu, w którym zaproszone „autorytety” dyskutują live na temat obrazu świata. Coś jakby „Sprawa dla reportera”, tylko z czasem gospodarz programu zrezygnuje z neutralności i sam stanie się jednym z „fanatyków prawdy”. Każda z postaci dostaje czas na autorską wypowiedź, nawiązuje się dyskusja, spór, emocje rosną, wreszcie oglądamy coś w rodzaju konkursu na bardziej radykalną brednię. Przewrotność reżyserskiego pomysłu objawia się, gdy zaczynamy rozumieć, że nikt – nawet dystansujący się od wszystkich filozof-ideolog – nie będzie tu głosem rozsądku, stronnikiem racjonalizmu, za to wszyscy ochoczo prezentować będą „logikę chłopskiego rozumu” w sprawach, które nie są ich domeną. W ten sposób Piotr Ratajczak zbudował na scenie teatralną wersję komory pogłosowej, odtworzył działanie baniek tożsamościowych i informacyjnych. Teorie spiskowe karmią się tu sobą, a z racji jednorodnego środowiska (braku stanowisk, które konfrontują się z danymi teoriami), każda opinia ulega jeszcze wzmocnieniu. Trudno nie docenić tej przewrotnej strategii twórczej, gdy myśli się typowym bywalcu Festiwalu Łódź Czterech Kultur, a przynajmniej takim, który na poważnie traktuje ideały wpisane w tę imprezę – intensywny kontakt z dużą liczbą „foliarzy” i „szurów” (sam nie lubię tych określeń i nie używam ich na co dzień) dla spokojnego łódzkiego mieszczanina musi być co najmniej niewygodny, dwuznaczny, stać się swoistym intelektualnym wyzwaniem. Fakt, że dzieje się to w konwencji bliskiej realistycznej, stawia widza wobec konieczności stałego konfrontowania się z argumentami spiskowymi i czujnego zastanawiania się, jak przed nimi obronić. To jest motor spektaklu Piotra Ratajczaka. Czy będzie on działał, zależy od wykonawców.

Fanatycy prawdy”, fot. HaWa
Scenografia, jako się rzekło, jest tu bardziej niż uboga. Kameralna czarna przestrzeń, niemal całkowity brak rekwizytów, stała obecność aktorów przed oczami widzów i rezygnacja z inscenizacji – tak pomyślany spektakl opiera się zawsze wyłącznie na aktorstwie, na jakości materiału literackiego i konstrukcji postaci. Punkt wyjścia dla wszystkich aktorów był tu jeden – postaci nie mogą być ośmieszone, widz nie może z nich szydzić, czuć, że twórcy nie biorą ich poważnie. Oczywiście, czasem w swoich tyradach zapędzają się one dość daleko i stają przerysowane, niemal groteskowe, ale śmiech uniemożliwiałby widzowi szukanie obrony przed „żelazną logiką” teorii spiskowych. Nie ma sensu przytaczać, co mówią dokładnie poszczególne postaci – znajdziecie tu wszystko: od Rządu Światowego, przez szczepienia, chemitrails, sfingowaną śmierć JFK-a i udawaną wojnę w Ukrainie, reptilian, kosmitów, klony, bomby termobaryczne, aż po właśnie Centralny Port Komunikacyjny, pod którym Żydzi budują lądowisko i bazę, żeby na ternie Polski i Ukrainy założyć Nową Jerozolimę. Zawsze za pewnik przyjmuje się przesłanki bez uzasadnienia ich pewności, wychodzi się od tezy, do której dopasowywane są (wypowiadane przez postaci) argumenty.
Wieszczący apokalipsę ideolog Jana Litvinovitcha to połączenie Aleksandra Dugina z wokalistą The Smashing Pupkins, zbudowany jest na poczuciu wyższości wobec zebranych w studiu oraz niechęci lub wprost nienawiści wobec współczesnego świata
Choć każda z postaci jest jakoś emblematyczna, nie zawsze są one równie dobrze napisane, dostatecznie dalekie od pewnej gatunkowej czy charakterologicznej sztampy (tekst powstał na bazie wspólnego researchu reżysera i aktorów). Internetowy influenser Filipa Orlińskiego, będący dla całej grupy rodzajem trickstera, choć grany z werwą, w swojej ekspresji zdaje się nie człowiekiem mediów społecznościowych, ale jurorem telewizyjnego programu w stylu „Mam talent”. Polityczka Agaty Łabno ma w sobie sztywność prelegentki na jakiejś urzędowej konferencji, raczej trudno dostrzec w niej butę ludowej trybunki, która mogłaby skupić uwagę szerszego elektoratu. Wieszczący apokalipsę ideolog Jana Litvinovitcha to połączenie Aleksandra Dugina z wokalistą The Smashing Pupkins, zbudowany jest na poczuciu wyższości wobec zebranych w studiu oraz niechęci lub wprost nienawiści wobec współczesnego świata. Najtrudniejsze zadanie miała Martyna Czarnecka, bo jej postać jako jedyna ma swój odpowiednik w rzeczywistości. I jak tu na poważnie zaczynać od teorii, że wśród ludzi żyją także bioroboty i hybrydy, a potem przechodzić do pompatycznych newage’owskich postulatów o tym, by z serca wyrzucić strach i zrobić miejsce na miłość? Czarnecka dobrze wpisuje się w reżyserskie założenia – jej postać jest we wszystkim poważna, ale powaga ta nie jest pół-powagą w sytlu kabaretowego puszczania oka do widza, bo nie przekracza w swej grze granicy śmieszności. Oczywiście, wykonanie piosenki o tym, że on chce wszystko mieć na własność, nawet głaz, a ona wie, że ten głaz ma także duszę, z odpowiednio ciężkim techno-dyskotekowym bitem, może być uznane za zbyt łatwy efekt, a nawet za pójście w kierunku łatwej zgrywy z biograficznego wątku. Ale to właśnie przez ową powagę, z jaką „głupia dzikuska” pyta „dlaczego tak mało wiesz?”, otwiera się tu jednak ścieżkę do pewnego uogólnienia – ileż to ludzi estrady opowiadało już o „nawróceniach” i „punktach zwrotnych”, które zaczęły się od drobnego epizodu? Równie dobrze ogląda się Pawła Pabisiaka jako prezentera telewizyjnego, który za tubalnym głosem, zrywnym krokiem i pewną elegancją ruchów kryje, jak się okazuje, najbardziej odjechaną z teorii – niemal matkę wszystkich teorii, która miesza polski mesjanizm z turbo-antysemityzmem. Ten monolog, absurdalny, świetnie zbudowany dramaturgicznie, to jeden z mocniejszych aktorskich momentów „Fanatyków…”, a Pabisiak jedzie w nim po prostu po bandzie, dając widzowi sygnał, że nadszedł moment na chwilę oddechu. Równie kapitalnie wchodzi w akcję Konrad Żygadło jako pół-wynalazca, pół-akwizytor przedmiotów własnej produkcji, które mają chronić przed rzekomymi chemitrailsami, falami radiowymi, promieniowaniem i co tam jeszcze. Żygadło, z wąsikiem a la Dawid Podsiadło, pojawia się jako swoiste intermedium między kolejnymi tyradami zebranych, grzebiąc i wyciągając z dna niewielkiego plecaka kolejne „cacka”, których działanie opisuje. Na wyżyny absurdu wspina się, gdy prezentuje urządzenie, które raz dwa upora się ze skutkami ocieplania klimatu – przedmiot będący po prostu piórem ze skuwką potrafi regulować temperaturę ciała pojedynczego człowieka do poziomu komfortowego 36.6. Ten wariatuńcio tylko pozornie odstaje od reszty, a jego „realność” tylko pozornie skreślona jest przez reżysera. Tymczasem to obecność w tym gronie kogoś, kto niejako ośmiesza prawdziwość teorii spiskowych, prowadzi tak naprawdę do uznania pozostałych gości programu za całkiem sensownych, trzeźwo myślących, gotowych do rewizji swoich poglądów. No dobrze, ale to dopiero połowa spektaklu. I to ta lepsza.

Fanatycy prawdy”, fot. HaWa
Po zakończeniu programu telewizyjnego zaczyna się druga, oddzielna, inna w charakterze część, gdzie „autorytety” zastąpione są przez ofiary teorii spiskowych. Tak, pomijam cudzysłów, bo twórcy spektaklu też go pominęli. Nie ma tu też mowy o konfrontowaniu widza z czymkolwiek, wszystko tu podane jest wprost, jeden do jednego. Po prostu przedstawiono tu kolejne osoby i grupy, które uwierzyły w serwowane im różnymi kanałami teorie i pokazali te osoby głównie jako galerię różnego rodzaju przegrywów. To, co ich cechuje to pewnego rodzaju deficyty w emocjach czy wiedzy, życiowa nieporadność. Czym jest na przykład owa „sekta” nosząca koszulki z komiksowymi logami? Ta część spektaklu to po prostu pomyłka. Również od strony czytelności i komunikatywności akcji coś tu nie gra – ci sami aktorzy, co przed chwilą, nie mając nawet dość czasu i miejsca, by na dłużej zejść ze sceny, grają teraz – środkami znacznie uboższymi, jakby z kabaretu w popularnej stacji telewizyjnej, niejako na doczepkę – już zupełnie inne role. A może jednak nie grają? Może to przebrane postaci z pierwszej części? Wrażenie jest niejasne i takie, jakby druga część powstawała w niedoczasie i pośpiechu, jakby nie wszystko zostało tu domyślane, a przede wszystkim – nie postawiono sobie pytania, czy dla spektaklu nie byłoby lepiej tę część odrzucić, zamiast replikować uproszczone sądy o odbiorcach teorii spiskowych? Serio, dużo ciekawsze, artystycznie i poznawczo, byłoby zobaczyć, jak twórcy spektaklu wyjaśniają, dlaczego tak łatwo spiskowe myślenie trafia nie do małomiasteczkowego nadwrażliwca, ale do owych „ordinary men”, troskliwych matek, przykładnych mężów i ojców, którzy przeistaczają się w jednostki zainfekowane spiskowym myśleniem i próbują przekazać tego wirusa dalej. Oraz że jego transmisja nie odbywa się tylko na linii szarlatan – ofiara, ale że (od czego zacząłem ten tekst) wychodzi ona również w pewnym sensie od osoby również o statusie ofiary.
Wówczas zamiast finału w stylu masakry w jakimś amerykańskim miasteczku (ofiarą nienawistnika padają przypadkowi, zagonieni ludzi, którzy po sprawunki weszli do galerii handlowej) widz zastanawiałby się, być może nad tym, jak te opowieści uspójniają coraz bardziej niespójny świat. Albo dlaczego poszerzony dostęp do źródeł wiedzy, w tym specjalistycznej, i jej szeroko pojęta demokratyzacja nie zaowocowały nowym Oświeceniem, a wręcz przeciwnie. Albo że teorie spiskowe, fake newsy, bańki tożsamościowe rozmontowują znany nam stabilny system wiedzy, w którym jeden ręczy za drugiego. Bo jeśli ktoś sufluje, że wszyscy lekarze są zamieszani w spisek na usługach wielkich firm farmaceutycznych, to dlaczego wolni od tego mieliby być np. historycy, badacze klimatu, humaniści etc. Tak z systemu wiedzy mogą zacząć odpadać kolejne elementy. Albo co z takim zjawiskiem jak postępującą patchworkowość wiedzy, budowanej na zasadzie kultury wernakulatrnej, czyli w sposób nieprofesjonalny, przez czerpanie ze złożonych teorii tego tylko, co się rozumie, a odrzucanie reszty i składanie z tego własnego modelu. Wydaje się, że to pytania, które powinny paść przy tym spektaklu, jeśli „Fanatycy prawdy” nie mają zatrzymywać się w połowie drogi. Socjologiczne rozpoznania bez odrobiny antropologii kończą się odgrywaniem na scenie artykułów prasowych, a potrzeba dziś trochę innego rodzaju namysłu – także tego wykrzesanego przez twórców w widzu. Problemowy charakter programu teatralnego Festiwalu Łódź Czterech Kultur – a na taki stawia Piotr Ratajczak jako kurator i, jak widać, jako reżyser – również tego wymaga. Jakie uwarunkowania rodzi to dla twórców poszczególnych spektaklu i dla całego takiego programu, „Fanatycy prawdy” w pewnej mierze to pokazują. Ale to temat na zupełnie inny tekst.
„Fanatycy prawdy”, spektakl jest koprodukcją Teatru Ochoty im. Haliny i Jana Machulskich i Festiwalu Łódź Czterech Kultur, prapremiera: 11 września 2022 r., premiera warszawska: 17 września 2022 r.; reżyseria, opracowanie muzyczne i dramaturgia: Piotr Ratajczak, tekst: Marta Sokołowska, Piotr Ratajczak, scenografia, kostiumy i światło: Marcin Chlanda, choreografia: Arkadiusz Buszko, obsada: Martyna Czarnecka, Jan Litvinovitch, Agata Łabno, Filip Orliński, Paweł Pabisiak, Konrad Żygadło.
_
Łukasz Kaczyński - młodszy bibliotekarz w Bibliotece TUVIM gdzie odpowiada m.in. za program wydarzeń ukraińskich, redaktor naczelny czasopisma kulturalno-naukowego „Kalejdoskopu Kultury” i – od lutego 2017 do maja 2021 – magazynu „Kalejdoskop”; dziennikarz, recenzent teatralny i literacki, przez szereg lat redaktor i autor kwartalnika „Przekrój”, wieloletni członek i wiceprzewodniczący Sekcji Krytyków Teatralnych ZASP; współpracownik redakcji Więź.pl
_
Zdjęcie główne: „Fanatycy prawdy”, fot. HaWa