Co to znaczy pisać o mieście, którego już nie ma? W „Bachmucie” Myrosław Łajuk próbuje odpowiedzieć na to pytanie, fotografując słowem codzienność obrońców i mieszkańców zrujnowanego miasta, ale też szukając sensu w historii i kulturze regionu. Jego reportaż, balansujący między dokumentem a historiozofią, pokazuje, że utrwalanie wojennego doświadczenia jest nie tylko zapisem chwili, lecz także walką o pamięć – jedyną przestrzeń, jaka pozostaje po utracie. O książce „Bachmut” Myrosława Łajuka (Wydawnictwo Ha!art) pisze Łukasz Kaczyński.

 


Latem 2017 roku w Dolnym Parku w Bachmucie odsłonięto rzeźbę Konstantina Zorkina „Cień poety”. Na betonowy odlew ludzkiej postaci o długości 4,5 metra charkowski artysta nałożył lustrzaną powierzchnię, każdy kto stanął w „nogach” cienia, widział w nim odbicie nieba. Instalację zadedykowano poecie Pawłowi Szapowałence, który urodził się i zmarł w Bachmucie. Realizację zainicjował zespół projektu socjologiczno-artystycznego o miastach ukraińskiego wschodu „Metamisto: Schid”. Już kolejnego dnia na lustrze pojawiły się zadrapania i uszkodzenia, jakby ktoś ślizgał się po nim; po tygodniu było kompletnie porysowane. Lokalizacja rzeźby nie była szczęśliwa i chyba pierwotnie myślano o innej, skoro negocjacje z miejskimi władzami trwały tydzień. Na wieść o uszkodzeniu Zorkin stwierdził, że Bachmut jest jak dziecko, które musi nową zabawkę „zaprzyjaźnić” z poprzednimi, coś w niej zepsuć, odkręcić.

 

 

 

Ilekroć myślę o Bachmucie, zastanawiam się, jak wygląda dziś park w mieście, które przestało istnieć i – jakkolwiek to brzmi – jak zmieniało się otoczenie rzeźby w czasie, gdy miasto było ostrzeliwane przez Rosjan i przez długie miesiące stało się zaporą, na której miały się wykrwawiać brygady jej żołdaków

 

 

 

Ilekroć myślę o Bachmucie, zastanawiam się, jak wygląda dziś park w mieście, które przestało istnieć i – jakkolwiek to brzmi – jak zmieniało się otoczenie rzeźby w czasie, gdy miasto było ostrzeliwane przez Rosjan i przez długie miesiące stało się zaporą, na której miały się wykrwawiać brygady jej żołdaków. Zdjęcie sferyczne w Google Maps pozwala zobaczyć „Cień” i okolicę w 2019 roku: lustra już nie ma, betonową formę ktoś ochlapał kawą, papierowy kubek leży obok. Czas zatrzymał się na 2021 roku – bardziej aktualnych zdjęć miasta nie zobaczymy, opcja Street View nie działa, podobnie jak w innych miastach wschodniej Ukrainy, a Dolny Park, jak cały Bachmut, jest „tymczasowo zamknięty”. Tak na mapach Google’a oznacza się np. firmy, których działalność została zawieszona przez właściciela. Szukałem na nagraniach z czasu okupacji, ujęciach z drona, zdjęciach, które ktoś zrobił ukradkiem, materiałach Rosjan – próbowałem znaleźć sam nie do końca wiem co. Najbliżej rzeźby udało mi się „być” w rejonie charakterystycznych schodów (zdjęcie z 2024 roku). Na ich końcu majaczy Dolny Park, ale dostrzeżenie rzeźby nie jest możliwe. Susan Sontag w eseju „Widok cudzego cierpienia” analizuje m.in. dwuznaczność postawy tych, którzy są odbiorcami relacji z wojen, związaną z ekscytacją i komfortem widza z bezpiecznego kraju. Pisze: „»My« – my, czyli każdy, kto nigdy nie przeżył niczego takiego jak to, przez co przeszli oni – nie rozumiemy. Nie dociera do nas. Naprawdę nie potrafimy sobie wyobrazić, jak to było. Nie potrafimy sobie wyobrazić, jak potworna, jak przerażająca jest wojna; ani jak normalna się staje. Oto, co uparcie czują wszyscy – każdy żołnierz, każdy dziennikarz, każdy pracownik pomocy humanitarnej i niezależny obserwator – którzy spędzili dużo czasu pod ostrzałem i mieli szczęście wymknąć się śmierci, która obaliła innych, w pobliżu”.

Po co patrzę (czytam) i co chcę przez to osiągnąć, czego dosięgnąć? Myrosław Łajuk  – który co najmniej raz „wymknął się śmierci” – w książce „Bachmut” stawia sobie inne pytanie: po co to wszystko zapisuję i utrwalam? Odpowiedź podsuwa jeszcze w rozdziale wprowadzającym, a rozwija pod koniec pierwszej, reportażowej części książki. Na zabitej płytami stacji benzynowej w drodze do Kijowa notuje: „Jeśli dam sobie więcej czasu, lepiej dopracuję tekst. Tylko że stracę świeżość. Warto o tym pomyśleć: może mniej doskonała literacko relacja napisana na czas będzie ważniejsza niż spóźniona, a idealnie zredagowana? Najważniejsze, że reportaż potrafi coś, co umie tylko poezja: uchwycić emocje w locie jak dzikiego ptaka”. Wcześniej, o wyborze reportażu literackiego: „decyduję się na metodę utrwalania — fotografowania za pomocą tekstu”, „jako prozaik i poeta uważam tę formę za użyteczną właśnie ze względu na zdolność utrwalania rzeczywistości. Taki zapis w przyszłości może stanowić pożywkę dla głębszych rozmyślań”. Dalej pyta: „Dlaczego tak często mówimy o pamięci podczas wojny? Dlaczego robimy to przy okazji Bachmutu?”. Jego odpowiedź brzmi: „Pamięć jest tym, co pozostaje nam po utracie. Utrwalam, by zachować cokolwiek”.

 

trzech mężczyzn siedzi na schodach, jeden mówi do mikrofonu

 

Myrosław Łajuk - pierwszy z prawej, fot. Błażej Hałat

 

 

 

Bóle fantomowe

Zmaganie się z doświadczeniem utraty jest codziennością ukraińskiego społeczeństwa i jednym z tematów, który zajmuje dziś ukraińskich pisarzy – utraty tego, co materialne, przeszłości, do której nie ma powrotu, przyszłości, która już nie nadejdzie, utraty kontroli nad częścią własnego kraju. O czymś podobnym mówi mi przez zooma Ołeksandr Myched, autor m.in. kroniki pierwszego roku inwazji, w której opisał utratę domu i biblioteki, ślad, jaki w jego rodzinie zostawiła okupacja Buczy i Hostomla, kurczenie się świata do tego, co mieści się w plecaku ewakuacyjnym, stawanie się żołnierzem, ale także książki o mitologii wschodnich miast Ukrainy. Rozmawiamy o tym, jak pamięć tego, co utracone ulega digitalizacji i przenosi się do sieci. Czy uleczy to bóle fantomowe po odjętych miastach i przemysłowych regionach, których status dla wielu Ukraińców długo był niejednoznaczny, tożsamość – problemowa, a wiedza o nich – czasem żadna?

 

 

 

Rozmawiamy o tym, jak pamięć tego, co utracone ulega digitalizacji i przenosi się do sieci. Czy uleczy to bóle fantomowe po odjętych miastach i przemysłowych regionach, których status dla wielu Ukraińców długo był niejednoznaczny, tożsamość – problemowa, a wiedza o nich – czasem żadna?

 

 

 

Głośny esej Mycheda „Zmieszam z węglem twoją krew” (jedna z najlepszych książek 2020 roku w rankingu BBC) dziś sam stał się również takim archiwalnym zapisem. Przywołuję go, bo książka Łajuka w miejscu, które traktuje o historii 450-letniego Bachmutu (w latach 1924 – 2016 Artemiwśka) pozostawia u polskiego czytelnika niedosyt. Pisarz wybiera z niej kilka detali, na przykład pisze o pochodzeniu nazwy miasta z języków tureckich, od tatarskiego konia „bachmat” lub imienia Machmud, ale bardziej interesuje go, co mówi historia olbrzymiego kubistyczego pomnika postawionego w Świętogórsku na cześć bolszewickiego działacza i „patrona” miasta, Fiodora Sergiejwa – Artema, jednego z liderów marionetkowej Doniecko-Krzyworoskiej Republiki Radzieckiej (istniała raptem miesiąc w 1918 roku). Natomiast Myched podsuwa konkret – notuje opowieści zasłyszane podczas kolejnych wizyt, które chce ułożyć w „mitologem miasta”, najmniejszą składową mitu: tu zawsze było miasto, nie było stanicy i baraków, od razu stała forteca; gdy weszło wojsko niemieckie, na balkonach najstarszego banku ustawili szubienice; Górny Park utworzono w miejscu żydowskiego cmentarza, dzieci znajdowały tam kości i samodzielnie składały szkielety; w 2014 roku bojówki Donieckiej Republiki Ludowej zrzuciły z budynku rady miejskiej dwumetrowy herb Ukrainy, ze śmietnika wyciągnął go 17-letni Petro Zubar z kolegą, był pogięty i połamany na kawałki „jakby go deptano”, ukryty u znajomych, po wyzwoleniu mógł być przywrócony (następnie trafił do lokalnego muzeum). Pisze o losie trzech tysięcy bachmuckich Żydów, zamurowanych w komorze numer 46 zakładu alabastrowego, na którą natrafiono dopiero kilka tygodni po wyzwoleniu miasta – i o tym jak w sztolniach tego zakładu otwarto w 1950 roku fabrykę szampana „Sowietskoje”. O chirurgu Chajłowie, który przed wyzwoleniem uratował jako ordynator setki radzieckich jeńców, ale i tak musiał tłumaczyć się podejrzliwemu systemowi sowieckiemu. O sześciu tysiącach róż zasadzonych niedawno na bulwarach – przedmiocie dumy lokalnych patriotów.

 

W książce Mycheda, jednego z kuratorów projektu „Metamiasto”, znajdziemy kulisy odsłonięcia „Cienia”, ale piszę o niej głównie dlatego, że była częścią ważnej dyskusji o dekolonizacji stereotypowych wyobrażeń na temat przemysłowego regionu i żyjących tam Ukraińców. Na gruncie polskim polemikę z pisarzem i postawą, jaką przyjął (nie on jeden) sformułowała Lia Dostliewa („Konteksty”, nr 4/2023). Dobrze opisała problem aksjologiczny, który stworzyły lata agresywnej sowieckiej propagandy, redukującej i glajchszaltującej każdą sferę życia tzw. Donbasu do założeń totalitarnej ideologii państwowej. Krytycznie ocenia metodę pisarską Mycheda („Poszukiwanie lokalnej tożsamości zamienia się w jej wymyślanie”) i postuluje, aby zamiast dyskutować o odrębnej „tożsamości kulturowej” regionu, przenieść akcent na poziom wspólnotowy i lokalny. I żeby pamiętać, iż „problemy strukturalne”, bolączka tej części kraju, nie pochodzą od mieszkańców ani z ich „»niewłaściwej« tożsamości”. One są wynikiem polityki państwowej sięgającej imperium i mającej apogeum w czasach sowieckich, niedostatecznego rozpracowania ich przez już niepodległą Ukrainę. Tak, Myched jawi się trochę jako ktoś z zewnątrz, kto próbuje nasiąkać tym, co usłyszy i zobaczy, nie do końca skutecznie odrzuca jednak przedsądy – ma ze sobą bagaż ukraińskiego intelektualisty i plecak pełen książek, których indeksy to osobna część jego eseju. Do Bachmutu przywozi nawet artystę. Jakby miasto było pozbawione własnego środowiska twórczego lub współpraca z nim nie mieściła się w ramach projektu finansowanego przez Agencję Rozwoju Międzynarodowego Stanów Zjednoczonych (USAID). Kto zresztą nie zna logiki takich projektów z polskiego systemu dotacyjnego? Jednocześnie – moim zdaniem – „Zmieszam z węglem twoją krew” umiejętnie robi inne rzeczy. Na przykład rekonstruuje, jak władza radziecka i sowiecka tworzyły mitologię regionu, do czego służyła jej figura górnika, jaki był jego faktyczny status – pewne tego refleksy odnajdziemy także w polskiej historii i współczesności. Pokazuje również, że historia przemysłu w Donieczyźnie i Ługańszczyznie to część historii rozwoju Europy, bo liczne miasta zakładali tu przybysze z Belgii, Francji, Wielkiej Brytanii. Owszem, był to dla nich czasem „Dziki Wschód” – skraj krainy, kraina na krańcu, by przywołać etymologię nazwy „Ukraina” – ale zostawili tu także dziedzictwo kulturalne, które dziś Rosja celowo niszczy. To, co jest Europą ma w ramach tej walki o przeszłość przestać istnieć. Warto o tym pamiętać, gdy trafimy na rosyjskie narracje, że kulturowo jest to obszar „ruskiego miru”. Osobne pytanie, czy na to pozwolimy. Wróćmy jednak do Łajuka, który robi coś całkiem odmiennego niż Myched. On niczego nie „wymyśla”.

 

Ksiażka Bachmut leżąca na stole

 

 

 

 

Powiązania i pokrewieństwa

Trudno wprost wpisać „Bachmut” w dyskusję o dekolonizacji stereotypów dotyczących tzw. Donbasu. To w punkcie wyjścia przede wszystkim reportaż ze „skrajnych” pozycji ukraińskich obrońców oraz relacja z samego procesu pisania tekstu. W jednym z esejów („Bachmucki brut”), które notatkami i komentarzami stanowią drugą część książki, Łajuk wydaje się jednak zajmować pewne stanowisko – ale nie otwarcie i nie dyskursywnie. Dużo miejsca poświęca wspomnianego kubistycznemu pomnikowi autorstwa Iwana Kawaleridzego, największemu tego typu obiektowi w Europie (28 metrów, 800 ton), który leż 70 kilometrów od Bachmutu, na terenach obecnie wciąż kontrolowanych przez Ukrainę. Historia jego genezy i pozostawienia mimo ustawy dekomunizacyjnej i derusyfikacyjnej mówi więcej o historii Ukrainy i tożsamości regionu niż może się wydawać. Nic tu nie jest oczywiste. Oto awangardowy nurt w sztuce wykorzystano do komunikowania górnikom historii bolszewickiego, antyukraińskiego działacza. Po latach dzieło irytowało Nikołaja Chruszczowa, zwolennika „sztuki niezdegenerowanej”, jak nazywa go Łajuk, ale nikt go nie ruszył. Na bachmucką, nieco mniejszą wersję obiektu, krzywili się urzędnicy, a bronili jej... robotnicy. Jeden z nich miał odpowiedzieć, że artyści „patrzyli nie na jego fotografię, tylko na biografię”. Gdy hitlerowscy żołnierze wysadzili pomnik w powietrze, mieszkańcy schowali jego resztki w domach. Różne warstwy kultury i historii, usuwanie, przepisywanie i nadpisywanie kolejnych wersji – „ukraiński palimpsest” jest tu stale obecny, by przywołać tytuł rozmowy rzeki z kiedyś najbardziej wpływową pisarką ukraińską, metafora, po którą również sięga Myrosław Łajuk.

 

W oddzielnym, bodaj najobszerniejszym eseju („Rymy”) znaczenie miasta i regionu określają nazwiska związanych z nimi twórców. I są to „główne postacie ukraińskiej odnowy kulturowej lat sześćdziesiątych [które] razem z działaczami z Kijowa i Lwowa zmienią oblicze ruchu narodowego”: Iwan Dziuba, Oleksa Tychy, Iwan i Nadia Switłyczni, Mykoła Rudenko, Stanisław Asjejew. Łajuk nie milczy o nich, wręcz rozciąga tę listę. Z Donbasu pochodził też patriarcha Filaret („odnowiciel niezależności ukraińskiej cerkwi prawosławnej”), z Makijiwki filozof Ihor Kozłowski (jest w jednym z rozmówców Mycheda w „Zmieszam z węglem...”), z Bachmutu czołowy filozof czasów niepodległości Serhij Krymski („badacz archetypów kultury ukraińskiej [...] mentor wielu współczesnych myślicieli naszego kraju”), w Doniecku dzieciństwo, młodość i studia spędził poeta Wasyl Stus, czołowa postać ukraińskiego oporu wobec rusyfikacji i represji totalitarnego reżimu oraz pokolenia szistdesiatnyków, więzień polityczny. Przede wszystkim zaś Larysa Szepitko, jedna z najbardziej znanych osób urodzonych w Bachmucie, reżyserka, o której „Wniebowstąpieniu” Susan Sontag napisała, że to „najbardziej poruszający film o smutku wojny”. Wielbiona przez Wernera Herzoga, na świecie stawiana w jednym szeregu z Paradżanowem i Tarkowskim, a w Ukrainie, jak pisze Łajuk, ledwo kojarzona nawet w środowisku twórczym. Przede wszystkim z powodu internacjonalizmu i próby ułożenia życia (i twórczości, które były dla niej tożsame) w realiach radzieckich. „Wniebowstąpienie” historią „rosyjskich partyzantów” faktycznie płaci lenno propagandzie stalinowskiej, ale Łajuk dowodzi, że jest ono dużo bardziej zniuansowanym dziełem, niż uważają współcześni sędziowie – nie bez powodu przez długi czas film nie mógł przejść kolaudacji (przedłużający się proces pracy nad nim opisał w autobiografii „Daleko od domu” Wasil Bykau, pisarz znienawidzony przez Łukaszenkę i autor powieściowego pierwowzoru, zachwycony tym, co osiągnęła na ekranie Szepitko).

 

 

 

„Fotografować za pomocą tekstu” to siedzieć z nimi w okopie lub piwnicy, chować się przed rakietą w bramie, wspólnie jeść i podróżować, spać tam, gdzie oni śpią, przyjeżdżać na front wielokrotnie – zacząć, gdy kleszcze rosyjskiego okrążenia zatrzymały się na rzece Bachmutce, skoczyć na krótko przed wycofaniem się Sił Zbrojnych Ukrainy

 

 

 

Rola reżyserki w tym tekście jest szczególnie ważna. Jest jedną z osi, wokół których obraca się wywód. Myrosław Łajuk pisze o faktycznym zawłaszczeniu Szepitki przez Rosję, pokazuje wszystkie półtony, jakimi grała, zwłaszcza na tle ówczesnych związków ukraińskich twórców z francuskim egzystencjalizmem. Wskazuje na ukryte w filmie pytanie o zdradę, nieobcą ówczesnemu środowisku literackiemu („kagiebiści i zdrajcy byli wszędzie. Agentura werbowała najbliższych krewnych i przyjaciół osób niewygodnych”). Bykau również miał problem z wydaniem swojej powieści. Warunkiem była praca pod okiem wyspecjalizowanego redaktora-cenzora i wprowadzenie ponad sto poprawek, począwszy od tytułu. Po latach przyznał, że pisał „Sotnikowa” (pierwotnie: „Likwidację”) na bazie przeżyć związanych nie z wojną, ale z teraźniejszością – jako reakcję na „likwidowanie” nie pisarzy, ale ich dzieł przez białoruską cenzurę.

 

Wasil Bykau – Swietłana Aleksijewicz (dla której był mistrzem) – Susan Sontag – Albert Camus – Wasyl Stus – Larysa Szepitko i jej mentor, inny „problematyczny” twórca ukraiński Ołeksandr Dowżenko. To pierwsza linia spowinowaceń i dziedziczenia, którą ustanawia swoim teksem Łajuk. Druga to osoby, które na mocy „czarnej magii zbiegów okoliczności” były zaangażowane w ukraińskość lub sprzeciwiały się komunizmu, ZSRR i Rosji, a zginęły: w wypadkach samochodowych – Szepitko, aktor i reżyser Leonid Bykow, lider opozycji Wieczesław Czornowił, Albert Camus („jeden z głównych oponentów ZSRR we Francji”); zamordowane w tajemniczych okolicznościach – piosenkarz Wołodymyr Iwasiuk, artystka Ałła Horska; jako ofiary morderstw zorganizowanych przez KGB – Symon Petlura, Stepan Bandera (sic!), Borys Niemcow, Anna Politkowska. „To nie teoria spiskowa. To po prostu rym, jak w wierszu – podobne zakończenie dwóch wersów. W niektórych przypadkach efektem jest po prostu szczególne brzmienie, ale czasem na bazie dwóch słów pasujących do siebie wyłania się trzecie znaczenie”.

 

Wspólnota losów, podobne doświadczanie rzeczywistości, wierność przekonaniom w sytuacji skrajnie niesprzyjającej – tak. Ale i duchowy pomost ponad żelazną kurtyną – to też jest dla Łajuka ważne. Wpisanie ukraińskich (i białoruskich, jak Bykau) twórców w kulturowy pejzaż Zachodu to przeciwdziałanie zawłaszczaniu ich i wymazywani przez Rosję. Czym natomiast jest ów „rym”, o którym pisze? Nie opuszcza mnie wrażenie, że chodzi o coś, co jeszcze nie wybrzmiało w polskich recenzjach „Bachmutu”. O szukanie głębszego sensu wydarzeń, jakiegoś większego (pra)porządku. W tej części książki Myrosław Łajuk podejmuje po prostu próbę stworzenia pewnej historiozofii. Bitwa o Bachmut, której doświadczył jako reportażysta, i która na pewno była dla niego osobistym wstrząsem, mówi do Ukraińców (a może do nas także?) więcej niż wynika z sumy nagłówków i informacji medialnych. Nieprzypadkowo też tak często pisarz używa pojęć związanych z patrzeniem – traktuje tekst jak teleobiektyw, dzięki któremu pokonuje się dystans i dokonuje zbliżeń, a z szerokiej panoramy wydobywa fakt, postać, imię, zdarzenie. Obraz nabiera ostrości: „gdy tu przyjeżdżam, czuję się, jakbym założył nowe okulary”, „widzimy wszystko jak na dłoni”. Wyjęte z szerokiej perspektywy detale, oczyszczone z kurzu, mogą przemówić. Wszystko jest dokładnie takimi, jakim się wydaje – nawet jeśli za wypadkiem samochodowym Szepitki, Bykowa, Czornowiła i Camusa nie stały radzieckie służby. „Wszystko się łączy. To nitki, na których Ukraina utrzymała się kiedyś, na których wisi teraz”.

 

Mężczyzna w okularach, ubrany na czarno, przemawia na spotkaniu, gestykuluje

 

Myrosław Łajuk, fot. Błażej Hałat

 

 

 

Na zasadzie stopklatki

Mam wrażenie, że znacznie oddaliliśmy się od tego, o czym zwykle pisze się w recenzjach „Bachmutu”, czyli o części pierwszej, o tym, jak Łajuk portretuje wojnę, a dokładniej: ukraińskich obrońców. „Fotografować za pomocą tekstu” to siedzieć z nimi w okopie lub piwnicy, chować się przed rakietą w bramie, wspólnie jeść i podróżować, spać tam, gdzie oni śpią, przyjeżdżać na front wielokrotnie – zacząć, gdy kleszcze rosyjskiego okrążenia zatrzymały się na rzece Bachmutce, skoczyć na krótko przed wycofaniem się Sił Zbrojnych Ukrainy. To jedyna metoda, żeby wyjąć tych ludzi z pojemnej kategorii żołnierzy i przywrócić im imiona, nadać sens ich poświęceniu. „Bohdan to młody i przyjazny chłopak, ale wszyscy mówią do niego z pewnym szacunkiem, używając imienia odojcowskiego”. „Grupka zgromadzona w jednym z kątów omawia najdłużej trwające zmiany. Wychodzi na to, że najwięcej czasu na pozycjach ciągiem spędził Sasza”. „Idziemy do następnego budynku. Spotykamy tam Romea — kompanijnego ratownika pola walki, ubranego, o dziwo, w legginsy i szorty”. „Uśmiechnięty młody żołnierz Alain Dudnik, pseudonim „Promień”, razem z kilkoma towarzyszami wyskakuje z samochodu. Bierzemy cappuccino i siadamy na ławce na zewnątrz […] Ręczna wyrzutnia pocisków przeciwlotniczych Igła-1, z której strzelał [i zniszczył bombowiec Su-24 – przyp. ŁK], wygląda jak zwykła półtorametrowa rura”.

 

 

 

Niewypowiedziane pytanie, które musi zadać sobie każdy czytelnik „Bachmutu” brzmi oczywiście: co się stało z tymi konkretnymi ludźmi, czy dziś żyją, są ranni, okaleczeni, walczą na innym odcinku?

 

 

 

Wydawca informuje, że Myrosław Łajuk przyjechał do Bachmutu przyjrzeć się życiu jego mieszkańców i, oczywiście, o nich też pisze, bo nie wszyscy mogli albo chcieli opuścić sukcesywnie niszczoną „fortecę Bachmut”. Nie mogę jednak odpędzić wrażenia, że mieszkańcami Bachmutu są dla pisarza przede wszystkim obrońcy i że to i nadaje swoiste honorowe obywatelstwo tej „stolicy uprzejmości, niezłomności, a nawet miłości”. Dlatego interesuje go, że na froncie ludzie zaręczają się, obok siebie w jednym okopie walczą ksiądz i pastor, a w jednym batalionie syn i ojciec: „Mało kto wierzy, że jesteśmy rodziną, że to mój tato. Rozmawiamy jak koledzy, pomagamy sobie”. Że żołnierze zakwaterowani w jednym z opuszczonych domów mają pokój do gier, kilka kanap i słodycze, bo dowódcy dbają o ich morale i okruchy normalności. Że jeden z żołnierzy czyta „Powojnie: Historię Europy od roku 1945” Tony’ego Judta, a inny przywiózł ze Słowiańska rukolę i paczki z kolumbijską kawą. Że nad ranem obrońców budzą krzyki turkawek. Że zgraje bezdomnych lub porzuconych zwierząt potrafią łasić się, ale też atakować ludzi, a wśród żołnierzy krąży viral z kotem jedzącym ludzkie ciało i zdjęcie lisa żywiącego się na trupie. Że „koty są głuche od eksplozji. Można zajść je od tyłu i krzyczeć, a one się nawet nie obrócą”. „Fotografowanie tekstem” może być najskuteczniejszą metodą dotarcia do odbiorcy, bo – o czym już w 2003 roku pisała Susan Sontag – w epoce nadmiaru informacji, potoku obrazów, wojen, których dźwięki i obrazy mamy dzięki telewizjom w swoich salonach, fotografia pozwala ogarnąć jakieś złożone zjawisko i najmocniej wbija się w pamięć: „Pamięć działa na zasadzie stopklatki: jej podstawową jednostką jest pojedynczy obraz”. Niewypowiedziane pytanie, które musi zadać sobie każdy czytelnik „Bachmutu” brzmi oczywiście: co się stało z tymi konkretnymi ludźmi, czy dziś żyją, są ranni, okaleczeni, walczą na innym odcinku? Ten wysiłek żołnierzy i żołnierek, niekiedy najwyższa ofiara, jaką składają, równoważy i uprawomocnia historiozoficzne pytania, które stawia Łajuk.

 

 

Dwuznaczność zastygania

Nie sądzę, żeby znalazł się w Ukrainie pisarz lub pisarka, który na serio potrafi odpowiedzieć na pytania o przyszłość. „Jesteśmy w stanie wojny, nasze ciała są w stanie wojny, nasze umysły są w stanie wojny” – usłyszałem niedawno od Ołeksandra Mycheda. Gdy pytam różnych autorów o to, czy zajęcie części Doniecczyzny i Ługańszczyzny przez Rosję wstrzymuje proces dekolonizacji stereotypów o regionie, często słyszę odpowiedź: „Po wojnie nie będzie nas to już interesowało”. Świadomość tej radykalnej zmiany i jej kosztu po naszej stronie granicy nie jest chyba obecna. Ma ją jeden z bohaterów „bajki dla dorosłych” Mycheda („Kotek, Kogutek, Szafka”, Warsztaty Kultury 2025), który mówi, że „każdy z tej wojny wyjdzie inny, z ranami, których nie da się zaleczyć”.

 

„Utrwalanie jest zastyganiem. Komara w bursztynie, gapiów na drodze – czytamy u Łajuka, ale ten budzący pozytywne skojarzenia opis staje się dwuznaczny – zastygania w przeszłości, w rozwoju, w strefie komfortu, słów w gardle, krwi, chwili”. Pisarz jeszcze silniej kontrapunktuje go przywołaniem badań nad traumą, które Freud prowadził u ofiar pierwszej wojny światowej: „Trauma na trwałe zapisuje się w człowieku, a to cofa go do przeszłości i nie pozwala pójść dalej. Taka osoba traci zainteresowanie teraźniejszością i przyszłością, zatrzymuje się w rozwoju”. Czy w trudnej do określenia przeszłości właśnie te dwie postawy będą się ścierać: „nie będzie nas to już interesowało” i „będziemy o tym stale myśleć i mówić”? Nie wiem, ale Łajuk zdaje się coś przeczuwać, gdy pisze o utrwalaniu przez kolejne pokolenia traum przeszłości – na przykład głodu – jako nie nazwanej wprost, ale istotnej cesze ukraińskości: „Bachmut stał się zbyt głośną nazwą. Krew pokryła nie tylko każdą płytę chodnikową, a odłamki rozorały nie tylko każdą ścianę. Ta krew i ta odłamki przeradzają się na naszych oczach w paliwo historii. Bachmut to punkt, do którego będą wracać ludzie i całe wspólnoty – wracać i zastygać”. Może więc chodzi nie tylko o Ukrainę. Może chodzi o to, żeby nie zastygać.

 

 

*cytat z wypowiedzi jednego z mieszkańców lub mieszkanek Bachmutu z książki Ołeksandra Mycheda „Zmieszam z węglem twoją krew. Zrozumieć ukraiński wschód”, przekład: Michał Petryk, Czarne 2023

 

„Bachmut”
Myrosław Łajuk
przekład: Maciej Piotrowski
Wydawnictwo Ha!art 2025
Tekst zrealizowany w ramach przedsięwzięcia dofinansowanego przez Centrum Mieroszewskiego w ramach III Otwartego Konkursu.

 

 

____________________

 

 

Łukasz Kaczyński - za długo i za intensywnie pracował w dziale kultury "Dziennika Łódzkiego", trochę krócej i mniej intensywniej jako redaktor i autor "Przekroju", w latach 2017-2021 był redaktorem naczelnym magazynu "Kalejdoskop", realizując m.in. doceniony Polish Design Awards rebranding pisma (autor projektu: Jakub Hakobo Stępień, współpraca: Oliwia Adamkowska) oraz wydanie pierwszych numerów ogólnopolskiej odsłony tego pisma (www.kalejdoskopkultury.pl) już o statusie pisma naukowego, zainicjowanego wspólnie z Muzeum Sztuki w Łodzi, Uniwersytetem Łódzkim, Szkołą Filmową i ASP. Działał społecznie w Związku Artystów Scen Polskich, w Sekcji Krytyków Teatralnych i kapitule Nagrody im. Nardellego. O teatrze pisuje jeszcze czasem na blogu pudelteatralny.com. Bywa, że zredaguje komuś książkę, bywa, że poadmiistruje czyimś fanpage'm. Od marca 2022 roku w Bibliotece Tuvim, filii Biblioteki Miejskiej w Łodzi, odpowiada za współpracę ze środowiskiem ukraińskim w mieście, organizację i współorganizację wydarzeń dotyczących Ukrainy.

 

 

____________________

 

 

Zdjęcie główne: Kadr z filmu: Walc „wyzwolonego” miasta - stworzonego z wykorzystaniem materiałów wideo, opublikowanych w otwartym dostępie w Internecie, przedstawiających miasto Bachmut, położone w obwodzie donieckim w Ukrainie.

 

Patronite