O poczuciu bezbronności, które stało się inspiracją dla wystawy „UNDERDOGS”, emocjonalnym performansie „Anorektyczki 2” stworzonym z Katarzyną Kozyrą i o tym, dlaczego niedocenianie pracy artystów uważa za społeczne nieporozumienie – opowiada Kalina Kazimierczak w rozmowie z Heleną Dondé. Zdradza też, jak kieł mamuta połączył się w jej pamięci z dziadkiem i dlaczego bez sztuki nie wyobraża sobie życia.

 

 

Rozmawiamy w „Owocach i Warzywach” przy Traugutta, w towarzystwie niektórych twoich prac, które wiszą tu na ścianach. Jestem fanką „Uciekaj” – owieczki na srebrnym tle z czerwoną gwiazdką. Mogłabyś opowiedzieć, jak twoje prace się tu znalazły?

W sumie to nic skomplikowanego. Przyjaźnię się z osobami, które tutaj pracują, a „Owoce” miały kiedyś taką tradycję, że organizowały wystawy. Potem ten zwyczaj jakoś zanikł, a teraz powrócił. Razem z Maćkiem Zielińskim i Alicją Pangowską zostaliśmy poproszeni, żeby powiesić tu swoje prace. Bardzo się ucieszyłam, bo codziennie tu bywam – mam pracownię zaraz obok. Jedną pracę udało mi się nawet sprzedać podczas wernisażu.

 

 

 

Mówisz o sobie jako o artystce, która nie lubi stać w miejscu. Zaczęłaś od malarstwa i grafiki, później w twojej twórczości pojawiły się instalacje i performans. Podkreślasz, że lubisz stawiać sobie wyzwania w coraz to nowszych mediach. Jak zaczęła się twoja artystyczna droga? Na jakich etapach odkrywałaś nowe sposoby tworzenia?

Wow, dobre pytanie. Moja droga artystyczna zaczęła się mniej więcej w wieku 12-13 lat, kiedy zaczęłam chodzić na dodatkowe zajęcia plastyczne. Chyba od dziecka wiedziałam, że chcę malować i tworzyć. Rodzice nie nadążali z kupowaniem bloków do rysunku. To była jedyna dziedzina, w której czułam, że mam wrażliwość na otaczający mnie świat. W szkole szło mi bardzo kiepsko i tylko to mi wychodziło. Czułam, że to jest swego rodzaju ucieczka. W liceum szykowałam teczkę na Akademię. Nie miałam innego planu. Dostałam się na Edukację Artystyczną i Sztuki Wizualne na ASP w Łodzi jakimś cudem, w ostatniej chwili – nie dostałam się w pierwszym naborze, tylko w drugim; jedna osoba wypadła i ja wskoczyłam na jej miejsce. Dopiero na studiach zobaczyłam, że to jest to, co naprawdę chcę robić.

 

 

 

Czy Edukacja Artystyczna to kierunek praktyczny?

Tak, to była praktyka. To był bardzo dobry wybór, bo robiłam wszystko po trochu. Zaczęłam od malarstwa i rysunku, a potem, na dalszym etapie studiów, próbowałam wszystkiego, co przyszło mi do głowy – nieważne, czy to był performans, czy instalacja. Przychodziłam do pracowni i mówiłam: „chcę zrobić to”.

 

 

 

      Dzwoniłam do Kozyry, która grała moją mamę i swoją mamę jednocześnie, a ja byłam sobą i jednocześnie Kozyrą

 

 

 

Posługujesz się różnymi mediami, a jednym z wyrazistszych w twojej sztuce jest jedzenie. Opowiesz, jak to się zaczęło?

Zaczęło się dość nieoczekiwanie; wcześniej nie miałam zamiaru pracować z jedzeniem. Pierwsza praca wyszła trochę przypadkiem. Zostałam z dnia na dzień poproszona o performans w bydgoskim klubie Mózg. Poprosiła mnie o to Katarzyna Kozyra. Zastanawiałam się nad naszym punktem wspólnym, żeby zrobić ten performans razem. Okazała się nim relacja z matką i relacja z jedzeniem, co pokrywało się też z historią choroby, anoreksji. Na podstawie naszych rozmów doszłyśmy do wniosku, że bardzo podobnie przeżywałyśmy te doświadczenia. Wtedy stwierdziłam, że zrobię pracę, która będzie zawierała elementy jedzenia.

 

 

 

Na czym polegał ten performans?

To był performans, którego się trochę wstydzę, bo był dla mnie bardzo emocjonalny. Zatytułowałam go „Anorektyczki 2”. Pierwowzorem była rzeźba Kozyry „Anorektyczki”, wykonana na podstawie modelki, która chorowała na anoreksję i potem zmarła. Performans polegał na tym, że miałam wokół siebie rozstawione jedzenie i byłam w trakcie napadu żarłoczności. Dzwoniłam do Kozyry, która grała moją mamę i swoją mamę jednocześnie, a ja byłam sobą i jednocześnie Kozyrą. Dialog był opresyjny, ze strony matki w stronę córki. Byłam pogrążona w obsesyjnym jedzeniu i rozmawiałam z Kasią przez telefon. Nie była to moja pierwsza styczność z performansem, ale na pewno był to pierwszy poważny.

 

 

Anorektyczki 2”, Klub Mózg

 

 

 

W 2022 roku zaczęłaś współpracę z Katarzyną Kozyrą jako jej asystentka.

Poznałam ją na studiach na ASP w Łodzi, gdzie prowadziła pracownię. Byliśmy pierwszym rokiem, który uczyła. Mam z Kasią bardzo koleżeńską relację. Byłam jej asystentką z przerwami, wtedy kiedy mnie potrzebowała; jako główna asystentka pracowałam bardzo krótko. Poza tym tworzyłyśmy razem, prowadziłyśmy taką kumpelską relację artystyczną, na przykład robiąc wspólnie performans.

 

 

 

Miała też udział w organizacji twojej wystawy „La Finesse” w Kamienicy Pinkusa w Łodzi. Swoją drogą, ta przestrzeń jest niezwykła i wręcz prosi się o działania artystyczne, prawda?

Tak! Przez pewien czas miałam w Pinkusie pracownię, ale wystawa odbyła się w innej jej części. Obrazy z tej wystawy były, jak się zdaje, moimi pierwszymi przemyślanymi malarsko pracami. Po raz pierwszy poczułam, że to, co tworzę, jest naprawdę moje. To był też rok po studiach. W tamtym czasie byłam w słabej kondycji emocjonalnej, czułam się bardzo nierozumiana, a sama miałam wrażenie, że nie rozumiem moich relacji z ludźmi. Ciężko mi było interpretować różne zachowania wobec mnie i bardzo z tego powodu cierpiałam przez cały rok tworzenia tych prac. Czułam, że ludzie tacy jak ja, z moją – a nawet nadwrażliwością – nie mają racji bytu, że to niemożliwe, żeby być tak wrażliwym na wszystko, że to po prostu fizycznie boli. Kompletnie nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Obrazy, które powstały na wystawę, były opowieściami o relacjach z konkretnymi osobami z mojego życia.

 

 

 

A czy osoby, o których były te obrazy, wiedziały o tym?

Dwie osoby wiedziały. Reszta nie, bo nie miałam już z nimi wtedy kontaktu. Może się domyślają, a może nie – ciężko stwierdzić. O to mi też chodziło: żeby to była wystawa o bardzo konkretnych elementach mojego życia, podczas gdy dla widza czy widzki miałaby kompletnie inny wymiar, stanowiąc osobne pole do interpretacji. Wychodziłam z założenia, że z jednej strony jest to moja opowieść, a z drugiej chciałabym, żeby była uniwersalna.

 

 

 

Czy w ogóle lubisz rozmawiać o tym, o czym są twoje prace, czy wolisz zostawić odbiorcom i odbiorczyniom pole do własnego odczytywania znaczeń?

Lubię i to, i to. Zawsze, kiedy ktoś interpretuje coś kompletnie inaczej, niż ja to wymyśliłam, mówię: „Super, świetnie, w ogóle bym nie pomyślała, że tak można to odebrać”. Podoba mi się też, gdy ktoś interpretuje pracę na swój sposób i nawet nie jest ciekawy mojego zamysłu. Nie jestem wtedy oburzona ani nie chcę na siłę wciskać swojej wersji. Jeśli ktoś ma swoją i nawet nie zapyta, o co tam naprawdę chodziło, to zostawiam tę osobę z tym, co ma.

 

stylowo ubrna kobieta siedzi przed sztalugą z obrazem przedstawiającym ciastko, poprawia przezroczystą podkolanówkę

 

Kalina Kazimierczak w pracowni

 

 

 

Mówisz, że obrazy z wystawy „La Finesse” dały ci poczucie spełnienia w tym, co tworzysz. Czy wśród twoich prac lub wystaw jest jeszcze coś, z czego jesteś wyjątkowo dumna? Co dało ci poczucie bycia sobą w kontekście artystycznym?

Szczególnie dumna jestem z pracy „Tajemnica Poliszynela”.

 

 

 

O, tej nie znam!

Tak? No to super, posłuchaj. Mieliśmy wystawę z performansu na pierwszym roku magisterki. Nazywała się „Pierwszy performans” i była organizowana w ramach pracowni Kasi Kozyry. Byłam wtedy po ciężkich doświadczeniach na uczelni, które mocno utkwiły mi w pamięci, mimo że uwielbiałam studia. Mam w sobie bardzo duże poczucie sprawiedliwości i wpadłam na pomysł pracy, dla której zbiorę z różnych uczelni opisy przejawów przemocy w relacji wykładowca-student. Ten temat przewijał się, wiadomo, na filmówce, u nas na Akademii też trochę, ale nie dobitnie. Rozpuściłam w internecie anonimowe ankiety na ten temat i tak powstała praca. Nazwałam ją „Tajemnicą Poliszynela”, bo mobbing i molestowanie dzieją się na uczelniach, ale nikt o tym głośno nie mówi i nic z tym nie robi, bo „się nie da”. W tej pracy postawiłam na swoim, a uczelnia bardzo źle na to zareagowała, chociaż ankiety kierowałam nie tylko do szkół artystycznych, ale do wszystkich w całej Polsce, bo takie rzeczy zdarzają się wszędzie. Później dotarły do mnie słuchy, że chcieli mnie za tę pracę wydalić.

 

osoba siedzi na krześle w dziwnym namiocie w galerii

 

„Tajemnica Poliszynela”

 

 

 

Zebrałaś ankiety od studentów i studentek z doświadczeniem nadużyć. W jaki sposób nadałaś temu wyraz artystyczny?

Performans polegał na tym, że miałam dmuchany, poduszkowy namiot, w środku którego było bardzo przytulnie. Siedziałam w środku i można było do mnie wejść i opowiedzieć mi swoją historię. Ankiety, które zebrałam, były rozwieszone dookoła – można je było czytać. Ta praca była dla mnie ogromnym wyzwaniem. Po pierwsze, nie spodziewałam się tak mocnej reakcji ze strony uczelni; nie dostałam żadnego oficjalnego komunikatu od władz, dowiedziałam się, że jest nie najlepiej, pocztą pantoflową. Po drugie, czego zupełnie się nie spodziewałam, to ataki pod moim adresem, które pojawiły się w ankietach – na przykład, że żeruję na cudzym nieszczęściu dla własnych korzyści. Wcześniej w ogóle nie przyszło mi to do głowy, że ktoś może tak pomyśleć. Wtedy poczułam, że robi się niebezpiecznie: uczelnia rozważa moje wydalenie, a ja dostaję bardzo mocne, atakujące wypowiedzi w ankietach. Była jedna, szczególnie ostra, oczywiście anonimowa, która była opresyjna i wulgarna. Postanowiłam, że ją też wydrukuję i pokażę w ramach performansu, bo to też był ważny element całej sytuacji. Doszłam do wniosku, że ją rozumiem; starałam się postawić na miejscu osoby, która to napisała – ja też mogłabym tak pomyśleć. Nie napisałabym tego komuś w ten sposób, ale pomyśleć – tak.

 

 

 

Jaką przyjęłaś postawę, kiedy ludzie przychodzili do namiotu i dzielili się z tobą swoimi historiami?

Czasem rozmawialiśmy, czasem po prostu siedziałam w ciszy. Ważnym doświadczeniem było dla mnie to, że przychodzili do mnie również wykładowcy i wykładowczynie, którzy opowiadali historie ze swoich studiów sprzed 20 lat. Po takim czasie wciąż to pamiętali i to w nich nadal tkwiło. Myślę, że ktoś inny mógłby się tymi przeciwnościami nie przejąć i robiłby swoje, ale ja w pewnym momencie zwątpiłam, czy postępuję dobrze. Ostatecznie czułam jednak, że zrobiłam słusznie.

 

 

 

A jaki był odbiór tej pracy wśród osób, które brały w niej udział lub ją widziały? Był pozytywny?

Tak, raczej tak. Później zgłosiłam tę pracę na konkurs Strzemińskiego, ale, jak można się domyślić, nie przeszła.

 

 

 

       Chciałam rysować tak jak inni, którzy rysowali o wiele lepiej ode mnie. W pewnym momencie stwierdziłam: „Dobra, rysuję po swojemu”. Wtedy pracownia rysunku stała się moją ulubioną

 

 

 

Jak wspominasz swoją edukację na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi? Czy czułaś wsparcie uczelni w rozwoju artystycznym? Czy Akademia dała ci to, czego potrzebuje młoda artystka? Wspomniałaś, że świetnie ci się studiowało.

Tak, ale na początku było mi ciężko się odnaleźć. Wydawało mi się, że muszę robić wszystko bardzo akademicko i trochę próbowałam wyczuć, o co w tym chodzi. Byłam mocno związana z pracownią rysunku. Przez pierwsze dwa lata przychodzili profesorowie, patrzyli na moje prace i nic nie mówili. A mi bardzo zależało na tym rysunku, na siłę próbowałam rysować nie po swojemu. Myślałam, że muszę iść klasycznym, akademickim torem, który totalnie nie leży w mojej naturze – zupełnie nie wpisuję się w takie ramy, a bardzo próbowałam. Chciałam rysować tak jak inni, którzy rysowali o wiele lepiej ode mnie. W pewnym momencie stwierdziłam: „Dobra, rysuję po swojemu”. Wtedy pracownia rysunku stała się moją ulubioną, bo zaczęłam przynosić ogromne formaty i rysować totalnie w swoim stylu. Moim celem i marzeniem było, żeby mój rysunek zawisnął na ścianie w pracowni. Kiedyś przyszłam, patrzę, a mój rysunek wisi. Pomyślałam wtedy, że jestem w dobrym miejscu. Po licencjacie stwierdziłam, że przestaję się słuchać wykładowców, stawiam na swoje. Przychodziłam do nich z gotowymi pomysłami i czasami mówili: „Nie, nie zgadzam się, żebyś to robiła”, a ja na to: „Nie, robię to”. Na przykład promotorka mojej pracy magisterskiej dowiedziała się, co tak naprawdę zamierzam robić, w przeddzień obrony.

 

 

 

Dlatego że nie miałaś z nią zbytniej interakcji, czy dlatego że zmieniałaś koncepcję?

Cały czas zmieniałam koncepcję. Konsultowałam z nią różne rzeczy, czasami przyjmowałam jej rady, a czasami nie. Myślałam: „Zobaczysz efekt finalny”.

 

 

 

Twoją pracą magisterską była wystawa i performans w kuli, które nazywały się „Candy & Blobomania”. Wplotłaś w to też jedzenie – sople zrobione z cukru. Podobno było to dla ciebie duże wyzwanie. Opowiedz o tym, bo to świetna historia.

Wymyśliłam sobie, że chcę zrobić rzeźby z cukru, a właściwie z izomaltu. Często używa się go na tortach do robienia kleksowatych form; jest jadalny. To taki plastyczny cukier.

 

 

 

Ale jak w ogóle wpadłaś na izomalt? Jak się dochodzi do takich pomysłów?

Działam trochę na zasadzie skojarzeń. Bardzo prosty przykład: widzę śmietnik, myślę, co jest w śmietniku, myślę: „puszka po Coca-Coli”, myślę: „Cola”, myślę: „konsumpcjonizm”, myślę: „torebka Birkin”, myślę: „piesek w torebce”, maluję psa.

 

Zdjecie kobiety na balkonie, krótkie brązowe włosy, dziwna mina

 

Kalina Kazimierczak, fot. archiwum artystki

 

 

 

A byłabyś w stanie zrekonstruować tę drogę skojarzeń do izomaltu?

Te prace były o dzieciństwie, więc myślałam: „dzieciństwo” – z jednej strony słodkie, z drugiej gorzkie, więc: „niebezpieczeństwo/zabawa”, „słodycz/niebezpieczeństwo”, „coś ostrego”, „sopel”, „sopel lodu”, „coś przezroczystego i słodkiego”, „izomalt”.

 

 

 

Jak wyglądała praca z jedzeniem jako tworzywem?

Zaczęłam sprawdzać, czy da się z izomaltu zrobić formę sopla. Nie wiedziałam, czy to możliwe, i stwierdziłam, że nie będę sama kombinować, tylko zapytam ludzi, którzy się na tym znają. Napisałam do paru osób – właścicieli cukierni lub blogerów cukierniczych. Zawsze dostawałam tę samą odpowiedź: że nie ma raczej opcji, żeby zrobić z izomaltu taki sopel. Teraz już wiem, że się da i że w ogóle robi się z niego całe rzeźby, ale mało osób się tym zajmuje. Wtedy, jeszcze tego nie wiedząc, powiedziałam sobie: „Lipaa. No ale robię to, chcę spróbować”. Zrobiłam formy z silikonu plastycznego i nie wiedziałam, czy wytrzymają temperaturę, bo izomalt roztapia się w dwustu stopniach. Trochę się bałam, że puści, ale zrobiłam pierwszą próbę i wyszło w porządku. Zaczęłam całą produkcję i finalnie się udało, ale było z tym bardzo dużo zachodu. Jako osoba niedoświadczona w tym medium nie do końca wiedziałam, kiedy sopel będzie gotowy do wyjęcia. Parę razy się poparzyłam, wypaliło mi dziurę – mam bliznę na dłoni.

 

 

 

Masz pamiątkę z dyplomu.

Dokładnie.

 

 

 

Opowiedz o wystawie dyplomowej „Candy & Blobomania”. Głównym elementem był performans z bańką i soplami z izomaltu, ale dookoła była też wystawa. Rozumiem już, skąd wzięło się „Candy”, a „Blobomania”?

Wystawa odbyła się w Fundacji Działania. Robiłam też dyplom z rysunku i malowałam aerografem na papierze – to właśnie były te bloby. Do tego były animacje 3D. Wyglądało to tak, że każdy blob był i narysowany, i animowany. „Blobomania” wzięła się z mojej ciągoty do obłych, nieregularnych kształtów. Poza tym był kiedyś test Rorschacha, którego celem było diagnozowanie u dzieci zaburzeń za pomocą pokazywania im kleksów, blobów. Wystawa nawiązywała do tej metody i do dzieciństwa. Performans polegał na tym, że chodziłam w dmuchanej kuli wśród rozstawionych na podłodze sopli z izomaltu. Kula symbolizowała bańkę bezpieczeństwa, a sople – słodkie, kuszące niebezpieczeństwo. Przemieszczając się po sali, stale ryzykowałam przebicie bańki ostrym soplem.

 

kobieta w różowym ubraniu wewnątrz przezroczystej kuli z foli

 

„Candy & Blobomania”, Fundacja Działania

 

 

 

Jedną z ciekawszych twoich wystaw malarskich była „UNDERDOGS” w Galerii 33 w Ostrowie Wielkopolskim. Zrobiłaś ją jeszcze przed obroną dyplomu. Jak tam trafiłaś? Zostałaś zaproszona, czy szukałaś galerii na indywidualną wystawę?

Zostałam zaproszona przez Krzysztofa Ryfę, właściciela galerii. Co roku robi taki przegląd prac. Kiedyś zgłosiłam się z jakimś obrazem, więc mnie kojarzył. Później zaprosił mnie do zrobienia wystawy.

 

 

 

Na wystawie pokazałaś obrazy przedstawiające psy obronne. Jaka była ich symbolika w koncepcji wystawy?

Wystawa opowiadała o tym, że często czuję się w niebezpieczeństwie jako kobieta i czuję się bezbronna wobec tego, co spotyka mnie na ulicy czy gdziekolwiek indziej. Nadal społecznie jest bardzo małe zrozumienie dla tego, co przechodzą kobiety w tym kontekście. Ja mam taką nieprzyjemną sytuację średnio raz w tygodniu. W takich momentach, szczególnie wtedy, gdy przygotowywałam wystawę, chciałam, żeby ktoś albo coś mnie obroniło przed catcallingiem itp. Ta wystawa powstała z poczucia bezbronności i bezradności. Myślałam wtedy, że gdybym miała dużego psa, mniej bałabym się chodzić gdziekolwiek. Te obrazy były moimi fantazjami na temat poczucia bezpieczeństwa, swobodnego poruszania się po ulicy i bycia sobą w pełni, bez strachu, bez przejmowania się tym, że jestem kobietą.

 

 

 

Podobno spotkałaś się ze świetnym odbiorem tej wystawy.

Tak, to też mnie bardzo zaskoczyło. Ludzie podchodzili i mówili, że rozumieją, co czuję. Najbardziej niesamowite było to, że podchodziły do mnie starsze kobiety. Opowiadały, że wielokrotnie miały takie sytuacje, dziękowały mi za poruszenie tematu, mówiły, że zobaczenie tych obrazów wiele dla nich znaczy, bo bardzo się z tym utożsamiają. Byłam bardzo zaskoczona tym, jak się przede mną otworzyły.

 

 

 

      Te obrazy były moimi fantazjami na temat poczucia bezpieczeństwa, swobodnego poruszania się po ulicy i bycia sobą w pełni, bez strachu, bez przejmowania się tym, że jestem kobietą

 

 

 

Zapytam cię jeszcze o wystawę i performans „The Great Feast”, które były inspirowane „Ucztą Babette” Gabriela Axela z 1987 roku. Odbyły się w twojej pracowni i Muzeum Sztuki w Łodzi. To działanie artystyczne porusza wątek wynagrodzenia i pieniędzy w życiu artysty/artystki, a także samego doceniania ich pracy. Jak na to patrzysz?

Pracując z jedzeniem jako medium i myśląc o nim szerzej w mojej twórczości, natknęłam się na ten film. Niesamowicie ze mną zarezonował, nie tylko przez jedzenie, ale też przez fabułę. Byłam wtedy trzeci rok po studiach, już trochę liznęłam niezależnego bycia artystką. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale nie sądziłam, że aż tak. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: „Po co ja to wszystko robię?”. Miewam chwile zwątpienia i obaw, że może robię to wszystko kompletnie bez sensu, że utrudniam sobie życie, zamiast iść do „normalnej” pracy. Często gryzie mnie to, jak jestem odbierana przez osoby niezwiązane ze światem sztuki, choć wiem, że nie bardzo można to zmienić. W zetknięciu z taką osobą są właściwie dwie drogi: albo ktoś jest zaciekawiony, albo kompletnie nie rozumie i pyta: „Po co? Przecież nikt ci za to nie płaci, wywalasz hajs w błoto”. A wystawa „The Great Feast” była pierwszą wystawą, za którą dostałam wynagrodzenie.

 

 

 

W ramach Fotofestiwalu w Łodzi, prawda?

Tak. Wszystkie wcześniejsze działania finansowałam z własnej kieszeni. Od czasu studiów dużo myślałam o aspekcie pieniędzy. Co roku dostawałam stypendium rektora i całą sumę przeznaczałam na tworzenie prac. Trochę utrudniałam sobie życie, wymyślając takie rzeczy, ale mam to do siebie, że jak już coś wymyślę, to muszę to zrobić. Niezależnie od wysiłku i kosztów. Jak sobie coś wymyślę, to chcę, żeby było jak najbliżej mojej wizji.

A wracając do „Uczty Babette” – jest tam scena końcowa, w której cała wioska przychodzi na ucztę, wszyscy się zajadają, a nikt nie wie, że główna bohaterka zrobiła to z własnej woli, dla nich. Oni nawet nie są w stanie docenić tego, co zrobiła, bo nie widzą całego zaplecza. My, środowisko artystyczne, wszyscy bujamy się z tym samym tematem doceniania i wynagrodzenia. To jest z jednej strony temat tabu, z drugiej – bardzo ważny, bo z czegoś trzeba żyć, z czegoś chcemy tworzyć. Z trzeciej strony nieodłącznym elementem finansów jest to, że nie możesz patrzeć na siebie w lustrze, kiedy myślisz, że pieniądze z podatków ludzi, którzy ciężko pracują, idą na twoją sztukę, bo sobie coś wymyśliłaś. To też jest dla mnie ciężki motyw i dużo o tym myślę.

 

obraz oparty na ście, różowe tło, dużo jedzenia, bagietka, desery

 

Widok wystawy „The Great Feast”

 

 

 

W jaki sposób poruszyłaś te dylematy w wystawie i performansie?

Zacznę od wątku niedoceniania, poczucia bycia niedocenionym. W ramach performansu w Muzeum Sztuki zorganizowałam słodką ucztę. To było dla mnie ogromne wyzwanie. Chciałam pójść na kurs cukierniczy, ale ostatecznie nie poszłam, bo nie miałam na to środków. Stwierdziłam, że zrobię to, co potrafię. Szukałam przepisów w internecie i większość z tych rzeczy robiłam pierwszy raz. To były trzy dni siedzenia w domu i pieczenia, gotowania, prób i błędów. Później przygotowałam na dziedzińcu Muzeum Sztuki stół, zastawę, jedzenie i zaprosiłam na ucztę. Nic więcej od siebie nie dodałam. Każdy mógł wziąć w tym udział.

 

 

 

Co było na tym stole?

Były galaretki o różnych smakach, babka lawendowa, mleczne galaretki (bo kocham mleko), ciastka z glazurą, bezy, herbata z klitorii, która zmienia kolor po dodaniu cytryny. Był chleb, dżem figowy, sery, winogrona… Stwierdziłam też, że to nie może być sama uczta, i zatrudniłam saksofonistę. Po tym jak zaprosiłam ludzi do stołu, stało się najważniejsze. Niektórzy wiedzieli, że to performans, mieli jakieś wyczucie, coś zjedli, ale przyszły też osoby, które po prostu przyszły się najeść. Interpretuję to tak, że zobaczyły ogłoszenie, że będzie uczta, fajnie, że coś artystycznego, ale czułam, że nie traktowano tego poważnie jako performansu. W moim założeniu było, że jak ktoś skończy jeść, to wymieniam talerzyk, żeby kolejna osoba mogła przyjść. Widziałam, że niektórzy tam „urzędują”, i spytałam jedną panią, czy mogę zabrać talerzyk dla kolejnej osoby, a ona na to: „Nie, nie, ja jeszcze będę jeść”. To było dla mnie wyznacznikiem tego performansu – że ludzie mają kompletnie gdzieś, że jesteś artystką i to twoja praca, tylko chcą więcej dla siebie. Bardzo mi się to spodobało, bo trochę chciałam to zobaczyć. O to chodziło: że ludzie nie znają zaplecza, liczy się efekt i własne korzyści, również bez wyczucia wobec innych, którzy też chcą skosztować.

 

 

 

A na czym polegała wystawa, która towarzyszyła tej pracy?

To były obrazy jedzenia. Zaczęłam je malować jeszcze przed koncepcją wystawy i performansu. Kiedy pojawił się open call na Fotofestiwal, stwierdziłam, że to pociągnę. Tu, w „Owocach”, wisi jeden z nich – pomnik Kościuszki jako tort. Był też krab… ja na to mówię krab, a właściwie to homar. To chyba mój ulubiony obraz. Kiedy je malowałam, czerpałam z tego ogromną przyjemność. Tworzenie tej wystawy to był czysty hedonizm; uwielbiam słodycze. Nie ma tu za bardzo elementów symbolicznych, to po prostu ładne jedzenie.

 

wystawa, pomaraczowy obraz przedstwaiajacy ciastko, na podłodze obiekty ciastka

 

Widok wystawy „The Great Feast”

 

 

 

Wystawa obrazów „The Great Feast” odbyła się w twojej pracowni. Zdaje się, że miałaś kilka pracowni i miały dla ciebie duże znaczenie. Czym jest dla ciebie ta przestrzeń?

Przez kilka lat miałam pracownię w Kamienicy Pinkusa, teraz mam w YMCA. Potrafię tam spędzać bardzo dużo czasu, to mój azyl. Mogę tam odetchnąć i być ze swoimi myślami. Mam swój rytuał chodzenia do pracowni: rano wychodzę z domu, zawsze idę pieszo, zahaczam o „Owoce” po kawę i idę do pracowni. To moja niezmienna rutyna. Zawsze jak Aris mnie widzi, gdy zbliżam się do „Owoców”, to już robi kawę. To bardzo miłe! Zazwyczaj, kiedy tworzę, słucham podcastów na słuchawkach, muzyki, czasami tańczę. Czasami się zastanawiam, co widzą ludzie z Mediateki MEMO przez okno.

 

 

 

Działałaś artystycznie w różnych polskich miastach, ale mieszkasz i tworzysz w Łodzi. Czy współpracujesz z łódzkimi artyst(k)ami? Z galeriami?

Teraz, pod koniec października, szykuje się całkiem duży projekt, do którego zostałam zaproszona.

 

obraz  z czerwoną rybką w wazie na ciasto, zielone tło

 

„Lobster", Kalia Kazimierczak

 

 

 

Miałyśmy okazję pracować razem przy wystawie „Ucząc się od Łodzi 2: Bałuty” w Kamienicy Hilarego Majewskiego. Można było na niej zobaczyć twoją pracę „Kieł mamuta”, artystyczną interpretację prawdziwego kła mamuta, znalezionego w 1936 roku w kanale rzeki Łódki. Muzeum Przyrodnicze, w którym znajduje się oryginał, nie chciało nam go (z oczywistych przyczyn) wypożyczyć, więc zwróciłyśmy się do ciebie. Chciałabyś opowiedzieć o tej pracy? Podobno jest dedykowana pewnemu DJ-owi.

Tak! Kiedy usłyszałam o tym kle mamuta, stwierdziłam, że muszę to zrobić. Trochę nie wiedziałam jak. Wiedziałam, że dam radę, ale musiałam nad tym posiedzieć, bo konstrukcja wcale nie była prosta. W środku są pianki do pływania, żeby była lekka. Trochę się namęczyłam przy tym kle, nie powiem, że nie. Kiedy był już właściwie gotowy, Kinga zaśmiała się, że powinien mieć futerko. I faktycznie! Ten kieł powinien mieć futerko, a żeby był tam akcent mojego charakteru, stwierdziłam, że powinno mieć motyw dalmatyńczyka – to mój wymarzony pies. Jeśli chodzi o historię tej pracy, to zaczęło się od tego, że bardzo zależało mi na jej zrobieniu, bo skojarzyła mi się z DJ-em, czyli moim dziadkiem. DJ – Dziadek Janusz. Z rodzicami zawsze mówiliśmy: „Jedziemy do DJ-a”. Mój dziadek miał breloczek z takim dużym kłem, zawsze miał go przy sobie. To chyba był kieł niedźwiedzia, ale zawsze mi mówił, że to kieł tygrysa szablozębnego. Dlatego kieł, który zrobiłam, sam ma breloczek, który jest elementem łączącym. Tutaj proporcje są odwrócone: kieł dziadka był breloczkiem, a mój jest tak duży, że sam nosi breloczek. Tak się też złożyło, że wernisaż wystawy w Kamienicy Hilarego Majewskiego odbywał się bardzo blisko rocznicy śmierci mojego dziadka, dlatego zadedykowałam pracę jemu.

 

 

 

      Tak naprawdę to artyści tworzą świat. Ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy, bo nie zastanawiają się nad tym, że siedząc na wygodnym krześle korzystają z efektu czyjejś pracy projektowej

 

 

 

Czym zajmujesz się na co dzień (w kontekście pracy zarobkowej) i jak łączysz to z byciem artystką? Jakie są twoje perspektywy na to?
Pracuję jako edukatorka w Kamienicy Hilarego Majewskiego i maluję obrazy. Nie ukrywam, że były momenty, w których było naprawdę trudno – zwłaszcza ta niepewność, co będzie dalej: czy dam radę tworzyć, czy będę zmuszona iść do „normalnej” pracy. Wcześniej podejmowałam zatrudnienie w różnych miejscach, ale to zawsze kończyło się fiaskiem. Nie potrafiłam się dostosować do oczekiwań pracodawców. Jako osoba artystyczna, a jednocześnie neuroróżnorodna, mam taką cechę, że jeśli coś mnie nie interesuje, nie potrafię się tym zajmować – a w naszej kulturze pracy to bywa postrzegane jako coś zupełnie niedopuszczalnego. Na szczęście dziś jestem już w takim momencie życia, że nie muszę się tym przejmować.

 

 

 

Przed swoim performansem „The Great Feast” zaprosiłaś widzów i widzki do zadania sobie trzech pytań: „Dla kogo? Po co? I dlaczego artyści w ogóle tworzą?”. Czy jako artystka znalazłaś odpowiedzi na te pytania?
Z jednej strony wciąż nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi. Z drugiej – wiem, i może zabrzmi to trochę egoistycznie, że bez tworzenia długo bym nie wytrzymała. Więc: po co? – z potrzeby tworzenia. Dla kogo? – myślę, że dla wszystkich.
Staram się podkreślać coś, co uważam za prawdę: wszystko, co nas otacza, zostało stworzone przez osoby artystyczne. Ktoś zaprojektował kamienice, stoły, komputer, szklankę – wszystko to wyszło z czyjejś twórczej wyobraźni. Tak naprawdę to artyści tworzą świat. Ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy, bo nie zastanawiają się nad tym, że siedząc na wygodnym krześle korzystają z efektu czyjejś pracy projektowej. Nawet osoby stricte rzemieślnicze – budowlańcy czy ekipy remontowe – realizują czyjąś wizję, która powstała w procesie kreacji artystycznej.
Wszystko, co nas otacza, jest nam potrzebne wizualnie i funkcjonalnie – żebyśmy czuli się dobrze i mogli z niego korzystać. Dlatego uważam, że sztuka jest dla wszystkich, choć mało kto zdaje sobie z tego sprawę. A przez to artyści i artystki są niedoceniani, mimo że społeczeństwo tak wiele im zawdzięcza.

 

 

 

_________________________

 

Kalina Kazimierczak (99') - artystka urodzona i tworząca w Łodzi. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Zajmuje się malarstwem, instalacją oraz performancem. Interesuje ją to, co pomijane i zapominane. Jej prace są sposobem komunikacji, w których szczególny nacisk kładzie na autonomiczną interpretację. Współpracowała z takimi instytucjami jak Muzeum Sztuki w Łodzi, Galeria Wschodnia, Muzeum Książki Artystycznej, Galeria Willa, Kamienica Hilarego Majewskiego, Galeria 33, Klub Mózg. Prezentowała swoje prace w ramach festiwali artystycznych, w tym Fotofestiwal w Łodzi i przegląd performensu „Aktomar” w Krakowie.

 

_________________________

 

Helena Dondé - absolwentka Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Entuzjastka spelunek, miasta Łódź i długich szlaków górskich, jeszcze nie kuratorka sztuki, bo opracowała na razie kilka wystaw, członkini kolektywu Cyrk pod Zielonym Xiężycem, łodzianka z wyboru (przepraszam Warszawo).

 

_________________________

 

 

 

 

 

_________________________

 

 

 

Zdjęcie główne: Performance Królowa Służka", Galeria Wschodnia

 

Patronite