Czy z barokowego dramatu religijnego Calderóna de la Barki można zrobić musical postreligijny, opowiadający o pracy i nierównościach w XXI wieku? Można i to nawet bardzo intrygująco, co Cezary Tomaszewski udowadnia, wystawiając na deskach Teatru Nowego w Łodzi "Wielki Teatr świata". Od alegorii po stracone złudzenia, przez hale paczkowalni całego świata po paradę kampowych coverów znanych wszystkim. Oto do Teatru Nowego wkracza nowe.
2014. Prehistoria. Ktoś jeszcze pamięta taki rok? W Teatrze Nowym w Łodzi trwa festiwal „Awangarda i socrealizm”, a Cezary Tomaszewski wystawia spektakl „Nie ma tego złego, co by ładnie nie wyszło” o pułapkach zaangażowania w idee przeróżne. To topowy czas Teatru Nowego, naprawdę jest się czym chwalić. Potem wszystko zacznie pikować z zawrotną szybkością spadającej rakiety, aż z łomotem uderzy o ziemię. I mamy 2022 rok. Cezary Tomaszewski wraca do Nowego z „Wielkim teatrem świata” według barokowego tekstu Pedra Calderóna de la Barki, a rakieta, która jest częścią scenografii, startuje w kosmos. I choć trudno uwierzyć, to się dzieje naprawdę. Nowy wraca na teatralną mapę w niezłym stylu. A tym tekstem krzyczę do was: wciśnijcie gaz do dechy, do oporu, bo tylko tak można wygrać walkę o nowoczesny teatr w Łodzi. I może się udać!
Każdy, kto zetknął się ze sztuką Cezarego Tomaszewskiego wie, że w jego spektaklach można spodziewać się nieoczywistych rozwiązań, rozsadzania scenicznego patosu oraz – co nie do przecenienia w teatrze – dobrej muzyki. W końcu nie każdego stać na gest inscenizacji madrygałów Monteverdiego w krakowskim barze mlecznym jak w „bar.okowej uczcie”, za to niemal każdy wychowanek szkoły muzycznej wie, ilu tradycjom trzeba pokazać język, żeby w ogóle o tym pomyśleć. Na wszelki wypadek, raczej się o tym nie myśli, a język trzyma za zębami.
W wypadku „Wielkiego teatru świata” sprawa jest podwójnie trudna: hiszpańska twórczość Calderóna de la Barki jest w Polsce dość słabo znana w ogóle, a w dodatku rymowany, konwencjonalny tekst z XVII wieku (przekład Leszka Białego) nie jest łatwy do zagrania, nawet przy wpuszczeniu do środka tekstu odrobiny powietrza. Za wspomniane powietrze odpowiedzialna jest poetka Aldona Kopkiewicz, dramaturżka, która uwspółcześniła niektóre wątki i dodała autorefleksyjne fragmenty. Przyznam, że mogłoby tych uwspółcześnień być nieco więcej, dobitniej i śmielej, ale widać nie można mieć wszystkiego. Trzeba zgodzić się na zastaną formę tekstu, co przynosi jednak po pewnym czasie efekt: na scenie pojawi się sporo akcentów humorystycznych, więc tekst ma potencjał wywrotowy i dziś. Inaczej mówiąc: tak, na Calderonie naprawdę będziecie się śmiać.

Tomaszewski nazywa „Wielki teatr świata” religijnym musicalem albo złośliwą groteską i trzeba przyznać, że ta podwójna interpretacja trafia w samo sedno. Religie bywają różne. Obecnie w tej roli najlepiej sprawdza się kapitalistyczna religia rynku z pracą na ołtarzu oraz obsesją kontroli i władzy nad pracownikiem. Już w momencie intro znajdujemy się w wielkiej hali fabrycznej, zapełnionej pudłami i taśmą do przesyłania paczek, przypominającą do złudzenia halę Amazona. A jeśli dodać do tego fakt, że właśnie startuje w kosmos wielka rakieta, to nawiązania do obrzydliwie bogatego Jeffa Bezosa, szefa Amazona i jego lotu w kosmos rakietą New Shepard są oczywiste. Może z małym zastrzeżeniem: rolę odpowiednika Bezosa odegra kobieta, ale o tym później.
...już na samym wstępie pada zdanie, które złotymi zgłoskami może zapisać w późnym kapitalizmie 80% ludności tej planety: „Życie odczuwamy dopiero podczas przerwy w pracy”. Problem w tym, że te przerwy są zawsze za krótkie, żeby poczuć życie, role zostały dawno podzielone, a szef leci w kosmos za twoje pieniądze
Wcześniej za to warto zauważyć, że również logotyp firmy Auto Sacramental nad sceną niepokojąco przypomina logo Amazona. Tutaj Tomaszewski oraz autorzy scenografii, którymi są – tradycyjnie u tego reżysera – Agnieszka Klepacka i Maciej Chorąży, pokazują podszewkę teatru i świetnie bawią się konwencją. Auto sacramental (autos sacramentales) to nic innego jak nazwa gatunku religijnej sztuki ulicznej, popularnej w Hiszpanii złotego wieku, czyli ludycznego, moralizatorskiego teatru z przesłaniem, dotowanego przez dwór królewski. Nazwanie tak firmy jest zarówno groteskowe, jak i znaczące: religią jest pieniądz, kultem praca, bogiem staje się prezes firmy, a jego prawą ręką menadżerka, która może wyrzucić na bruk. Sacrum nieco zmieniło miejsce położenia, ale ogólne zasady się nie zmieniają. Idziesz do pracy i masz do odegrania swoją rolę w teatrze świata. A przedziwne rzeczy można tam pooglądać, prawda? No właśnie.
W świat firmy wprowadzi nas Adam Mortas (pierwotnie w roli stażysty, a następnie Płodu), osobliwie pogubiony, naiwny, momentami autotematycznie zagadujący widownię i komentujący całą tę sceniczną szopkę (niekiedy z humorem, niekiedy dydaktycznie, czasem po prostu z pozycji „Co tu jest grane?”). O ile pierwszy dzień w pracy jest zawsze trudny dla stażysty, zwłaszcza gdy firma ma nam do zaoferowania wachlarz samorealizacji w typie „cztery rodzaje pracy: praca stojąca, praca stojąca, praca stojąca, praca stojąca; praca chodząca, praca chodząca, praca chodząca, praca chodząca”, to już na samym wstępie pada zdanie, które złotymi zgłoskami może zapisać w późnym kapitalizmie 80% ludności tej planety: „Życie odczuwamy dopiero podczas przerwy w pracy”. Problem w tym, że te przerwy są zawsze za krótkie, żeby poczuć życie, role zostały dawno podzielone, a szef leci w kosmos za twoje pieniądze.

Najlepsze w spektaklu Tomaszewskiego, który niesie w sobie dużo więcej znaczeń niż żartobliwy flirt z dramatem barokowym, są subtelne nawiązania i zabawa popkulturą
Im dalej w tekst, tym ciekawiej. Tomaszewski bierze od Calderona topos teatru świata i dość ściśle trzyma się zasady zachowania szkieletu tekstu, ale całą resztę wypełnia już swoimi pomysłami, albo barokowo mówiąc – konceptami. Mamy więc autora/boga=prezesa firmy, który przemawia do pracowników przez głośniki w hali i wpada na pomysł wystawienia „przedstawienia o ludzkim życiu”. Aktorami będą pracownicy, a każdemu z nich zostaje przydzielona mniej lub bardziej wartościowa rola wraz z jej atrybutami. Można się opierać i nie zgadzać, ale rolę i tak się otrzyma, bo na tym polega egzystencjalny pat. W ten sposób pojawi się przed nami Król, Roztropność, Prawo Łaski, Piękno, Bogacz, Wieśniak, Biedak oraz Dziecko. Tandem Kopkiewicz-Tomaszewski co pewien czas macha do widza chorągiewką współczesności, na przykład przeobrażając figurę Dziecka w Płód, co od razu wrzuca nas w polską rzeczywistość 2022 i jest głosem na temat ustawy antyaborcyjnej, bo to „dla jednych zwykły Płód, dla innych święty Płód”. Dla aktora to przede wszystkim konieczność czołgania się w wyniku niewykształcenia kończyn i odgrywanie roli w zawieszeniu, pośredniczenie między aktorami a widownią (w tragikomicznej rozpaczy Adam Mortas będzie wreszcie pytać widzów „Czy ja naprawdę byłem?”, skoro Autor nie słyszał głosu nienarodzonego). Dość ironiczny to zabieg podarować rolę Prawa Łaski i funkcję suflera niezbyt rozgarniętej menadżerce ze skanerem w dłoni (w tej roli naprawdę staje na wysokości zadania Aleksandra Posielężna), która będzie zbywać wszystkie uwagi aktorów życia konwencjonalną radą „masz czynić dobro, bowiem Bóg jest Bogiem”, choć z równą skutecznością mogłaby wypowiadać słowa „pracuj, a garb ci sam wyrośnie”. Publiczność instynktownie natomiast sympatyzuje z Wieśniakiem (Bartosz Turzyński), który zdając sobie sprawę z kiepskiego położenia, w którym wylądował, pyta z resztką nadziei na zmianę statusu: „(wieśniaka), co orze, czy co każe orać?”.

...nie byłoby „Wielkiego teatru świata” pomyślanego jako wersja „musicalu o życiu w paczkowalni”, gdyby nie muzyka
Najlepsze w spektaklu Tomaszewskiego, który niesie w sobie dużo więcej znaczeń niż żartobliwy flirt z dramatem barokowym, są subtelne nawiązania i zabawa popkulturą. I tak kilkakrotnie szumnie zapowiadane wejście Króla, solidnie odymione dymiarką i za każdym razem nie dochodzące do skutku, w wyniku królewskiej paniki, to nic innego jak mrugnięcie okiem z stronę roli króla Lira w „Garderobianym” Richarda Eyre’a (a może odrobinę i postaci jąkającego się Jerzego VI?). Tu jasno widać, że znaleźliśmy się znacznie dalej niż w przestrzeni barokowych alegorii, bywali już królowie, którzy dobrowolnie abdykowali, odmawiając grania roli w historii. Choć nie jest to przypadek naszego Króla, którego żywot skutecznie zostanie zakończony, gdy Król zacznie domagać się wiedzy (w XVII wieku musiał być to pomysł bluźnierczy).
Podobnie rzecz miewa się z tą stroną spektaklu, która pochłania widza od stóp do głów, czyli z „paradą wykonów” muzycznych. Bo nie byłoby „Wielkiego teatru świata” pomyślanego jako wersja „musicalu o życiu w paczkowalni”, gdyby nie muzyka. A znajdzie się tu wszystko: od „Agnus Dei”, przez Britney Spears w dwóch odsłonach „(Hit) me baby one more time” / „Work, bitch”, „Like a prayer” Madonny po „One of us” Joan Osborne czy finałowe „Time to say goodbye” Bocellego z doskonale absurdalnym, polskim tekstem. Uwierzyć mogę we wszystko, ale nie w to, że to przegląd przypadkowy i mało świadomy dla kogoś, kto traktuje muzykę śmiertelnie (nie)poważnie w jej powadze. Gdyby Damian Sosnowski obsadzony w roli Piękna nie istniał, należałoby go wymyślić, bo ten spektakl należy do niego. Po pierwsze: w kampowym, nieco nonszalanckim wykonaniu „Agnus Dei” Sosnowskiego widać jasno, czym jest gra z konwencją muzyczną i tożsamościową (nie trzeba już chyba setny raz powtarzać, że piękno jest niebinarne, a klasyka się nie starzeje), a po drugie: to właśnie tutaj widać jaką pracę wykonał z aktorami Adam Rymarz, nauczyciel śpiewu. Jak wiadomo aktorzy na scenie świata mają tylko krótkie życie przed odejściem i to Sosnowskiemu w roli Piękna Tomaszewski oddał najbardziej spektakularne odchodzenie, którego energia rozsadza scenę razem z widownią, bo to on tańczy i śpiewa na platformie, rzucając zresztą w widownię pudłami, „Work bitch” Britney Spears. Przy okazji warto posłuchać tego prostego tekstu, który napędza marzenia o lepszym życiu dla pracowników Auto Sacramental i którego wers idealnie nadaje się na tytuł recenzji (* jak w tym przypadku) lub na motywujący napis nad fabryczną taśmą. Krótko mówiąc, tak jak Piękno powinno się umierać, nie tylko na scenie. Zdaje się, że z tą wersją zgadzają się głównie muzycy.

Wdzięczną przeciwwagę dla Piękna tworzy Roztropność (w tej roli Jolanta Jackowska), zdystansowana, modląca się i na pokaz, i nie na pokaz, z sensem i bez sensu, dzieląca się sprawiedliwie bułką z Biedakiem, choć w ostatniej chwili pożerająca większą jej część. Trzeba przyznać, że aktorka znalazła ciekawy sposób jak zapaść w pamięć widza, oscylując pomiędzy obszarami dewocji a cnoty żałującej swojej cnotliwości. Jedyną postacią, która nie żałuje swojego odchodzenia jest Biedak, który światu niczego nie zawdzięcza, i być może to jedyny moment, w którym w XXI wieku tekst Calderona brzmi naprawdę jak moralitet: „ I ból i szczęście policzyć się dają, i ból i szczęście koniec kiedyś mają”.
W ten sposób, nienachalnie, choć groteskowo Tomaszewski przechodzi tylnymi drzwiami z komedii do dramatu, pokazując nierówności, których nic nie zmieni, bo nikt nie ma żadnego interesu w ich zmianie
Wróćmy jednak do sedna, czyli zakończenia, w którym autor objawia się światu w postaci wysiadającej z rakiety kobiety niosącej meteoryt, stawiającej go na postumencie w widocznym miejscu, a potem sumującej sprawę: „Dziękuję wszystkim pracownikom Auto Sacramental i klientom, bo to wy zapłaciliście za mój lot”. Chwilę później usłyszymy marzenia pracowników czytane głośno, wyśmiewane publicznie i cięte przez niszczarkę. W ten sposób, nienachalnie, choć groteskowo Tomaszewski przechodzi tylnymi drzwiami z komedii do dramatu, pokazując nierówności, których nic nie zmieni, bo nikt nie ma żadnego interesu w ich zmianie. Pusta scena, na której pozostaje jedynie świecący laptop i świecący meteoryt, to upiorne wyobrażenie krajobrazu „po”: kiedy nie ma już religii, czujniki wymuszają optymalizację twoich ruchów w magazynach pracy, szef leci rakietą w kosmos, a role zostały już dawno rozdane. Jest postludzko i nie chodzi o posthumanizm. Gdzieś tu jesteśmy dzisiaj.
Myślę, że reżyser zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego całość trzeba zakończyć podnoszącym na duchu songiem „Lustro ma stony dwa”. Bo publiczności nie można zostawić w takiej konwencji z aż tak upiornym obrazem współczesności. On i tak puka do drzwi na różnych poziomach. Bo choć pozornie na „Wielkim teatrze świata” można się naprawdę doskonale bawić, pod spodem znajduje się naprawdę sporo ciemnej materii. I kilka pytań.

...może to jest właśnie ten moment, w którym widzimy wielką zmianę w Teatrze Nowym w Łodzi, a Cezary Tomaszewski na tej scenie to najlepszy dowód, że zmiany repertuarowe i stylistyczne są możliwe.
Na koniec wisienka na torcie. Jeśli wybieracie się na „Wielki teatr świata”, koniecznie zajrzyjcie do programu na stronie teatru. Wiem, nikt nie czyta programów, ale ten trzeba przeczytać ze względu na cuda i dziwy. Nie wiem, czy Dominik Frosztęga, pisarz niepoczytalny i autor programu, jest postacią realną, czy też pseudonimem, awatarem stworzonym na potrzeby tu i teraz. Stawiam na drugie. Ale kimkolwiek jest, serdecznie mu gratuluję i piję kieliszek za jego zdrowie, bo dawno tak się nie śmiałam, czytając program teatralny. Niskie absurdalnie zderza się z wysokim, motyw teatru świata z Instagramem, a porównanie różnic teatru elżbietańskiego i hiszpańskiego w jednym akapicie, uznaję za majstersztyk godny zacytowania: (…) Tak jak my w ślepym zachwycie patrzyliśmy na Stany Zjednoczone w latach 90., tak Anglia podziwiała Hiszpanię czasów złotego wieku. Hiszpania na tle innych państw była wówczas wyzwolona i nastawiona w pewnym sensie feministycznie (naprawdę!). W odróżnieniu od teatru elżbietańskiego, w jego hiszpańskim odpowiedniku mogły występować kobiety, co relacjonowali przybysze z Anglii, zachwycając się ich grą. Zachowały się też zapisy kupców, którzy uważali, że hiszpańscy aktorzy radzą sobie o wiele gorzej na scenie, niż ich wybitne koleżanki, a gra aktorska kobiet zapiera dech i wzrusza”. Autorowi obiecuję, że pójdę na Piotrkowską 26, żeby zobaczyć jaki jest jego stosunek do Platona, zapisany na murze koło punktu ksero. Aha, mój wynik w quizie dołączonym do programu to: może, może.
Bo może… może to jest właśnie ten moment, w którym widzimy wielką zmianę w Teatrze Nowym w Łodzi, a Cezary Tomaszewski na tej scenie to najlepszy dowód, że zmiany repertuarowe i stylistyczne są możliwe. „Wielki teatr świata” to spektakl, który ma nierówne tempo, wymaga zgody na konwencję, ale może się bardzo podobać, jeśli tylko zgodzić się na tu i teraz. Zdaje się, że zmiana w Nowym prowadzi stylistycznie w stronę warszawskiego Teatru Powszechnego, choć traktowanego nieco mniej poważnie. A więc gaz do dechy! Teraz już nie warto się zatrzymywać. Go!
*Tytuł zawdzięczamy wersowi z piosenki Britney Spears. Prawda, że zachęca do pracy?
****
Marta Zdanowska - recenzentka teatralna w "Dwutygodniku", redaktorka i animatorka literatury. Współzałożycielka fundacji Łódzki Szlak Kobiet i Kolektywu Szechiny, czytającego performatywnie teksty pisarek. Przewodniczka po Łodzi.
****
zdjęcie główne fot fot. HaWa