Rozkopana droga we wsi Głucha Dolna, przypomina rozkopaną Łódź, choć łódzkich nawiązań w spektaklu – mimo wcześniej reżyserskich sugestii – nie będzie. Na „Hamleta we wsi Głucha Dolna” w reżyserii Roberta Talarczyka w Teatrze Nowym w Łodzi, można iść na własną odpowiedzialność, ale jeśli wpadniecie do dołu pełnego stereotypów, to niech nikt nie ma pretensji. Ostrzegałam!
Na „Hamleta we wsi Głucha Dolna” w Teatrze Nowym w Łodzi czekałam z wielkimi nadziejami, odkąd dowiedziałam się o planach wystawienia sztuki, bo wiąże się z nią moja osobista historia. To jeden z pierwszych „dorosłych spektakli”, który pamiętam z dzieciństwa. Wyreżyserowane przez Olgę Lipińską w 1985 roku, a wyemitowane w 1987 roku w Teatrze Telewizji „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” na podstawie tekstu chorwackiego pisarza i nauczyciela Ivo Brešana, z Januszem Gajosem, Adamem Ferencym, Stanisławą Celińską miało w sobie nieprawdopodobną mieszankę wspaniałego aktorstwa, humoru i ogromnego tragizmu, wynikającego ze zderzenia wysokich i niskich rejestrów. Tragizm stał się udziałem dość niewinnej pary najmłodszych uczestników wydarzeń we wsi, czyli Sylwestera Maciejewskiego (Skoko–Hamleta) i Beaty Poźniak (Andzi–Ofelii). Pamiętam ze spektaklu naiwne i szczere przyśpiewki Hamleta i Ofelii, z których stopniowo na światło dzienne wypływała obrzydliwość ludzkich zależności w socjalistycznej wsi i zbieżność losu młodej pary z ich dramatycznymi, szekspirowskimi pierwowzorami. Niedobrze takie rzeczy oglądać za wcześnie w dzieciństwie, „Hamleci” zostają nam w wyobraźni na lata i przynosi to wiele problemów w dorosłym życiu.
Wróćmy jednak do spektaklu w Teatrze Nowym. Adaptacją i dramaturgią tekstu zajął się Miłosz Markiewicz, który spróbował przenieść oryginał tekstu z komunistycznej Jugosławii lat 60. do – mniej więcej – współczesnej, polskiej wsi klasy B, a nawet C, jak uwielbiają określać ją media. Zabieg polega na dostosowaniu nazwisk postaci do polskiej wersji językowej (i tak Hamlet/Skoko staje się Jaśkiem Skocznym, a Ofelia/ Andzia – Andżeliką Pulicz), wprowadzeniu wątku Jedynej Słusznej Partii, która jest oczywistym nawiązaniem do Prawa i Sprawiedliwości, a wreszcie na dodaniu jasnych aluzji do obecnych sloganów politycznych i społecznych, które co pewien czas wypływają na powierzchnię tekstu.
Niedobrze takie rzeczy oglądać za wcześnie w dzieciństwie, „Hamleci” zostają nam w wyobraźni na lata i przynosi to wiele problemów w dorosłym życiu
Fabuła spektaklu jest niezwykle prosta, a przy tym aluzyjna i zapewne to w niej leżał wielki sukces tragigroteski Brešana na scenach w PRL (spektakl wystawiono w kilkunastu wersjach od prapremiery w 1975 roku w Teatrze Lubuskim do 1989 roku, ostatnia realizacja to reżyseria Pawła Szkotaka w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim w 2018 roku, więc powoli dobijamy do dwudziestu premier). Opowieść jest następująca: niewielka społeczność wiejska, zrzeszona w spółdzielni produkcyjnej, za namową aktywu partyjnego, a zwłaszcza rzutkiego sekretarza partyjnego Bukary, postanawia wystawić „Hamleta”, sztukę angielskiego dramatopisarza, którą jeden z mieszkańców wsi widział w mieście. Zagrają wszyscy mieszkańcy wioski. A ponieważ realia opowieści o duńskim księciu nijak nie pasują do rzeczywistości Głuchej Dolnej, sztukę należy przepisać zgodnie z duchem partii komunistycznej i postępu, czym ma się zająć – wbrew nieśmiałym protestom – miejscowy nauczyciel. Problem w tym, że w trakcie realizacji wspomnianego teatru w teatrze, coraz mocniej widać zdeprawowanie, mechanizmy wykorzystywania władzy, manipulację i oportunizm wśród mieszkańców wsi, a grający postać Hamleta chłopak sam znajdzie się w równie tragicznej sytuacji, co jego pierwowzór, usiłując ratować ojca oskarżonego o zdefraudowanie pieniędzy spółdzielczych, które naprawdę ukradł sekretarz partii.
Korzeniowska wcielająca się w królową Gertrudę i wdowę w średnim wieku, chcącą żyć pełnią życia, jakie by ono nie było, to jedna z ciekawiej zagranych postaci spektaklu
Co z tą historią robi Robert Talarczyk? Problem w tym, że niewiele, poza grubą kreską uwspółcześnienia, czyli aluzjami politycznymi dotyczącymi przyjazdu premiera z Jedynej Słusznej Partii do wsi Głucha Dolna. A dalej prujemy już jak po autostradzie wyłożonej stereotypami na temat wsi: wódka leje się strumieniami od rana do nocy i stanowi ulubiony sposób spędzania czasu wolnego i zajętego. Swoją drogą zastanawiałam się kiedyś z bliską znajomą jak wyglądałaby polska wersja filmu „Na rauszu” Vinterberga i doszłyśmy do wniosku, że chyba nikt z czwórki mężczyzn nie przeżyłby tego picia, tak rozpaczliwie nie możemy odczepić się od wizji Polski rodem z filmów Smarzowskiego. Być może dlatego, jedną z nielicznych dobrych scen spektaklu jest – dla odmiany – rozpaczliwy, pijacki monolog kobiety, Marii Miś (Agnieszki Korzeniowskiej), sprzedawczyni, która rządzi we wsi, mogąc dać małpkę na kredyt albo jej odmówić, kobiety, która „spisuje wszystkie wasze myśli”. Korzeniowska wcielająca się w królową Gertrudę i wdowę w średnim wieku, chcącą żyć pełnią życia, jakie by ono nie było, to jedna z ciekawiej zagranych postaci spektaklu.
Poza trunkami mieszkańcom wsi życie umilają przyśpiewki disco polo, od „Jesteś szalona” po „Ona tańczy dla mnie” oraz nieudane próby kopiowania amerykańskiego popu na gitarze i prawdopodobnie dlatego tak dziwacznie wypada kończący spektakl, hip-hipowy kawałek Miuosha, który pasuje tu jak pięść do nosa, bo odsyła nas do innej rzeczywistości i przestrzeni. Całości dopełnia moda na gumiaki noszone do garnituru/ dżinsów/ dresu, przy czym z bliżej nieznanych powodów nosi je też wiejski nauczyciel oraz biało-czerwony plakat Mariana Bukary, posła Jedynej Słusznej Partii, który wisi w trakcie spektaklu porozumiewawczo na stelażu. Nie ma obaw, publiczność nie zapomni i bez tego, kto tu rządzi i na kogo głosowano, bo aluzji w tekście mamy wystarczająco. Być może nie czepiałabym się tak stereotypowej, anachronicznej wizji wsi, gdyby nie fakt, że jesteśmy dość świeżo po dyskusjach o książkach Kacpra Pobłockiego i Adama Leszczyńskiego, a Teatr Nowy w Łodzi wystawia w tym sezonie „Ludową historię Polski” w reżyserii Piotra Pacześniaka, wpisując się w nurt narracji poświęconej historii społecznej i emancypacji klasowej wsi. I nagle pojawia się spektakl, przy którym komedia „Pieniądze to nie wszystko” (2001) Juliusza Machulskiego z Markiem Kondratem w roli kapitalistycznego zbawcy pracowników byłego wiejskiego PGRu, wydaje się na swój sposób nowoczesną narracją... Dość trudno stać repertuarowo jedną nogą po stronie historii społecznej, a drugą bawić się w opartą na stereotypach chłopską farsę. Publiczność się śmieje, ale ja niekoniecznie – bo widzę na scenie dokładnie to, co kompletnie odkleja się w polskiej rzeczywistości – rechot z tych, którzy są mniej rozwinięci, zaściankowi, prymitywni i dlatego głosują jak głosują, nie chcąc żadnej Europy, poza dotacjami unijnymi. Tak widzą ich miastowi, szkoda jednak, że nie widzą siebie, a w efekt generuje podział o głębokości rowu mariańskiego. Naprawdę, warto dodawać do tego scenę?
Dość trudno stać repertuarowo jedną nogą po stronie historii społecznej, a drugą bawić się w opartą na stereotypach chłopską farsę. Publiczność się śmieje, ale ja niekoniecznie...
Wprawdzie w spektaklu Talarczyka sekretarz partyjny zostaje zastąpiony posłem z regionu, który pozornie troszczy się o wieś, skarbówka może sprawdzić za czyje pieniądze sołtys wybudował największy dom we wsi, a na planowany ślub Andżeliki i Jaśka już „pieką się szaszłyki i zapierdala ciotka z Nowej Zelandii”, ale to tylko dopiski do tekstu, których zadaniem jest zmodernizowanie rzeczywistości tak, aby jej za bardzo nie unowocześnić. A szkoda, bo jeśli decydować się na wystawianie tekstu z innej politycznej epoki, to warto już pójść na całość z modernizacją. Albo dać sobie spokój.
Aluzje do współczesnych sloganów padają ze sceny gęsto: nauczyciel Andrzej Kunca (Dariusz Kowalski), który jako jedyny czytał „Hamleta” i próbuje stawiać opór kuriozalnemu przedsięwzięciu, sam nazywa siebie „wykształciuchem” („Nikt ciebie o zdanie nie pyta!”), gdy poseł Marian Bukara stwierdza „Nie będziemy udawać jakiegoś teatru ze stolicy”, w tle pada „Nie daj Bóg!”, bo jak wiadomo zgnilizna teatralna roznosi się po kraju wprost z warszawskich teatrów, a próby obrony tradycji i zanegowania sensu przepisania „Hamleta” na ludowo zostają skwitowane przez Bukarę znajomym tekstem: „Czy tu rządzą jakieś obce państwa? Może Niemcy? Anglicy (…) Pokażemy to po naszemu”.
I spektakl tak właśnie zostaje pokazany: w scenografii złożonej z bel siana, przy wiejskiej, rozkopanej drodze, w sztucznym deszczu, wśród sztucznych kur i drewnianych skrzynek, na podeście oświetlonym lampkami choinkowymi. Tu wreszcie warto wspomnieć o jakimś aspekcie pozytywnym, a jest nim niewątpliwie interesująca reżyseria światła w całym spektaklu, fragmenty scenografii i kostiumy w drugiej części – za wszystkie realizacje odpowiada Justyna Łagowska, scenografka i reżyserka świateł, najszerzej znana ze współpracy z Janem Klatą przy „Weselu” i „Trylogii”. Im dalej postępują próby „Hamleta”, tym więcej fioletowego, rozproszonego światła na scenie i fioletu w strojach aktorów – tak przechodzimy przez płynną granicę między „swojską wsią” a tekstem dramatycznym, który współgra z osobistą tragedią Jaśką, tak na scenę wkracza też dostojeństwo władzy – purpura i biskupi fiolet.
Podstawowym problemem spektaklu Roberta Talarczyka jest dla mnie fakt, że reżyser odziera tragifarsę Ivo Brešana z tragedii, zostawiając widzowi tylko farsę, a czasem nawet kabaret
Niewątpliwie w spektaklu bronią się dwie kreacje aktorskie – wyciszonego, ironicznego i złamanego życiem nauczyciela Kuncy (Dariusz Kowalski), który jako jedyny zdaje sobie sprawę z tego, że „złe jest to wszystko i skończy się źle”, tego, któremu Ofelia/ Andżelika (Paulina Walendziak) zadaje chyba jedyne szczere pytanie spektaklu: „Jeśli ta Ofelia kocha Hamleta, to że ona szpieguje, to jest uczciwe?”. W oryginale Brešana tragizm Kunzy to los inteligenta, który rozumie jak ideologa i system niszczą człowieka, w wersji Talarczyka Kunza jest mało znaczącym, nieszanowanym nauczycielem, którego najlepiej zlekceważyć i wyśmiać, co nie odbiera mu jednak roli komentatora i sumienia wsi. Nie sposób też nie docenić Bartosza Turzyńskiego w roli proteuszowego Mariana Bukary: dla jednych swojego chłopa, dla innych posła-karierowicza, wiecowego mówcy, który bez mrugnięcia okiem kradnie pieniądze z dotacji, żeby przekupić odpowiednie osoby i w rezultacie sam pada ofiarą własnej intrygi. Odrębne etiudy aktorskie tworzą też kierowane do widowni opowieści Szymona Murzyna (Tomasz Kubiatowicz), którego historia streszczania „Hamleta” jako opowieści o tym, że „Kiedy Hamlet zobaczył, że mu ojca zabili, a matka zaczęła się kurwić, to się zmartwił”, doprowadzi do uśmiechu największego malkontenta.
Podstawowym problemem spektaklu Roberta Talarczyka jest dla mnie fakt, że reżyser odziera tragifarsę Ivo Brešana z tragedii, zostawiając widzowi tylko farsę, a czasem nawet kabaret. Być może dlatego Jasiek (Hamlet) i Andżelika (Ofelia) – najbardziej tragiczne postacie, zostają poprowadzone tak, aby zagrać typy charakterologiczne, a nie zbuntowanych młodych, z krwi i kości. Szkoda, bo prywatnie nie wierzę, choć chciałabym wierzyć Jaśkowi w tekst: „Mojego ojca, kurwa, zamknęli, a ja się tu wygłupiam z nimi, śpiewam jakieś piosenki”. Skoko-Hamletowi Olgi Lipińskiej wierzyłam, mimo że reżyserka robiła też przez lata kabaret. I to całkiem niezły.
I na koniec: istnieją łódzkie teatry, które od lat wystawiają farsy i przyzwyczaiły do tego widownię. Publiczność się śmieje, śmiech oswaja rzeczywistość, rzeczywistość pozostaje bez zmian
Uniwersalne prawdy Poloniusza/ Mirka Pulicza (w tej roli Przemysław Dąbrowski) w typie: „Król mnie wznosi coraz wyżej/ a ja jemu dupę liżę” zostaną z publicznością jak kabaretowe gagi, szkoda tylko, że nieco mniej słychać konstatację, że „Hamleta” można zagrać i bez obecności Hamleta, jeśli zajdzie taka potrzeba, a potrzeba zachodzi dość szybko. Poszukiwacze prawdy są niewygodni w każdym systemie i czasie.
I na koniec: istnieją łódzkie teatry, które od lat wystawiają farsy i przyzwyczaiły do tego widownię. Publiczność się śmieje, śmiech oswaja rzeczywistość, rzeczywistość pozostaje bez zmian. Czy naprawdę jest sens, żeby Teatr Nowy do nich dołączał, przy okazji dezorientując publikę, która szuka na tej scenie czegoś zupełnie innego? Może warto pomyśleć o półce polskiej literatury najnowszej – to są teksty gotowe na scenę.
A skoro już o tym mowa, Robert Talarczyk, którego uważam za sprawnego reżysera, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, Ślązak z krwi i kości, będzie w maju wystawiać w Katowicach „Empuzjon” na podstawie powieści Olgi Tokarczuk. Mam zamiar go zobaczyć i szczerze trzymam kciuki, bo to tekst, który działa jak lustro powiększające – może pokazać to, co chce się w nim zobaczyć i łatwo ten widok spłaszczyć. Mam nadzieje, że „Hamlet we wsi Głucha Dolna” był w tym wypadku tylko reżyserskim wypadkiem przy pracy. Serio!
*- tytuł pochodzi z części III „Dziadów” Adama Mickiewicza
_____________
Marta Zdanowska - recenzentka teatralna w "Dwutygodniku", redaktorka i animatorka literatury. Współzałożycielka fundacji Łódzki Szlak Kobiet i Kolektywu Szechiny, czytającego performatywnie teksty pisarek. Przewodniczka po Łodzi.
_____________