Wystawa „Elegie. Łukasz Stokłosa. Malarstwo” w Zamku Królewskim na Wawelu to malarska medytacja nad reprezentacjami władzy i historią jako konstruktem – niepełnym, selektywnym i podatnym na mitologizację. W zamglonych obrazach artysty przeszłość jawi się niczym sen: estetyzowana, uwodząca, ale zarazem niepokojąco nieostra.
Wdrapywałam się na Wawel i sapiąc rozmyślam o temporalnej orientacji polskiej wspólnoty kulturowej. Brzmi enigmatycznie, więc prościej – gdzie jak gdzie, ale nie sposób na Wzgórzu Wawelskim zapomnieć o historii, w sercu czakramu emanującego mitotwórczą energię jednoczącą zbiorowość. Starsze badania socjologiczne wskazywały na charakterystyczną dla Polaków i Polek retrospektywność: obsesyjne pławienie się w przeszłości. Pisała o tym Elżbieta Tarkowska w Czasie w życiu Polaków z 1992 roku. Przywoływała też Marcina Króla, który diagnozował, że chodzi o specyficzne podejście do zdarzeń minionych. Traktuje się je bowiem jako czas mityczny, zdekontekstualizowany, istniejący poza chronologią i przestrzenią. Czas mityczny służy określonym celom, takim jak reperowanie zranionego ego, leczenie uwierających kompleksów, uzasadnianie ignorancji, ksenofobii, narcyzmu i poczucia wyższości, a nie poznaniu, z całą jego ambiwalencją i złożonością. W takich wypadkach reprezentacje przeszłości zmieniają się w nieostre fantazje o dominacji, rodzaj śnionego wspólnie snu. Wieczny Grunwald.
Zamglenie z obrazów Łukasza Stokłosy interpretuję w powyższym kontekście jako zaczadzenie określoną wizją historii – raczej militarną, raczej artystokratyczną, raczej pisaną przez zwycięzców. „Kiedyś to było, a teraz to nie jest”, wzdychają komentatorzy wdychający czad historii, ulegając deluzji rozpylanej przez insygnia władzy
Zamglenie z obrazów Łukasza Stokłosy interpretuję w powyższym kontekście jako zaczadzenie określoną wizją historii – raczej militarną, raczej artystokratyczną, raczej pisaną przez zwycięzców. „Kiedyś to było, a teraz to nie jest”, wzdychają komentatorzy wdychający czad historii, ulegając deluzji rozpylanej przez insygnia władzy. Możliwe, że psychologiczne doświadczanie czasu uległo od trzydziestu kilku lat transformacji. Możliwe, że różne podgrupy wielkiej zbiorowości są uodpornione na historiozol, magiczną substancję, podobną do artyzolu Kuby Szredera. Możliwe. Jednak entuzjazm z jakim przyjmowano konserwatywną hurraoptymistyczną politykę historyczną zdaje się temu przeczyć.
Rozumiem, że historiozol jest farmakonem, a dozowany w odpowiednich dawkach staje się lekarstwem. Z mojej perspektywy, z której widzę nieraz frustrująco niewyraźnie, Zamek Królewski jawi się jako instytucja świadoma tej dwuznaczności, otwarta na nią i roztropnie nią zarządzająca. W muzeum robi się wiele, aby w martwe reprezentacje tchnąć nowe duchy i nieco je rozruszać – a to poprzez organizację silent disco czy lekcji dj-skich i producenckich, a to przeprowadzanie akcji krwiodawstwa, a to przez oferowanie rozbudowanych zajęć edukacyjnych (warsztaty z podróżowania zainspirowane peregrynacjami Stokłosy), a to za sprawą współczesnych ingerencji artystycznych, takich jak „Wawel. Inny wymiar” we współpracy z Galerią Mikrob czy właśnie wystawa „Elegie”, przygotowana kuratorsko przez Agnieszkę Jankowską-Marzec. Program Wawelu szumi polifonicznie i żwawo. Skostniałe reprezentacje gimnastykują się w nowych kontekstach, dzięki czemu rozciągają się w tańcu o teraźniejszości i przyszłości. Wszak tylko te obrazy przeszłości mają sens i użytek, które przeszły odmładzający zabieg w SPA.
Specyficzne sfumato, znak rozpoznawczy Łukasza Stokłosy, w Traktacie o malarstwie Leonarda da Vinciego służył innemu celowi. Chodziło o realistyczne oddanie zjawiska perspektywy powietrznej, czyli przedstawienie obiektów znajdujących się w znacznym oddaleniu od widza modelowego. Masy powietrza oddzielające obserwatora od przedmiotów powodują zatarcie konturów i niebieskawe lub szare „zabarwienie” widzianych obrazów. Ostatecznie jednak zamysł wydaje się zbliżony zarówno u renesansowych mistrzów, jak i u Stokłosy. Jest nim tworzenie iluzji. O ile w nowożytnym malarstwie miała ona być zakamuflowana, o tyle prace współczesne odsłaniają ją bez zbędnych ceregieli, nadając ukazywanym rzeczom wrażenie dziwności i nierealności. Można tę strategię uznać za rozważania o statusie reprezentacji w ogóle: wszystkie systemy znaków są zafałszowane, przywołują coś odległego, czego de facto nie ma w danym miejscu, są zastępnikami. Jednocześnie dają namiastkę, bo przecież lepszy obraz jakiejś rzeczy niż kompletne nic. Pytanie, czy reprezentacje umożliwiają jakiekolwiek poznanie, czy odsyłają jedne do drugich w niekończących się cyklach i grach, pozostaje otwarte. Czasem składają złudną obietnicę, której później nie spełniają. Na wystawie Łukasza Stokłosy znajduje się gablota, która ma objawiać tajniki warsztatu pracy artysty. Zawiera albumy i książki, z których malarz czerpie inspirację, składające się na gęstą sieć odniesień. Zatrzęsienie nałożonych na siebie wizerunków raczej dezorientuje niż odsłania.
Jak nadgryzione ciastko w holenderskich martwych naturach i oberki wywijane przez kościotrupy wszystkich stanów, przedmioty z „Elegii” snują wizję wspólnego losu wszystkich żywych istot i osieroconych przez nich rzeczy. Zaciemniają najważniejsze: dola nie jest wspólna
Zamglenie nadane w „Elegiach” wybranym, szczególnym przedmiotom historycznym, takim jak insygnia, stroje, karoce i rezydencje władzy królewskiej i cesarskiej, odsyła do konstruowanego charakteru historii jako nauki. Nieostrość metaforycznie ujmuje niekompletność historycznego doświadczenia, opartego na nielicznych zachowanych źródłach, podatnego na nieuniknione manipulacje i kreacje wynikające z ograniczonych władz poznawczych ludzi z ich tendencjami do tworzenia opowieści ze znanych sobie klisz (ukłon w stronę Haydena White’a), oddzielonego od obiektów badań nieuchronnie upływającym czasem. Tytuł czerpiący nazwę z gatunku pieśni żałobnej, utrzymanej w tonie smutnego, podniosłego rozpamiętywania, stłumione światło, ciemny aksamit wyściełający ściany, na których rozmieszczono obrazy dotyczące przedmiotów należących do nieżyjących od stuleci, z dwoma pustymi miejscami-otworami, przez które widać ramy, framugi, będące „poza” scenografią, w murach pamiętających początki opowieści konkretnej wspólnoty – wszystko to nakłania do melancholijnej, wanitatywnej zadumy o kruchości przedmiotów i związanego z nimi życia. Jak nadgryzione ciastko w holenderskich martwych naturach i oberki wywijane przez kościotrupy wszystkich stanów, przedmioty z „Elegii” snują wizję wspólnego losu wszystkich żywych istot i osieroconych przez nich rzeczy. Zaciemniają najważniejsze: dola nie jest wspólna. Niektóre kościotrupy, zanim umrą, decydują o niewspółmiernie licznych kwestiach, także o śmierci pozostałych, otaczając się dosłownie każdym przedmiotem, jakiego zapragną.
Nieostrość przywodzi na myśl śnienie dosłowne lub na jawie, czyli wyobrażenie lub wspomnienie, czasem niesubtelnie sygnalizowane efektem rozmycia w filmach, aby pokazać, że bohaterka marzy i siedzimy właśnie w jej głowie. W malarstwie Gerharda Richtera, poza wskazaniem złudnych efektów wdychania historiozolu, zamglenie symbolizuje także zniekształcenia ludzkiej pamięci i mechanizmy obronne, związane z wypieraniem obciążających faktów. Reprezentacje opowiadają zazwyczaj nie tylko o obrazach per se, ale bywają też często obrazami „fałszywymi”, których zadaniem jest maskowanie: ukrywanie swoich pierwotnych celów, stosunków władzy, niespójności, trudnych do zaakceptowania i przyjęcia do wiadomości komunikatów. Podług Rolanda Bartheasa kreują mitologie, odciągają uwagę od najistotniejszych zjawisk, udają przezroczystość i naturalność. Obiekty muzealne, wybrane przez Łukasza Stokłosę, mówią: „popatrz, jakie jesteśmy piękne, jak kunsztownie wykonane! Ile tu dobrego, solidnego rzemiosła, ile najdroższych materiałów, ile godzin pracy! Hej, tu trawione kwasem ornamenty okuciowe, złocenia i emalia, perfekcyjnie wykorzystane.”
Można się w tych przedmiotach zakochać, fetyszyzować je, badać latami, przypisując atrybucje i daty powstania. To szczególna odmiana artyzolu, działająca na historyczki sztuki, sprawiająca, że widzi się tylko rzeczy i nic poza nimi
.
Osoby, które zatkają sobie uszy, aby nie słyszeć syreniego śpiewu przedmiotów, kuszone są inną wersją opowieści w kolejnym etapie epopei. „Psst! Tutaj! Spójrz! Jesteśmy absolutnie niesamowite, niezwykła aura zabarwi wizerunek człowieka, który zlecił nasze powstanie. Ta wybitna jednostka została stworzona do tego, aby być lepszą od innych, decydować o ich życiu lub śmierci, jego władza jest niepodważalna, usankcjonowana przez porządek świata, wyższy byt, logikę dziejów. Zawsze tak było i tak będzie”.
Wybaczcie mi przydługi cytat ze strony Polonika, opisujący elementy zbroi kopijniczej Zygmunta II Augusta, ale nie mogę się powstrzymać. Adekwatnie obrazuje logikę tego, czego pragną przedmioty przedstawiane przez Stokłosę. „Koń w paradnym ladrowaniu jawił się jako nieziemska, fantastyczna istota, odziana w lśniący metal, ze szpicem i tuleją na pióropusz na nagłówku. Uwagę przyciągała także osłona na uszy z nietuzinkową dekoracją w formie złotych baranich rogów. Symbolizowały one witalność, męskość i siłę. Elementy zbroi łączone były za pomocą skórzanych pasków, jak na przykład folgowy (płytkowy) nakarczek z podgardlem, lub śrubami, nitami i zawiasami jak napierśnik, płyty boczne i ochrona zadu. Nad ogonem Kunz Lochner, twórca zbroi, umieścił głowę lwa, zwierzęcia, które oprócz symbolu odwagi i majestatu było znakiem tego utalentowanego niemieckiego płatnerza.”
Retoryka uwodząca i zarazem groteskowa zmienia rumaka w fantastyczną istotę z baranimi rogami na uszach i lwią paszczą na zadzie. W tej opowieści wszystko zdaje się być na swoim miejscu, jak to w barthesowskim micie, bo chociaż koń objawia się dzięki zbroi queerowo, wyczuwam, że tak właśnie ma być. Zaskakuje nie tyle absurd ubierania konia w metalowe formy przypominające części ciała barana i lwa, ale niebywała doskonałość wykonania. W polskiej Wikipedii hasło „zbroja” zilustrowane zostało właśnie przywołaną zbroją kopijniczą Zygmunta II Augusta, stanowi więc ikoniczny egzemplarz, reprezentujący pojęcie. Opis Instytutu Polonika roi się od precyzyjnych terminów, pozwalających snuć fantazje o technikaliach: paradne ladrowanie, szpic, tuleja, nagłówek z pióropuszem, folgowy nakarczek z podgardlem, śruby, nity, zawiasy, napierśnik i płyty boczne. Cały ten męski i arystokratyczny anturaż, romantyzujący przemoc i szkolący do niej.
Niby banał i oczywistość, na którą współcześni nie dają się już nabrać, prawda? Spojrzenie uhistorycznione wzmacnia dziwność praktyk reprezentacji, służących utrzymaniu władzy. Komiczne obyczaje, takie jak nadawanie przez francuskich królów Orderu Świętego Ducha, zaświadczają boskie pochodzenie panowania. Ustanowione przez Henryka III Walezego najwyższe odznaczenie miało uczcić Dzień Zesłania Ducha Świętego, na pamiątkę daty objęcia tronu Francji, a rok wcześniej Polski. Odznaczenia przysługiwały tylko rzymskim katolikom, którzy (z pewnymi wyjątkami) musieli należeć od co najmniej trzech generacji do stanu szlacheckiego. Sfumato czasowego oddalenia pozwala widzieć dialektycznie i mniej i więcej jednocześnie. Mniej, bo przeszłość łatwiej zmitologizować i zdekontekstualizować. Więcej, bo ze starych mitów wyraźniej wychodzą szwy interesów. Jak śpiewał Jacek Kleyff „Świeże groby zawsze wzruszą / Niezależnie, gdzie kopane / Jak porosną, wyjdzie na jaw / Kto szczuł i co było grane”. Łatwiej rozpoznać stawkę i zasady rozgrywki wręczania Orderu Świętego Ducha niż odbudowy Pałacu Saskiego, a zbroja Zygmunta Augusta wygląda mniej uwodzicielsko niż ultranowoczesne mundury SWAT, produkowane przez polską firmę Helikon-Tex.
O mały włos, o parę nieszczęśliwych zwrotów akcji i Jagiellonowie byliby „mistrzami” Europy a okrzyk „Jagiellonia Pany!” nabierałby nowego znaczenia. Ech, gdyby tylko kuzyn Zygmunta Augusta nie spadł z konia i nie utopił się w rzeczce, uciekając przed Sulejmanem Wspaniałym…
Tym dziwniejsze, że internalizujemy logikę podsuwaną przez historyczne przedmioty władzy. Kibicujemy Zygmuntowi II Augustowi płodzącemu męskie potomstwo z prawego łoża i smucimy się, że urodziła mu się „tylko” córka (albo i dwie), do tego „bękarcia”. Nie dostrzegamy arbitralności i niedorzeczności systemu, w którym o potędze politycznej decydowała liczba dzieci odpowiedniej płci, poczętych z relacji z właściwymi osobami, co wpływało na losy tysięcy innych ludzi. Żałujemy, że ostatni z Jagiellonów nie przedłużył dynastii, a to, z kim i jak sypiał, pośrednio wpłynęło na sposób i częstość, w jaki „nasi” dziadkowie tracili życie. O mały włos, o parę nieszczęśliwych zwrotów akcji i Jagiellonowie byliby „mistrzami” Europy a okrzyk „Jagiellonia Pany!” nabierałby nowego znaczenia. Ech, gdyby tylko kuzyn Zygmunta Augusta nie spadł z konia i nie utopił się w rzeczce, uciekając przed Sulejmanem Wspaniałym… Cóż, wtedy Jagiellonowie byliby potężniejsi od Habsburgów i nie wpłynęłoby to w żaden sposób na życie co najmniej 90% ludności Rzeczypospolitej.
Trzeci, złudny szept reprezentacji dotyczy iluzji, że poznajemy prawdziwe oblicze władzy. Stokłosa nadaje insygniom (ale tylko im, zbrojom i ubiorom, nie miejscom, futerałom, karocom) tytuły zrównujące je z konkretnymi osobami, tak jakby ich tożsamość całkowicie zlewała się z pełnioną funkcją, symbolizowaną za pomocą stroju lub berła: „August III Sas”, „Wiktoria Bernadotte”, „Ludwik XV”. Persona staje się wyłącznie noszoną maską – więcej wiemy o podbojach militarnych, koronacjach, elekcjach niż o życiu tych ludzi z krwi i kości. Po śmierci oferowali ostatni, pełen przepychu spektakl, pompa funebris. Jeśli natomiast coś z ich codziennej egzystencji kojarzymy, to raczej z formie zmitologizowanego romansu na podstawie powieści Alexandre’a Dumasa, jak „Królowa Margot”, a w polskich realiach film Janusza Majewskiego, „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”. Przedmioty odniosły zwycięstwo – więcej pamiętamy z teatrum władzy niż złego zarządzania administracyjnego, srogich kar i nieprzemyślanych decyzji. Za mało mam kompetencji historycznych, by dyskutować niuanse „Fantomowego ciała króla” Jana Sowy, ale biorę pod uwagę hipotezę, że to właśnie od śmierci Zygmunta II Augusta Rzeczpospolita była oparta na ciągłych brakach politycznych. Jeśli dobrze rozumiem teksty popularyzatorskie Jacka Kowalskiego, zbroja ostatniego z Jagiellonów powstała w czasach, kiedy ze względu na rozwój broni palnej te ochronne systemy osłon zaczynały tracić na znaczeniu praktycznym. Im bardziej były zbędne, tym bardziej przeradzały się w reprezentację, służyły symbolizowaniu władzy i zyskiwały fantazyjne kształty i formy.
Łukasz Stokłosa maluje starcia zbrojne malowniczo, korzystając z nowożytnego zaplecza ikonograficznego, estetyzującego przemoc. Ogrody francuskie, malowane dynamiczną, wrażeniową, impresjonistyczną kreską maskują ich geometryczne podejście do porządkowania przestrzeni i natury. Uwodzące pieśni przedmiotów składają się na imperialne spojrzenie. Nicolas Mirzoeff nazywał je w kontekście anglosaskim „białym spojrzeniem”, ale do polskiej rzeczywistości bardziej pasuje „imperialne”. To sposoby widzenia świata kreowane z pozycji zwycięzców, dążące do dominacji, monetyzacji, hierarchizacji i podporządkowania sobie wszystkiego: zasobów naturalnych, przestrzeni, ludzi i idei. Stanowią praktyki ujmowania rzeczywistości monohumanistyczne (termin Sylvii Wynter), czyli pisania historii z perspektywy jednej, uprzywilejowanej, elitarnej grupy społecznej z założeniem, że jest to narracja uniwersalna dla wszystkich. Wszystkie odstępstwa od białego spojrzenia – pisze Mirzoeff – są korygowane przemocą. Po długich dyskusjach o pańszczyźnie, „Prześnionej rewolucji”, którą jak widać nadal przesypiamy, niewspółmiernie wiele czasu poświęcając historycznym celebrytom, którzy swoją przemoc ubierali w ładne szaty, a niewiele wiemy o wszystkich innych. W gablocie z inspiracjami dla „Elegii” znajduje się okładka książki z Freddym Mercurym w królewskich szatach. Zawsze zastanawiała mnie predylekcja queeru, zwłaszcza genderowo „męskiego”, do ekstrawagancji, która miała swoje korzenie w ballroomowej potrzebie kompensacji i konstruowania tożsamości niedostępnych dla osób dotkliwie wykluczanych. Czy dzisiaj nadal warto stawać się cesarzem, książniczką, królową, księciem? Wytłumaczcie mi o co w tym chodzi, bo naprawdę nie wiem, a powab ekstrawaganzy po prostu na mnie nie działa.
Wystawa spójna, intrygująca, kuratorsko bez zarzutu, ale reprezentacje-ikony zlewają się jedne z drugimi, uchodzi z nich życie. Nieprzerobiona historia nadal nas widmowo nawiedza, ale nie w formie koszmaru, tylko niewyraźnych mar. W związku z powyższymi wątpliwościami o imperialnym spojrzeniu wybranie „elegii” jako gatunku nie wydaje mi się dobrą taktyką. Zdecydowane opowiedzenie się za „baśnią” też byłoby niesprawiedliwe, w końcu sama jeżdżę i oglądam te zamki, pałace, ogrody, berła, płaszcze. Wdycham historiozol, który działa na mnie całkiem skutecznie. Mogłabym wybronić się stawiając tezę, że baśni miło jest słuchać, żeby oderwać się od rzeczywistości. Cały szkopuł w tym, że jednostronna deklaracja upraszcza cały ten kompleks uwikłań. Co myślicie o epigramie? Albo poemacie heroikomicznym? (drugi termin brzmi chropowato, ale dobrze wyraża problemy reprezentacji władzy). Stokłosa dla wystawy wybrał pojęcie elegii, jakby stawał po stronie „zwycięzców”, osłabiając ambiwalencję imperialnych „ekranów”. Elegia na odejście imperialnego spojrzenia. W końcu elegie oznaczają żałobę i nostalgię. Czy aby na pewno jest za czym płakać?
„Elegie. Łukasz Stokłosa. Malarstwo”
Zamek Królewski na Wawelu
29 III – 29 VI 2025
kuratorka wystawy: Agnieszka Jankowska-Marzec
________________
Wiktoria Kozioł – adiunkta w Katedrze Kuratorstwa i Realizacji Wystaw na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuki w Szczecinie. Doktora historii sztuki, absolwentka psychologii (UJ), krytyczka i kuratorka. Jej zainteresowania obejmują sztukę po 1945 roku, a zwłaszcza polską sztukę doby transformacji.
________________
________________