Dzięki staraniom Centrum Dialogu im. Marka Edelmana ukazała się po polsku już szósta książka Chavy Rosenfarb „Listy do Abraszy". Nad prawie ośmiuset stronami tekstu pracowało pięciu tłumaczy z jidysz i jest to praca imponująca. Czy przedwojenna Łódź była naprawdę tak tolerancyjna jak lubimy to sobie wyobrażać? Czy granica między Bałutami i Śródmieściem była też granicą tożsamości? Jaką była żydowska Łódź, której dziś już nie ma.
Już samo jej imię i nazwisko nie jest oczywiste. Na okładkach książek figuruje w angielskiej transkrypcji jako Chava Rosenfarb, choć przecież przyszła na świat w Polsce, mieszkała przy Żeromskiego 75 w Łodzi, a w dokumentach z getta łódzkiego widnieje jako Chawa Rozenfarb. Ta dwuznaczność językowa pokazuje jak w życiu pisarki mieszać się będą tożsamości: Żydówka z Polski pisząca powieści w jidysz w Kanadzie. W rodzinnej Łodzi jej literaturę odkryto bardzo późno, choć dzięki Bibliotece Centrum Dialogu im. Marka Edelmana wreszcie stała się pisarką rozpoznawalną. W ostatniej powieści, „Listy do Abraszy”, kontynuuje opowieść o mało znanych losach łódzkich bundowców, którzy ocaleli. I po raz pierwszy opisuje piekło obozu.
Warto tę opowieść rozpocząć od życiorysu, bo w wypadku Chavy Rosenfarb, autobiograficzność prozy jest cechą charakterystyczną. Urodziła się w Łodzi 9 lutego 1923 roku w żydowskiej rodzinie silnie związanej z Bundem, co w zasadzie określiło ją ideowo na lata. Bund – socjalistyczna, a w odłamie też komunizująca partia, miała w programie pełne równouprawnienie Żydów w Polsce, stworzenie laickiego szkolnictwa, rozwój kultury i literatury w jidysz, walkę o poprawę losu żydowskich robotników i biedoty, świeckość na sztandarach. Programowo także antysyjonizm i przekonanie, że skoro Żydzi mieszkają w Polsce, tu jest ich kraj, nie trzeba szukać miejsca gdzie indziej, a zwłaszcza w Palestynie. Brzmi to wszystko jak program agitacyjnego zebrania partyjnego, ale łódzki Bund miał realne spojrzenie na życie i niemałe sukcesy na koncie. Bundowcy brali udział w Rewolucji 1905 roku w Łodzi, dzięki nim zostało zarejestrowane w 1907 roku Żydowskie Towarzystwo Muzyczno-Dramatyczne „Harfa” prowadzące wieczorki literacko-teatralne, koncerty, upowszechniające kulturę i walczące z analfabetyzmem wśród robotników, wydawali gazetę „Lodzer Veker” („Łódzki alarm”). Utworzyli w Łodzi szkołę podstawową im. Włodzimierza Medema przy Cegielnianej 17, a także paraharcerską organizację dla dzieci – SKIF i dla starszej młodzieży – CUKUNFT, wprowadzili bundowskich radnych do rady miejskiej, m.in. społecznika działającego na rzecz edukacji, Izraela Lichtensteina czy Aleksandra Margolisa, lekarza. Przede wszystkim jednak zerwali z tradycją religijną i próbowali wypracować nowe zasady wspólnotowe.
To niezwykle fascynujący świat, w którym w papierosowych kłębach dymu przy warsztatach tkackich o ideach rozmawiają biedni żydowscy tkacze, matka Miriam, nawraca swoją przyjaciółkę Cyporę z drogi prostytucji na bundowską działaczkę, a ojciec trafia do więzienia we Wronkach za „bolszewickie poglądy”, których zresztą wcale nie wyznaje. Nie ma tu chederów i synagog, a pisma religijne traktowane są jak teksty literackie...
No więc Bund. Chava Rosenfarb ukończyła bundowską szkołę Medema, później polsko-żydowskie gimnazjum. Podobno wiersze zaczęła pisać już jako nastolatka, z czego ojciec był szczególnie dumny. Kiedy wybuchła wojna, wszystko się skończyło i trzeba było zacząć życie w nowych okolicznościach. Rosenfarbów przesiedlono do getta łódzkiego w 1940 roku – najpierw na ul. Lutomierską, potem na Łagiewnicką 8, do kamienicy, na której dziś znajduje się mural „Tu mieszkała Chava Rosenfarb” autorstwa Dariusza Paczkowskiego. Swoją drogą, ktoś go ostatnio pomazał w proteście przeciw wojnie w strefie Gazy, problem tylko w tym, że był zbyt głupi, aby zrozumieć, że bazgrze po wizerunku bundystki... Rosenfarb miała 21 lat, kiedy została wywieziona wraz z matką i siostrą do Auschwitz, a potem do obozu pracy Sasel na przedpolach Hamburga i wreszcie do Bergen-Belsen. Miała też szczęście, bo przeżyła triadę nieprzeżywalną: selekcje w Auschwitz, alianckie bombardowania Hamburga i tyfus w Bergen-Belsen. Szczęście miała też jej młodsza siostra Henia i matka Sima; ale opuściło ono ojca – Abrahama – tuż przed wyzwoleniem zginął w transporcie kolejowym z Dachau w trakcie bombardowania. Rosenfarb nie wróciła już do Łodzi, wyjechała do Belgii, a później do Kanady. I zaczęła pisać na dobre. W jidysz.
Jidysz ma tu szczególne znaczenie, bo ostatnia powieść Rosenfarb, „Listy do Abraszy”, nigdy nie została przetłumaczona na angielski, w przeciwieństwie do trylogii „Drzewo życia” opisującej łódzkie getto, czy „Między miasteczkiem i Łodzią”, umiejscowionej w sztetlu Bociany i w Łodzi tuż przed wybuchem I wojny światowej. Może to i dobrze mieć poczucie, że choć ta ostatnia powieść siedemdziesięcioletniej Rosenfarb dociera do łódzkiego czytelnika jako pierwsza.
Już tytuł może zdezorientować. „Listy do Abraszy” zapowiadają powieść epistolarną, czyli powieść w listach, formę rzadko już dzisiaj wykorzystywaną w prozie, ale nic podobnego – listów będzie tu tylko kilka – datowanych od 29 kwietnia 1945 roku (Bergen-Belsen) po 31 grudnia 1945 roku (Liège w Belgii). Żaden nie doczeka oczekiwanej odpowiedzi, a narratorce pisanie będzie potrzebne raczej jak „lina” prowadząca do życia. Również adresat listów okaże się nietrafiony, ale o tym czytelnik przekona się już sam.
Nie wchodzi się w tę powieść łatwo i niełatwo z niej wyjść. Rosenfarb będzie nas prowadzić przez dwa plany czasowe. Z jednej strony mamy teraźniejszość, czyli realia wyzwolenia przez Anglików w 1945 roku Bergen-Belsen – obozu w rozpadzie, do którego do ostatnich dni ściągano z Europy transporty z innych obozów – z efektami w postaci kilku tysięcy niepogrzebanych ciał i wielotysięczną epidemią tyfusu za drutami. Z tego przerażającego miejsca powoli będziemy wracać do życia: wychodzenia z choroby, powstawania obozów dipisowskich i poszukiwania krewnych. Z drugiej strony to narracja wspomnieniowa o przeszłości, sięgająca aż do młodości Binele i Jankewa Polinów, fikcyjnych odpowiedników rodziców Chavy Rosenfarb, młodych żydowskich bundowców, którzy po opuszczeniu sztetla w Bocianach, przyjeżdżają do Łodzi i zakładają tu rodzinę w latach 20. XX wieku. Wspólnie chodzą na spacery i na manifestacje, są ofiarami antysemickich pogromów, biorą ślub pod partyjnym „baldachimem” zamiast chupy, pracują lub tracą pracę, jadą na upragnione wakacje, rodzą im się dzieci: Wierka, Miriam i Noniek. Rodzinną sagę po raz pierwszy Rosenfarb poprowadzi z Łodzi aż na rampę Auschwitz, gdzie rodzina zostanie rozdzielona. Rozdzielona zostanie też autobiografia Rosenfarb i fikcja powieściowa: w „Listach do Abraszy” matka Binele i piękna, mądra siostra Wierka oraz Noniek zostają po selekcji na rampie wysłani na śmierć. Żeńska linia Rosenfarbów przeżyła.
Świat żydowskiej społeczności mieszkającej na Bałutach widziany oczami dziecka –zagubionego, krnąbrnego i zazdrosnego o starszą siostrę – to jeden z najciekawszych narracyjnych i fabularnych pomysłów Rosenfarb. W ten sposób czytelnik wchodzi w głąb żydowskiego, świeckiego środowiska, o którego codzienności wiemy dziś stosunkowo niewiele...
O ile początkowo będziemy prowadzeni w powieściowym czasie przeszłym przez młodą i zakochaną żydowską dziewczynę, a potem młodą matkę – Binele; to po czasie narrację przejmie jej średnia córka Miriam, fikcyjny odpowiednik Chavy Rosenfarb. Ma to znaczenie, bo narracja prowadzona z punktu widzenia kobiet będzie zwracała uwagę na sprawy społeczne i wizerunkowo trudne: aborcję późnego, niechcianego dziecka, poród w trakcie pracy, molestowanie seksualne małej dziewczynki, prostytucję z biedy, sprzedaż kobiecych włosów w momentach wyjątkowego ubóstwa niczym w dziewiętnastowiecznej powieści Victora Hugo „Nędznicy”, niełatwą drogę kobiet do edukacji i samodzielności, ale też próby znalezienia miejsca w życiu daleko od stereotypowej roli społecznej.
Świat żydowskiej społeczności mieszkającej na Bałutach widziany oczami dziecka –zagubionego, krnąbrnego i zazdrosnego o starszą siostrę – to jeden z najciekawszych narracyjnych i fabularnych pomysłów Rosenfarb. W ten sposób czytelnik wchodzi w głąb żydowskiego, świeckiego środowiska, o którego codzienności wiemy dziś stosunkowo niewiele – mała Miriam wywołuje skandal, kiedy zgodnie z bundowskim wychowaniem oznajmia w sztetlu w Bocianach, że „Bóg nie istnieje i nie ma sprawiedliwości na świecie”, po czym wygłasza płomienne przemówienie jakie zdarzało jej się słyszeć w Łodzi, ze zdziwieniem dowiaduje się od niewiele starszej przyjaciółki, że bogaty znajomy ojca jest „wrogiem klasowym” i nie ma to nic wspólnego z klasą szkolną, zastanawia się, czy, skoro wyjeżdżają na wakacje, a ojciec pracuje jako kelner (podobnie jak rzeczywisty ojciec Chavy Rosenfarb) to jej rodzina jest bogata. To niezwykle fascynujący świat, w którym w papierosowych kłębach dymu przy warsztatach tkackich o ideach rozmawiają biedni żydowscy tkacze, matka Miriam, nawraca swoją przyjaciółkę Cyporę z drogi prostytucji na bundowską działaczkę, a ojciec trafia do więzienia we Wronkach za „bolszewickie poglądy”, których zresztą wcale nie wyznaje. Nie ma tu chederów i synagog, a pisma religijne traktowane są jak teksty literackie. Momentami naiwny i mimowolnie zabawny ogląd świata oczami dziecka jest jak wentyl bezpieczeństwa w powieści, w której historia nie ma do zaoferowania nic poza grozą. W dziecięcym świecie Miriam doświadcza po raz pierwszy zjawisk kompletnie dla niej niezrozumiałych, należących do świata dorosłych – z przerażaniem słucha krzyku matki, która rodzi najmłodszego brata, bojąc się, że krzyk oznacza umieranie; oddziela się niemal fizycznie od własnego ciała i sztywnieje, kiedy pada ofiarą molestowania seksualnego ze strony jednego z sąsiadów i z ulgą przyjmuje w kilka lat później informację o jego śmierci.
Topografię tekstu poświęconego przeszłości wyznacza niemal w całokształcie mapa narodowościowa Łodzi. Żydowskie Bałuty z ich cukierniami, lombardami, sklepami, spelunkami, Fajferówką, gdzie stoją prostytutki, ciasnymi kamienicami, z których matka Miriam tak bardzo chce się wyrwać, że ucieka aż na … Składową. Bałuty to jądro opowieści i rdzeń tożsamości tekstu. Po pożarze mieszkania przy Składowej rodzina wróci na Nowomiejską, nie dlatego, że nie może znaleźć innego mieszkania, ale dlatego, że nie można uciec od swojej tożsamości. Wszystkie wędrówki do charakterystycznych dla Łodzi miejsc spoza obszaru Bałut – do Parku Kolejowego przy Dworcu Fabrycznym, do Hotelu Savoy, który posiadał unikatową wówczas windę, do sklepów na Piotrkowską – są synonimem święta i wizytą w przestrzeni należącej do innego porządku symbolicznego i narodowościowego.
Być może największym zaskoczeniem dla współczesnego czytelnika (i mieszkańca Łodzi) jest fakt, że Łódź Rosenfarb doskonale radzi sobie bez jakiegokolwiek Polaka czy Polki w tekście. Choć przykro to przyznać, zazwyczaj pojawienie się Polaków jest też związane z wydarzeniami historycznie co najmniej dyskusyjnymi jak: numerus clausus na uniwersytecie, czyli zasada procentowego dopuszczania Żydów do studiów, przez którą jeden z bohaterów nie dostaje się na Uniwersytet Warszawski, tzw. wizyty bojówek hallerowskich, czyli antysemickich napadów skierowanych zwłaszcza na socjalizujących Żydów czy zdemolowania sklepów podczas strajku robotniczego w Bocianach. Choć próżno szukać śladów po tak rozumianej wspólnocie żydowskiej w dzisiejszej Łodzi, w późnej prozie Rosenfarb jeszcze raz wraca do miasta, które ją ukształtowało, żeby podkreślić, jak ten brak stanie się po czasie cechą dystynktywną Bałut, Łodzi, a wreszcie całej Polski:
„Myślami wędruję często po ulicach i uliczkach Łodzi. Zastanawiam się, czy Polacy odbudują pomnik Kościuszki, który zniszczyli naziści. Może zrekonstruują spalone szule (domy modlitwy) oraz synagogę przy Alei Kościuszki, żeby budynki te świadczyły swoją pustką o minionej bezpowrotnie przeszłości. Tęsknię za ceglastoczerwonymi murami fabryk z ich nieustającym szumem, a nawet za ceglanymi kominami fabrycznymi, chociaż widok każdego z nich będzie mi przywodził na myśl kominy Auschwitz. Tęsknię za placami targowymi, za szkołami i klubami, bibliotekami, za zgiełkiem społecznego i politycznego życia, za atmosferą artystycznej i religijnej rebelii. Tęsknię za moimi Bałutami, za naszym podwórkiem przy ul. Nowomiejskiej, za ulicami, którymi chodziłam do szkoły, na zbiórki SKIF-u, do gimnazjum i na moje lekcje tańca”.
Jeśli cokolwiek jest w stanie przechować pamięć – to sztuka. Tylko ona przekracza bariery na własnych prawach. Nieprzypadkowo Rosenfarb oddaje sztuce tak dużą przestrzeń w dziecięcej i młodzieńczej wyobraźni bohaterek powieści, a tytułowego Abraszę, postać migotliwą, niejednoznaczną i wyrosłą z artystowskiego modernistycznego mitu, czyni rzeźbiarzem i nauczycielem rysunku
Jeśli cokolwiek jest w stanie przechować pamięć – to sztuka. Tylko ona przekracza bariery na własnych prawach. Nieprzypadkowo Rosenfarb oddaje sztuce tak dużą przestrzeń w dziecięcej i młodzieńczej wyobraźni bohaterek powieści, a tytułowego Abraszę, postać migotliwą, niejednoznaczną i wyrosłą z artystowskiego modernistycznego mitu, czyni rzeźbiarzem i nauczycielem rysunku. Młoda Wierka, siostra Miriam, zapowiada się na świetną pisarkę i przypomina fikcyjne połączenie cech Chavy Rosenfarb i jej przyjaciółki Zeni Larsson, późniejszej rzeźbiarki i pisarki, która wyemigrowała do Szwecji. Moment, w którym zeszyt z wierszami i notatkami Werki ląduje na kupie przedmiotów odebranych na rampie w Auschwitz, jest lustrzanym odbiciem doświadczenia samej Rosenfarb. Poza jedną różnicą: Wierka trafi do komory gazowej, Chava przeżyje.
Inny los pisarka zaprojektowała dla powieściowej Miriam, narratorki. Dziewczyna od dziecka wyraża swoje myśli przez taniec, tańczy w szkolnych przedstawieniach, a wreszcie trafia do prywatnej szkoły baletowej, gdzie sumiennie oddaje się ćwiczeniom i dostaje szansę na wyjazd do szkoły w Paryżu, co unicestwia wybuch wojny. Cala inteligencja Miriam poszła w nogi – żartują dzieci – ale metafora tańca jest jednym z najważniejszych credo artystycznych powieści. Miriam tańczy, bo taniec oznacza wolność: choć chodzi na zajęcia baletowe, najbardziej lubi taniec improwizowany – i tak tańczy na własnym strychu czy w podnajętej pracowni, sama wyznaczając reguły. Decyduje, że pomimo wycieńczenia, będzie tańczyć z grupą dziewcząt i uczyć tańca w getcie. To wszystko daje namiastkę wolności. Nieprzypadkowo jedna z najsilniej nacechowanych władzą i paskudną erotyką scena powieści to opis pierwszej nagiej selekcji nowych więźniarek w Auschwitz, kobiet, które defiladują jak konie w maneżu przed esesmanami, decydującymi jednym dotykiem szpicruty o ich życiu. Miriam tańczy wtedy swój taniec życia.
„Do gromady około pięćdziesięciu kobiet pada rozkaz, aby otoczyć te osobistości w oficerkach i zacząć maszerować wokół nich w kółko. Wygląda to jak arena cyrkowa. Eros i Tanatos połączeni w tańcu (…) Maszerujemy tak w kółko. Esesmani zbliżają się do poruszających się w kręgu nagich kobiet i lustrują niektóre z nas od stóp do głów. Szpicrutą wypychają z kręgu te, które powłóczą nogami czy są wychudzone, te, których twarze czy ciała są napuchnięte, albo te ze zbyt chudymi albo za grubymi nogami, z obwisłymi piersiami czy pośladkami, także te z zapadniętą klatką piersiową, również takie, które maja zgarbione plecy, te zbyt blade, te zbyt przerażone, ale też te, które są zbyt dumne, zbyt piękne, a i takie, które ci panowie wybiorą wedle swojego kaprysu. Te wybranki zostają odciągnięte przez kapo. (…) Czując się trupem zaczynam maszerować jakbym tańczyła taniec śmierci. Staramy się wszystkie maszerować z gracją, jak nimfy, lekko kołysząc biodrami, wciągając nieistniejące brzuchy i wypinając pierś.(…) Wydaje mi się, że nie jestem jedną z nich, ale przyglądam się tej scenie z boku i w tym poczuciu nieobecności jeszcze raz przekraczam bramę życia ”.
To tekst, który mógłby stanowić samodzielne opowiadanie i nie jest to lektura łatwa. Bardzo silnie wybrzmiewa w nim coraz głębsza rozpacz: zimowa ucieczka donikąd bocznymi drogami, spalone ruiny po dawnym sztetlu i zamordowani rodzice, antysemityzm polskich chłopów, dla których „żydki” są łatwym łupem, przejęcie domów i mieszkań po Żydach przez Polaków...
Chava Rosenfarb po raz pierwszy tak dobitnie pokazuje czytelnikowi sytuację zza obozowej bramy. A jednak większe wrażenie, choć nie o stopniowanie grozy tu przecież chodzi, robi na mnie wcześniejszy, poprzedzający wejście do getta opis gehenny, czyli ucieczki rodziny Polinów (wariacji na temat rodziny Rosenfarbów) z przyjaciółmi przed Niemcami z Łodzi. To tekst, który mógłby stanowić samodzielne opowiadanie i nie jest to lektura łatwa. Bardzo silnie wybrzmiewa w nim coraz głębsza rozpacz: zimowa ucieczka donikąd bocznymi drogami, spalone ruiny po dawnym sztetlu i zamordowani rodzice, antysemityzm polskich chłopów, dla których „żydki” są łatwym łupem, przejęcie domów i mieszkań po Żydach przez Polaków, a wreszcie i jednostkowe akty pomocy, jak zawiezienie rodziny chłopskim wozem na granicę z Rosją i bezskuteczne próby przedarcia się na drugą stronę. Kiedy już nie ma dokąd uciec, pozostaje wrócić do getta w Łodzi.
Nowością w „Listach do Abraszy” jest także pokazanie rzeczywistości poobozowej, która niezwykle rzadko pojawia się w polskiej literaturze, jak gdyby ten temat znikał gdzieś pomiędzy świadectwami w typie „Dymów nad Birkenau” Seweryny Szmaglewskiej i strawestowanymi doświadczeniami z żołnierskiego obozu jenieckiego, jak tragikomiczne „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata. Czas po wojnie widziany z perspektywy kobiet, Żydówek, dipisek (bezpaństwowczyń), które znalazły się w obozie przejściowym w Bergen i dla aliantów stanowią tzw. „kwestię polską”, czyli problem wynikający z faktu, że nie wiadomo, co właściwie z nimi zrobić, jest zupełnie inny niż ten obraz z punktu widzenia polskich narracji. Bergen staje się tymczasowym adresem, na który wysyła się listy, po Niemczech wędrują tysiące żydowskich (choć nie tylko) ocalałych z obozów i szukają swoich krewnych, powoli dociera do wszystkich świadomość ogromu Zagłady, która nie jest jeszcze określana Holokaustem, ale słowem Churbn, odpowiednikiem w jidysz. A jednak życie powoli się odradza: w Bergen powstają kluby dyskusyjne, powracają polityczne rozmowy o tym, czym ma się stać teraz Bund, powstaje teatr na 1000 miejsc, w którym występują byli więźniowie.
I tylko niezbyt zorientowany angielski żołnierz może czasem zapytać o grających w jidysz aktorów: czy mówią w jakimś specyficznym niemieckim dialekcie? To moment, w którym podejmowane są trudne decyzje: część byłych więźniów wraca do Polski i rozczarowuje się, część czeka na rozwój wypadków, a inni z bundowców stają się syjonistami i jadą na pustynię budować nowe państwo.
Nic w „Listach do Abraszy” nie jest dla polskiego czytelnika oczywiste, o ile nie śledzi tematycznych tekstów historycznych, a wiele faktów pokazanych zostaje z zupełnie innej perspektywy. Oczywiście, nie obcujemy z dokumentem, ale z powieścią, nie znaczy to jednak, że fakty powieściowe zostały zawieszone w próżni. Jeśli Polacy mieli czas swojej „wielkiej trwogi” – jak lata 1944-47 określił historyk Marcin Zaremba, Żydzi musieli sobie poradzić z całkowitą zagładą przedwojennego świata i traumą, która znacznie przerosła możliwości psychicznej samoobrony. Obie te historie mają zaskakująco wiele miejsc wspólnych, choć różną perspektywę. Nieprzypadkowo Miriam nosi nazwisko Polin. W Łodzi nie ma już śladów po bundowskim jidyszkajt – jak określali czasem swoje życie członkowie wspólnoty, dobrze że zostały choć teksty.
____________________
Marta Zdanowska - członkini Zarządu Fundacji Łódzki Szlak Kobiet, redaktorka, animatorka literatury i recenzentka teatralna. Sekretarzyni Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima. Prowadzi zajęcia dla twórczego pisania na Uniwersytecie Łódzkim, od lat prowadzi w Łodzi spotkania i warsztaty literackie, głównie związane z herstorią i narracjami kobiet, choć nie tylko. Na co dzień pracuje w Domu Literatury w Łodzi.
___________________