Na Survivalu wdepniesz w błoto i upocisz, zupełnie jakbyśmy w tej sztuce wciąż byli w czasach, gdy słowo boom (na cokolwiek) jeszcze zdrowo śmieszyło. Teraz już nie śmieszy, dlatego Survival jest enklawą, do której wracam trzeci raz i przywożę Wam stamtąd kolejny tekst.

 


Słowo erzac – choć piękne – nie kojarzy się nam najlepiej. Ale teraz przecież smakuje jak kawa zbożowa, jak kwas chlebowy, jak Kofola. Nieprzypadkowo tę ostatnią reklamowano swego czasu „jeżeli ją pokochasz, nie ma czego kwestionować”. Nie ma sensu dłużej porównywać ją do coli – nie jest nią, tak jak nie zostanie nią kwas chlebowy. Tak jak inka nie jest arabiką. Gdyby erzac mieszkał gdzieś na mapie, leżałby w okolicach Europy Środkowo-Wschodniej, w samym centrum półperyferii. W Polsce byłoby mu dobrze.


Zaskakujące, jak późno ekipa wrocławskiego Przeglądu Sztuki Survivalu sięgnęła po to piękne i pojemne słowo. Podobno przyszło samo, wraz z historią związaną z lokalizacją tegorocznej, 21. edycji festiwalu – zajezdnią tramwajową Popowice. Gdy tuż po pierwszej wojnie światowej do zajezdni wrócili robotnicy, zastali tam kobiety, które częściowo przejęły ich obowiązki i warsztaty. Czasy pokoju oznaczały jedno – koniec zastępczych robotnic, koniec kobiecego erzacu. Popowickie Rózie Nitownice, podobnie jak ich siostry zza mórz i oceanów, zostały zwolnione ze swoich stanowisk jako niepełnowartościowa siła robocza. Na otarcie łez nielicznym z nich zostały przydzielone skromne posady konduktorek. Reszta wróciła do domów, z głowami, w których powoli kiełkował pomysł na emancypację przez pracę – z czym słusznie polemizowały później czarne feministki i sytuacjoniści.

 

25 DSC 8294

„Kaput", Aleksandra Przybysz, fot. Małgorzata Kujda




Popowice niedługo służyły jako regularna zajezdnia, już w międzywojniu stając się Warsztatami Głównymi. Pełniły tę rolę jeszcze przez kilka dekad – najpierw jako Zakład Napraw Taboru, a potem już jako zajezdnia postojowa i myjnia. Na przełomie wieków, cześć budynków popowickiej „piątki” zaliczyło także krótki, lecz burzliwy epizod funkcjonowania w charakterze muzeum komunikacji miejskiej [1]. Obecnie o kolekcję kilkudziesięciu historycznych pojazdów dba lokalny Klub Sympatyków Transportu Miejskiego, który od kilku lat organizuje imprezy dla miłośników i miłośniczek historycznych pojazdów szynowych i kołowych. Zajezdnia została wpisana na listę Dolnośląskiego Szlaku Zabytków Techniki, co pozwala mieć nadzieję, że jest przyszłość dla Popowic i jego pielęgnowanego rękami pasjonatów potencjału. Oczywiście, jak zawsze, gdy tylko znajdą się pieniądze, i to niemałe [2].



      Tymi właśnie widokami otwiera się na publiczność Survival – festiwal, który co roku przypomina, że istnieją jeszcze terytoria na mapie polskiej sztuki, w których malarstwo jest represjonowane



Na razie, tuż za bramą „piątki” zawisł pastelowy banner, utrzymany w konwencji pościelowego coachingu. Pod bannerem leży rozlazła kałuża, w której odbija się obietnica: Masz widoki na wspaniałą przyszłość!. Z nieco innej perspektywy widać, że na dziedzińcu, pomiędzy warsztatami, ktoś ustawił przystankową budkę. Jest w miarę nowoczesna, ale wygląda, jakby zaliczyła kolizję z czymś bardzo ciężkim i agresywnym. Budka jest niewzruszona – pogięta pleksa wciąż trzyma fason, a niebieska farba gładko przylega do skrzywdzonej stali. Dopiero później przekonamy się, że jest Pomnikiem Europy Środkowo-Wschodniej, na którym można siadać i ćmić pety. Tymi właśnie widokami otwiera się na publiczność Survival – festiwal, który co roku przypomina, że istnieją jeszcze terytoria na mapie polskiej sztuki, w których malarstwo jest represjonowane. Obrazy – choć i tutaj są obecne – gubią się w postindustrialowych warunkach, a wobec naporu różnych atrakcji nikt specjalnie nie ekscytuje się ich obecnością. Cała uwaga skupia się natomiast na „atrakcjach”: żartobliwych obiektach, dudniących instalacjach, furkoczących rzeźbach z tego-i-owego, ale i zupełnie poważnych wideo. Na Survivalu wdepniesz w błoto i upocisz, zupełnie jakbyśmy w tej sztuce wciąż byli w czasach, gdy słowo boom (na cokolwiek) jeszcze zdrowo śmieszyło. Teraz już nie śmieszy, dlatego Survival jest enklawą, do której wracam trzeci raz i przywożę Wam stamtąd kolejny tekst.


Erzac – jako hasło festiwalu – okazało się prostsze w obsłudze niż zeszłoroczne Piguły, które wówczas nieco rozlazły się po wielu piętrach szpitalu Betania. W tym roku ekspozycję skondensowano, pozwalając tylko części prac zasiedlić osobne pokoiki budynków Popowic, resztę wrzucając do wspólnych przestrzeni. Tramwajarsko-komunikacyjny wątek podjęto tylko w kilku pracach – a jeżeli już korzystano z mikolskich klimatów, to czerpiąc z grozy ruin wagonów, tak jak w KAPUT Aleksandry Przybysz lub przywożąc na środek nieczynnej zajezdni zwichnięty przystanek (Uważaj jak tańczysz. Pomnik… Irminy Rusickiej). Nigdzie stąd nie pojedziecie, a jeżeli gdzieś w ogóle, to do przysłowiowego Dupapesztu – którym zawsze straszyła mnie matka, każąc zrewidować nierealistyczne plany wycieczkowe. Erzac to najzupełniej fantastyczna sprawa do rozgrzebywania, zwłaszcza za pomocą narzędzi artystycznych, dudniących, zgliczowanych i pokrzywionych. Ale: żadnego malarstwa, chyba, że na ściekających farbą bannerach (tak jak w Krainie pieczonych gołąbków Gosi Mycek) albo z widocznymi oznakami nadciśnienia (jak umęczony prekariusz Adama Kozickiego, który dogorywał w pokoiku pod nadzorem wyluzowanego Snopp Dogga).

 

10 DSC 7991

„Wracali przemęczeni z dwunastogodzinnej zmiany i kończą na drzewie ", Adam Kozicki, fot. Małgorzata Kujda

 




     Od tej pory ciężko wyobrazić sobie jakikolwiek skład budowlany na Globalnej Północy, który nie dysponuje tym materiałem, a Amerykę – bez szeregu domów, które da się wznieść w tydzień, ale w obliczu tornad czy huraganów składają się jak, nomen omen, domki z kart



Albo taka heca – malarz Mateusz Piestrak od jakiegoś czasu interesuje się płytami OSB. Mówiąc najprościej, robi to, co wielu przed nim, czyli wykonuje realistyczne studia. Zdarza się. Tyle, że w przypadku Modernizacji rzecz dotyczy polepionych i sprasowanych odrzutów stolarskich. Gdy Piestrak zaczynał cykl swoich płótno-płyt, z pewnością można było napisać, że OSB to „tani materiał budowlany o szerokim zastosowaniu”. Mają ładną gradację odcieni drewna i lokują się gdzieś w obszarze abstrakcji lirycznej, jeżeli spojrzeć na nie okiem malarza. Mniej więcej w okolicach pandemii ceny płyt urosły w rekordowym tempie, a na portalach budowlanych zaczęto publikować „paragony grozy”, zaświadczające o tym, że wzrost kosztów tych podstawowych materiałów paraliżuje całą branżę. Obecnie ceny nieco spadły, jednak dla osób z doświadczeniem remontu ten epizod pozwala inaczej patrzeć na drewnopochodne płyty – obiekt chwilowej spekulacji cenowej, namacalnego świadectwa globalnego zaburzenia cyrkulacji towarów i tak dalej. Gdyby OSB były malarstwem, ktoś napisałby, że mieliśmy do czynienia z boomem na te płyty, ale są nim tylko u Piestraka. Na Survivalu wiszą sobie nienachalnie, pozwalając dostrzec cały wic tylko tym, którzy podejdą do nich i zobaczą je z bliska. Historycy sztuki w tym momencie mogliby się wymądrzać się na temat techniki scagiola, a ekonomistki – na temat dóbr Veblena i Giffena. A to po prostu płótna naśladujące płyty OSB, i to powieszone w towarzystwie gigantycznych maliawanek (маляванки) Eleny Bereziny i nie mniej monumentalnej barykady Kaspra Lecnima z regipsu. Ażurowa, mdłozielona barykada Lecnima to tak naprawdę konstrukcja wzorowana na wykresie uśrednionego narodowego szczęścia brutto (Gross National Happiness). Jakkolwiek dziwnie to brzmi, już w latach 70. „miernik” dobrobytu PKB zaczął wydawać się niezbyt wiarygodny, zwłaszcza jeżeli chodzi o kraje pół- i peryferii. Jak wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają (zakupy też nie) – na dobrostan ludzi wpływa znacznie więcej czynników. W wykresie Naszym celem jest narodowe szczęście brutto mamy górki i dolinki, spośród których najgłębszą są lata II wojny światowej. Wówczas nielicznymi szczęściarzami, którzy skorzystali na koszmarze wojny – oczywiście oprócz szwajcarskich bankierów – byli producenci płyt regipsowych. W Ameryce Północnej czasu wojny braki materiałowe i siły roboczej przekonały rzesze do wznoszenia domów ekspresową metodą tzw. suchej zabudowy. Zresztą – nie tylko domów, bo z kartongipsu można było szybko i tanio wznieść także budynki dla wojska. Na korzyść regipsowców zadziałał także powojenny boom urodzeniowy i odbudowa zniszczonego mieszkalnictwa (tutaj głównie w Europie Zachodniej i Skandynawii). Od tej pory ciężko wyobrazić sobie jakikolwiek skład budowlany na Globalnej Północy, który nie dysponuje tym materiałem, a Amerykę – bez szeregu domów, które da się wznieść w tydzień, ale w obliczu tornad czy huraganów składają się jak, nomen omen, domki z kart. A po przejściu większości nieszczęść, m.in. takich jak tragiczny przykład huraganu Katrina [3] , regipsowe koło się zamyka – nowe domy również wznosi się z tego materiału, próbując możliwie szybko zaspokoić potrzeby mieszkaniowe. Pod gruzami Narodowego Szczęścia Brutto… śmigają robociki-samoróbki: miotła zakreślająca leniwie koło, szczotka pełzająca, wreszcie inna miotła, której mechanizm ruchu opiera się na plastikowej mikro-miotełce z klocków Lego. Obok nich pracują dwa wentylatory, które mielą gorące powietrze – choć nie są częścią instalacji, wykonują tak samo bezcelową pracę. Albo – szczotki i miotły robią włoski strajk, odmawiając „racjonalnej” pracy nad uprzątnięciem gruzu po wyciętych regipsach. Całość (bez wiatraków, rzecz jasna) nazywa się Nowa normalność, stare nawyki i w tych okolicznościach może być o kontr-produktywności. Albo o erzacu pracy, na który się skutecznie nabieramy, narodowo przodując w jałowych dupogodzinach spędzanych w robocie.

 

03 DSC 5453

04 DSC 9683 small

 Zdjęcie górne: „Modernizacja", Mateusz Piestrak, fot. Małgorzata Kujda, dolne: „Naszym celem jest narodowe szczęście brutto", Kacper Lencim, fot. Małgorzata Kujda

 




Sporo udokumentowanej pracy widać natomiast w found footage Johna Ryanera, Taksonomia imitacji. Ośmiogodzinne, zapętlone tutoriale o tym, jak wykonać sztuczną muchę intencjonalnie są opowieścią o tym, że w zależności od warunków pokazu, zmienia się odbiór prezentowanej sprawy (nowe, nie znałem). Jednak ciekawiej rzecz wygląda, jeżeli te osiem godzin i monotonię wykonywanych ruchów odnieść do systemów naukowej organizacji pracy (tayloryzmu i fordyzmu, neo- i post-) – która w tym wypadku dotyczy przecież muchy-samoróbki, a zatem czegoś, co hobbyści wykonują kierując się tutorialowymi wskazówkami, podczas, gdy gdzieś na obrzeżach uwagi świata muchy produkuje się masowo. W nieco innej części tego piętra znajdują się także inne realizacje, w których praca i jej narzędzia stają się punktem zaczepienia. Wątek taśm produkcyjnych wraca dosłownie u Pawła Kasprzaka, wraz z jego Manifestem w postaci zmodyfikowanego rolkociągu, na którego stalowych wałach wytrawiono jedno zdanie. Rolkociąg skutecznie uniemożliwia płynne jego odczytanie, wymagając od widza czasu i skupienia tak, aby słowa w końcu ułożyły się w „Nowoczesny robotnik, zamiast podnosić się wraz z postępem przemysłu, coraz bardziej upada poniżej warunków istnienia swej własnej klasy”. Robotyzacja i automatyzacja pracy, w której pokładano niegdyś nadzieje, staje się ostatecznie zmorą pracujących. I przy okazji, nadzieją zatrudniających na cykliczne podnoszenie norm wydajności. Nieco innym zagadnieniem w ramach tego tematu zajmuje się Karolina Szymanowska. U tej artystki powraca hasło We Can Do It!, tym razem w kontekście pytania, kim są owi my, którzy mają coś zrobić, zwłaszcza w dobie intensywnego rozwoju sztucznej inteligencji. Tylko nie wiadomo, dlaczego sama praca na ten temat zamyka się po prostu w czterech słowach, które obracają się wokół własnej osi.

 

12 DSC 9530
„We Can Do It!,", Karolina Szymanowska, fot. Małgorzata Kujda

­



Rotujące słowa Szymanowskiej mają jednak tę zaletę, że prowadzą wprost do dwóch realizacji, które podejmują się wzięcia spraw we własne ręce. Jedną z nich jest praca dźwiękowa Weroniki Trojańskiej, w której artystka podejmuje wyzwanie skopiowania twórczości Elaine Sturtevant. Problem polega na tym, że Sturtevant jest w zasadzie artystką niepodrabialną, ponieważ cała jej strategia twórcza polegała na pożyczaniu od innych – Warhola, Oldenburga czy Kiefera. Trojańska natomiast sięgnęła po ostateczność – nauczyła się naśladować jej głos. I ten właśnie rozbrzmiewał w jednym z pomieszczeń. Pechowo jednak, bo akustyka przestrzeni wyłożonej kafelkami uniemożliwiała zrozumienie większości zdań, a przy okazji – większość zwiedzających raczej głosu amerykańskiej artystki nie znała, zatem musiała wierzyć na słowo, że Trojańska nieźle surogaci. Ale zdaje się, że także i te okoliczności mogłyby spotkać się z aprobatą Sturtevant. W końcu, w późnym okresie swojego życia, zaprezentowała publiczności coś, co da się nazwać prawdziwą disaster art – artystka wcieliła się w zmorę szacownych instytucji, które zapraszają równie szacowne osoby na autoreferat. Według wikipedyjnej notki, zamiast przewidywalnego, grzecznego odczytu, Sturtevant weszła w rolę zgorzkniałej, podchmielonej mistrzyni, której zacinają się slajdy w prezentacji, za co publicznie sztorcuje swojego asystenta. Skądś to znamy, prawda?



    Przestrach przez AI zastępującym artystki to jedno, a drugie to skomplikowana sytuacja instytucjonalna, która zaważa na zubożeniu wrocławskiej (ale nie tylko!) sceny artystycznej



Drugą pracą, a właściwie mikrowystawą w ramach festiwalu, która mówi sporo o samowystarczalności stała się interwencja Muzeum w Podziemiu. I jest to jedna z moich ulubionych prac na Survivalu. Festiwal festiwalem, przestrach przez AI zastępującym artystki to jedno, a drugie to skomplikowana sytuacja instytucjonalna, która zaważa na zubożeniu wrocławskiej sceny artystycznej. Zresztą – nie tylko wrocławskiej – bo rzecz jest o ogólnopolskim trendzie, w którym sukcesywnie na mapie polskiej sztuki powstają białe plamy. Jak piszą osoby stojące za Muzeum: są patainstytucją, która powstała w odpowiedzi na zmęczenie instytucjonalne: niedasizm, autorytaryzm, kiepskie warunki pracy. I co ważne, nie dotyczy to tylko placówek przejętych przez „dobrą zmianę”, ale również tych prowadzonych przez opozycyjne dyrektorstwo. W ten sposób w skromnym, żółtym pokoju pojawiają się m.in. Główki wawelskie Piotra Bujaka w postaci przeżutych gum, wklejonych w pudełka zapałek czy żołądź z beuysowskiego dębu, który wiele przetrwał, ale niekoniecznie wrocławskie warunki (Zalesianie instytucji w donicy Kariny Marusińskiej). Jest także quasi-ludwiński projekt drzewa, którego systematyczne podcinanie gałęzi „podtrzymuje jego życiowe, ale ogranicz[a] jego rozrost” (Karolina Freino), a także Leksykon podziemia, ilustrowany przez Mariusza Tarkawiana. Całość spina składkowe wideo, tłumaczące na wiele sposobów (głównie głosem Jerzego Kosałki), czym jest, może się stać lub wobec czego istnieje Muzeum. Jest to chyba najpiękniejsze artystyczne pozdro dla kumatych, jakie widziałem od dawna, z subtelnie sączoną krytyką instytucjonalną i sporą dawką konceptualnej zgrywy. A dałbym wiarę, że te przepadły wraz z boomami na płaskie i namalowane.

 

13 DSC 9180

 Jeszcze przyjdziesz na nasz wernisaż", Muzeum w podziemiu, Łukasz Trzciński

 




Za to zdecydowanie ulubioną pracą na Survivalu – zdaniem zwiedzających – stała się instalacja elektroakustyczna Pawła Kulczyńskiego Nikt wcześniej nie przyglądał Ci się równie intensywnie jak ja, która zdobyła nagrodę publiczności. Tytułowe przyglądanie się podświetlonym słojom-akwariom z wodą z Odry nie było życzeniową ściemą, deep listening odbywał się tutaj z całą mocą. Zawieszone w przestrzeni kilkulitrowe próbki z różnych odcinków rzeki stały się magnesem na zupełnie niefestiwalową kontemplację; czymś w rodzaju kilkunastu lamp lawowych wydających dronowe dźwięki, co do których nikt do końca nie był pewien, jak one działają. Równie silnie działało KAPUT Aleksandry Przybysz, pochodzące wprost z rejonów hardkorowej hauntologii. Pomysł autorki zrodził się z wakacyjnej nudy i starego radia, ustawionego na długie częstotliwości. Nagranymi strzępami audycji z całego świata artystka wypełniła halę z rzędami zdezelowanych wagonów tramwajowych, które wciąż czekają na swój łut szczęścia i pieniędzy. Środkiem puszczony został wąski, ślepy korytarz ku uciesze (i przerażeniu) publiczności, chętnie przystawiającej uszy do szczerbatych tramwajów, próbując wydobyć z tej wielokanałowej instalacji cokolwiek znajomego. Jeżeli znacie koncept-albumy Leylanda Kirby’ego, który poświęcił powolnej utracie pamięci niemały wycinek swojej twórczości to jesteście, tak jakby, w domu. Tylko nie ma domu, jest ciemno, a jedyne, co jesteś w stanie dostrzec w ciemnościach hali to sylwetki innych zwiedzających i ruiny wagonów.

 

28 DSC 8484
 
 „Nikt wcześniej nie przyglądał Ci się równie intensywnie jak ja", Paweł Kulczyński, fot. Małgorzata Kujda

 



Ruinom przyglądali się także artyści wideo, co dobrze pokazuje przykład pracy Wieniec Szymona Szewczyka. Z podróży do chorwackiej Petrovej Góry Szewczyk przywozi wspomnienie o spalonym wieńcu – pozostawionym przez kogoś, aby uczcić pamięć masakry na Serbach dokonanej przez ustaszy; podpalonym przez kogoś innego, komu ta pamięć przeszkadza. Artysta aranżuje nowy wieniec i w statycznych kadrach dokumentuje powolny proces jego spalania. Towarzyszy temu nienachalnie poetycki tekst, który zyskuje odpowiednie znaczenie, gdy zgooglujemy wreszcie historię tego, co pozostało po spomeniku z Petrovej Góry. Dewastowany od momentu rozpadu Jugosławii stalowy kolos wciąż góruje nad okolicą. Przy zachodzie słońca wciąż lśni na czerwono, przy bezchmurnych nocach jest idealnym punktem obserwacji astronomicznych w okolicy. Odwiedzają go naprzemiennie serbscy antyfaszyści i lokalni wandale, gdzieś pomiędzy turystami spragnionymi resztek jugofuturyzmu. Nie ma wielkiej przesady, w tym, żeby widzieć podobieństwo pomiędzy jego ruinami a nadpalonym wieńcem – co prawda, nie tym wziętym spod monumentu, ale jego substytutem, który płonie w zapętleniu ku jego pamięci. Natomiast dokument My Favourite Job Sashki Protyaha to praca na jak najbardziej aktualnych ruinach Mariupola i innych ukraińskich miast, z których ludzi ewakuuje oddolna grupa wolontariuszy-kierowców. W filmie Ania i Yura opowiadają o tym, jak udaje się zorganizować transport w ekstremalnych sytuacjach, właściwie będąc zdanymi tylko na dobrą wolę i odwagę wolontariuszy.

 

23 DSC 7379 
„Wieniec", Szymon Szewczyk, fot. Małgorzata Kujda 

 




     Rzecz jasna, nie wiadomo, co oznacza „życie na przyzwoitym poziomie”. Być może właśnie ten egzystencjalny erzac, wobec którego ciężko wyegzekwować postulat „żądania całego życia”



Erzac na Survivalu miał też wymiar nieco węższy, bardziej skierowany w stronę relacji pomiędzy ludźmi, a zwłaszcza instytucji rodziny i małżeństwa. Tymi tropami podążały prace Lesi Pczołki i Uladzimira Hramovicha oraz Katarzyny Malejki. W Przez prawo migrancki duet białoruskich artystów mówi o doświadczeniach, które zaważyły na zawarciu przez nich „małżeństwa z rozsądku”. Ta dość problematyczna dla nich forma współistnienia dwójki osób okazała się przynajmniej częściowym sposobem na ułatwienie procedur związanych z osiedleniem i pomocą materialną. Jednak i ten krok był obarczony skomplikowanymi procedurami, biurokratycznym uwiądem i stosem dokumentów, których część stała się kanwą dla realizacji. Z nieco innego punktu widzenia na małżeństwo wychodziła praca Alimenciary Malejki – najprawdopodobniej pierwsza w polskiej sztuce reprezentacja problemu rozwiedzionych kobiet, które ze zmiennym szczęściem próbują uzyskać wsparcie finansowe od byłych mężów. Instalacja oparta na historii znajomej artystki to lokalny głos na temat stereotypu welfare queens – który o ile w Stanach Zjednoczonych ma często wymiar rasistowski, tak w Polsce głównie zahacza o swojską, systemową mizoginię i przezroczystość przemocy ekonomicznej. A także – o traktowanie samotnych matek jako niepełnowartościowych w konserwatywnej narracji o świętości nuklearnej rodziny. Podobno dla alimenciary „głównym źródłem utrzymania są alimenty, zasiłek i 500 plus. Nie musi chodzić do pracy, bo kwoty gwarantujące jej życie na przyzwoitym poziomie zapewnia państwo i ojciec dziecka – często doprowadzany w ten sposób do bankructwa”. Jednak dane z Krajowego Rejestru Dłużników wskazują, że w ostatnich kilku latach dług alimentacyjny wzrósł do 13,4 mld zł, a niemal połowa samotnych rodziców – których eks-partnerzy uchylają się od pomocy materialnej dla wspólnych dzieci (w tym 94% dłużników to mężczyźni) – żyje w bardzo skromnych warunkach. [4]. Rzecz jasna, nie wiadomo, co oznacza „na przyzwoitym poziomie”. Być może właśnie erzac życia, wobec którego ciężko wyegzekwować postulat „żądania całego życia”.

 

01 DSC 4672

 „Masz widoki na wspaniałą przyszłość!", Paweł Czekański, fot. Małgorzata Kujda

 




Ale przecież: Masz widoki na wspaniałą przyszłość! – obiecuje banner Pawła Czekańskiego wywieszony na żółtej konstrukcji, tuż przy wejściowej bramie Popowic. Kofola jest po prostu pyszna, od inki nie dostaniesz palpitacji serca. Na Survivalu się ubłocisz, ale i tak wrócisz. Natomiast tutejszy stosunek do erzacu pokazuje, że najwyraźniej jesteśmy już na etapie względnej akceptacji własnej kofolowatości. Przecież ciężko o wdzięczniejszy temat dla sztuki i to z rejonów półperyferii. Gdyby znalazł się taki spryciarz, to z samego tego wątku mógłby ukręcić potężną wystawę problemową albo i nawet prężne biennale krajów postkomunistycznych. Bo wiecie: nie dość, że sztuka, to jeszcze w reżimie sztorcowania nierealistycznymi normami produktywności, jadącym na bezbudżeciu i oparach kompleksu cywilizacyjnych oszustów. Lepiej tego potencjału nie zbiennalić ani zinstytucjonalizować, a w nowej normalności wciąż korzystać ze starych, punkowych strategii. Zresztą, to już nawet nie jest kwestia jakiegokolwiek wyboru.

 

_________________

 

Aleksy Wójtowicz – ur. 1992. Historyk i krytyk sztuki, redaktor Magazynu „Szum”. Publikuje m.in. w „Dwutygodniku” „Miej Miejsce”, oko.press i strajk.eu. Zajmuje się głównie historią polskiej sztuki współczesnej z perspektywy socjologicznej, historią pola sztuki ostatniego trzydziestolecia oraz związkami polityki i sztuki w XX i XXI wieku. Członek nieformalnej grupy Konsorcjum Praktyk Postartystycznych, współpomysłodawca i organizator inicjatywy Rok Antyfaszystowski, w szczególności Atlasu Roku Antyfaszystowskiego. 

 

_________________

 

1. Krzysztof Kołodziejczyk, Przekształcenia zabytkowych zajezdni komunikacji miejskiej we Wrocławiu w obiekty kulturalno-turystyczne, „Turystyka Kulturowa” 6/2016, s. 61.

2 .Zob. https://www.tuwroclaw.com/wiadomosci,wrocek-nowy-pomysl-na-stara-zajezdnie-tramwajowa-wizualuzacje,wia5-3273-60190.html; https://www.wroclaw.pl/rozmawia/nowe-zycie-starej-zajezdni.

3. Zob. Haniya Rae, An Exciting History of Drywall, 07.2016, “The Atlantic”, https://www.theatlantic.com/technology/archive/2016/07/an-exciting-history-of-drywall/493502/.

4. Zob. Julia Theus, Państwo ma nowy „bat" na alimenciarzy? Koniec z łagodnym traktowaniem? Sprawdzamy, 12.12.2022, oko.press, https://oko.press/nowy-bat-na-alimenciarzy-sprawdzamy.

 

_________________

 


Zdjęcie główne „Uważaj jak tańczysz.", Irmina Rusicka, fot. Małgorzata Kujda

 

_________________

 

 

Przegląd Sztuki Survival organizowanym jest przez fundację Art Transparent

 

_________________

 

 

Patronite