Stowarzyszenie „Kultura w Pracy” powstało z niezgody na obecny model funkcjonowania instytucji i festiwali – oparty na nadprodukcji, prekaryjnej pracy i biernej roli odbiorców. Jego członkinie i członkowie chcą budować kulturę partycypacyjną, w której twórcy i odbiorcy są partnerami, a kwestie godnych wynagrodzeń i jawności stawek traktowane są równie poważnie jak same wydarzenia artystyczne. O alternatywnym podejściu do animacji kultury i kampanii #ZnamyStawki opowiadają Monika Mazurkówna i Michał Gliński – współtwórcy stowarzyszenia.
Natalia Królikowska: Czym jest Kultura w Pracy i skąd wziął się pomysł na jej powstanie?
Monina Mazurkówna: Funkcjonujemy formalnie od 2024 roku, czyli od kiedy zarejestrowaliśmy stowarzyszenie. W naszym gronie są osoby, które od lat działają w kulturze – jako pracownicy instytucji, wolontariusze czy twórcy. Każdy z nas ma za sobą pewne doświadczenia i refleksje na ich temat. To właśnie one sprawiły, że postanowiliśmy się zorganizować.
Nasza idea zrodziła się z niezgody na obecny sposób funkcjonowania kultury. Chcieliśmy postawić na działania oddolne, bardziej włączające odbiorców. Wierzymy, że publiczność nie powinna być jedynie biernym uczestnikiem, ale także współtwórcą kultury. Dlatego organizujemy wydarzenia, które dają realną możliwość aktywnego udziału. Przykładem jest nasz turniej literacki „Postapoetica”, podczas którego uczestnicy mogli prezentować własne teksty poetyckie i prozatorskie w kontekście tematu postapokalipsy czy szerzej – końca świata; albo działanie na Hali Targowej w Krakowie, gdzie przygotowywaliśmy m.in. „wiersze na zamówienie” – każdy mógł poprosić poetę lub poetkę o napisanie utworu na wybrany temat. Był też radiowęzeł z czytaniem różnych tekstów poetyckich. Wszystko po to, by w kulturze uczestniczyć czynnie, a nie tylko jako widz.
Michał Gliński: Dla nas sednem hasła „Kultura w Pracy” jest właśnie to podwójne znaczenie: z jednej strony upominamy się o prawa pracownicze i godne wynagrodzenia w kulturze, a z drugiej – podkreślamy, że osoby tworzące kulturę również muszą „wziąć się do pracy”. Kultura nie tylko powinna więcej otrzymywać, ale także więcej dawać od siebie. Dlatego organizujemy wydarzenia, które wyciągają nas poza strefę komfortu i poza hermetyczne środowisko. Staramy się budować model otwartej kultury, współtworzonej razem z publicznością – w tym przypadku głównie wokół literatury i poezji, ale w szerszym sensie także wokół innych dziedzin. I właśnie w tym widzimy kluczowe znaczenie naszego hasła.
Kultura nie tylko powinna więcej otrzymywać, ale także więcej dawać od siebie
W tym kontekście chciałabym zapytać, jak postrzegacie rolę instytucji kultury, które wydają się być głównym organizatorem życia kulturalnego w Polsce. Wasze stowarzyszenie proponuje pewną alternatywę – może nie konkurencję, ale na pewno inny model działania.
MM: W instytucjach często panuje logika „więcej znaczy lepiej”: robi się jak najwięcej wydarzeń, czasem pięć spotkań literackich jednego dnia w ramach jednego festiwalu. To daje wrażenie intensywności, ale nie zawsze przekłada się na jakość czy dotarcie do nowych odbiorców. W takiej sytuacji często brakuje pracy włożonej w promocję, w wyjście do szerszej publiczności czy poza duże miasta wojewódzkie. Mamy więc mnogość wydarzeń w wąskim środowisku, ale brakuje działań, które faktycznie otwierałyby kulturę i dawałyby ludziom poczucie, że są jej współtwórcami. Nasz model stawia właśnie na inne podejście.
MG: Często mamy do czynienia z sytuacją, w której instytucje sztucznie „nabijają” swoją ofertę wydarzeniami w obrębie jednego miasta i jednego środowiska. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale to dość powszechny model. Czy jesteśmy wobec niego konkurencyjni? Myślę, że tak. Naszym celem nie jest tworzenie większej liczby wydarzeń, bo ilość nie zawsze przekłada się na jakość. Chcemy raczej proponować wydarzenia innego typu, w innych miejscach i w innych środowiskach. To jest sedno naszej odmienności.
Gołym okiem widać, że w ostatnich latach zmieniły się formy uczestnictwa w kulturze. Po pandemii wiele aktywności przeniosło się do Internetu, równocześnie eksplodowała popularność podcastów czy nowych form medialnych. Format tradycyjnego spotkania autorskiego – niegdyś centralny punkt życia literackiego – dziś jako pewien model animacji literatury praktycznie się wyczerpał.
MM: Problemem jest też nadprodukcja. Festiwale literackie wciąż reklamują się tym, że od rana do wieczora odbywa się kilkanaście spotkań pod rząd. Dla mnie – osoby, która sama działa w kulturze – to bardziej zniechęcające niż atrakcyjne. A co dopiero dla zwykłego mieszkańca, który chciałby przyjść na jedno wydarzenie i nie czuć się przytłoczony nadmiarem. Taki model spycha odbiorcę do biernej roli słuchacza. Owszem, bywa czas na pytania, ale wiele osób nie czuje się komfortowo, by publicznie zabierać głos. Nic więc dziwnego, że część uczestnictwa przeniosła się do Internetu – ta forma odpowiada na potrzebę łatwiejszego, choć bardziej anonimowego kontaktu. Z drugiej strony, w wersji online ginie element wspólnotowości. Dlatego naszym zdaniem trzeba szukać nowych metod: takich, które nie przytłaczają nadmiarem, ale pozwalają odbiorcom aktywnie włączać się w tworzenie kultury i poczuć się częścią wspólnoty.
Taką właśnie próbą są nasze wydarzenia – wychodzące do miejskiej tkanki i otwierające się na ludzi, którzy dotąd nie uczestniczyli w festiwalowym czy środowiskowym obiegu. Dzięki temu na naszych spotkaniach pojawiają się osoby, które nie są stałymi bywalcami eventów kulturalnych. Zdarza się, że przychodzi siedemdziesiąt osób i większość z nich jest dla nas zupełnie nowa. To oznacza, że udało się dotrzeć do tych, którzy w tradycyjnym modelu kultury nie znaleźliby swojego miejsca.
MG: Dobrym przykładem alternatywy był wspomniany już turniej literacki „Postapoetica”. Choć sięgał do konwencji gatunkowych, nie chodziło w nim o literaturę gatunkową samą w sobie, ale o twórcze wykorzystanie pewnych motywów. Na jednej scenie wystąpili licealiści i maturzyści obok siedemdziesięcioletniej uczestniczki z małego miasta. Ta różnorodność była niesamowita – możliwość, by osoby z tak różnych środowisk i pokoleń współuczestniczyły w jednym wydarzeniu, okazała się bezcenna. To coś zupełnie innego niż tradycyjny model spotkań autorskich, gdzie dwójka znajomych rozmawia przez pół godziny o książce jednego z nich, a publiczność ma symboliczne pięć minut na pytania. Zresztą uważam, że rolą prowadzącego spotkanie jest zadanie takich pytań, które publiczności nawet nie przyszłyby do głowy, ale które – kiedy już padną – otwierają zupełnie nowe pole rozmowy. Dlatego, choć klasyczne spotkania autorskie wymagają odświeżenia, wciąż mogą być ciekawe. Potrzeba jednak większego wysiłku, przemyślenia i wyjścia poza rutynę, w którą popadło środowisko – zarówno instytucje, jak i sami twórcy.
Kto właściwie tworzy Kulturę w Pracy? Czy są to przede wszystkim twórcy – artyści, pisarze – czy raczej osoby związane z instytucjami kultury?
MM: Nasze stowarzyszenie tworzą ludzie z bardzo różnych środowisk. Są wśród nas osoby, które kiedyś działały w instytucjach kultury jako wolontariusze i mają doświadczenie instytucjonalne, byli pracownicy instytucji kultury, ale także osoby związane z wydawnictwami czy ludzie z zupełnie innych branż.
Mamy informatyków, prawniczkę specjalizującą się w prawie autorskim, osoby zajmujące się promocją i marketingiem. To, co nas łączy, to zainteresowanie kulturą i chęć zmiany dominującego modelu jej funkcjonowania. Wielu członków i członkiń ma też własne doświadczenia twórcze – nie zawsze w poezji czy literaturze. Przykładem jest Olga Kandybo, reżyserka, która realizuje również znakomite filmy dokumentujące nasze wydarzenia. Jest też Kamil Walczak, krytyk filmowy, oraz Kamil Pecela – tłumacz, lituanista i specjalista od współpracy międzynarodowej. Każdy z nas wnosi coś innego – i właśnie ta różnorodność sprawia, że możemy działać szerzej niż w ramach jednej, wąsko pojmowanej dziedziny.
Co was wyróżnia na tle innych stowarzyszeń kulturalnych? Wiele organizacji pozarządowych mówi o partycypacji, to nie jest nowe hasło. Wy natomiast bardzo wyraźnie akcentujecie również kwestie praw pracowniczych i problem prekaryzacji w kulturze. Jak te dwa wątki – animacja oddolna i walka o prawa pracownicze – się ze sobą łączą?
Rzeczywiście, jedno wyrasta z drugiego. Mamy za sobą doświadczenia pracy w różnych instytucjach, współtworzenia wydarzeń. To pozwoliło nam zobaczyć zarówno mocne, jak i słabe strony systemu – a zwłaszcza te słabe: niskie wynagrodzenia, brak stabilności, złe traktowanie pracowników. Widzieliśmy sytuacje, które naszym zdaniem nigdy nie powinny mieć miejsca, szczególnie w kulturze. Dlatego od początku postawiliśmy na rezygnację z modelu „autowyzysku”, tak częstego w trzecim sektorze. Nie chcemy organizować wydarzeń tylko po to, żeby „coś się działo” – bez budżetu, bez planu, kosztem pracy własnej i innych. Dążymy do profesjonalizacji: współpracujemy z instytucjami i miastem, żeby pozyskiwać finansowanie i móc nie tylko mówić o standardach, ale czynnie je wprowadzać.
Nie chcemy być stowarzyszeniem, które głośno apeluje: „poeci i prowadzący powinni zarabiać”, a jednocześnie każe własnym współpracownikom pracować za darmo. Jeśli uważamy, że godna stawka za prowadzenie spotkania wynosi określoną kwotę, to tyle chcemy płacić. Dzięki temu nasi współpracownicy mogą potem powiedzieć innym instytucjom: „współpracowaliśmy z małym stowarzyszeniem, które zapłaciło nam uczciwie, więc was też o to prosimy”.
Czy uważacie, że wysokość wynagrodzeń w kulturze powinna być jawna?
MG: Tak. Zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o środki publiczne, a w Polsce kultura w ogromnej mierze opiera się właśnie na nich. Nie mamy rozwiniętego prywatnego mecenatu, a jeśli się pojawia, to raczej w szczątkowej formie. Dlatego uważamy, że dysponowanie pieniędzmi publicznymi powinno być transparentne.
MM: Jawność stawek jest ważna z kilku powodów. Po pierwsze – obywatele mają prawo wiedzieć, na co idą ich podatki. Po drugie – osoby współpracujące z instytucjami mogą orientować się, jakie są standardy wynagrodzeń. Po trzecie – ta wiedza pozwala walczyć o ich podnoszenie i o poprawę warunków pracy. To jeden z fundamentów naszej działalności. Oczywiście pełna jawność wszystkich wynagrodzeń – także w sektorze prywatnym – to bardziej kontrowersyjna kwestia. Ale w kulturze, gdzie operuje się głównie publicznymi środkami, nie powinno to budzić kontrowersji.
Nasze stanowisko jest jasne: stawki w kulturze powinny być jawne. My sami od początku publikujemy własne wynagrodzenia.
Zgadzam się z tym postulatem i w pełni go popieram. Ale powiedzcie – poza manifestowaniem go na stronie internetowej i w mediach społecznościowych, jakie prowadzicie działania w tym obszarze? Ministerstwo Kultury powołało niedawno zespół do spraw pola literackiego. Niektórzy zostali do niego zaproszeni, inni nie, ale faktem jest, że temat jawności i warunków pracy w kulturze zaczyna się pojawiać w debacie. Jak oceniacie te działania i szerzej – aktualną politykę kulturalną państwa? Czy widzicie w tym procesie realną zmianę?
MG: Obecnie prowadzimy kampanię #ZnamyStawki. W jej ramach korzystamy z obywatelskiego prawa do pytania o wynagrodzenia w instytucjach publicznych. Planujemy też apelować o usunięcie artykułu 29a Ustawy o działalności kulturalnej, który częściowo wyjmuje działalność artystyczną spod przepisów Ustawy o dostępie do informacji publicznej. Uważamy, że to rozwiązanie nie ma żadnego uzasadnienia i wzmacnia patologie. Równolegle pozyskujemy ambasadorów kampanii – osoby, które publicznie dzielą się swoimi stawkami (jeśli pozwalają im na to umowy). Dzięki temu można zobaczyć, jak naprawdę wygląda finansowanie kultury i jakie wynagrodzenia dostają twórcy czy autorzy za konkretne zlecenia.
MM: W świetle analiz i raportów, finansowanie kultury w Polsce - w porównaniu do innych krajów Europy – stoi na bardzo niskim poziomie. To sytuacja dramatyczna, zwłaszcza że jesteśmy dwudziestą gospodarką świata. Jasne, są kraje jednocześnie bogatsze i mniejsze, którym łatwiej zarządzać kulturą, ale to nie jest wystarczające wytłumaczenie.
Dlatego choć doceniamy, że coś zaczyna się dziać – że wreszcie mówi się o jednolitej cenie książki czy powołuje zespoły do spraw pola literackiego – to jednak daleko jeszcze do tego, żeby kogokolwiek chwalić. Liczby mówią same za siebie.
Inspirujemy się rozwiązaniami z zagranicy. W Norwegii związek literatów publikuje wszystkie stawki i zasady podpisywania umów na swojej stronie internetowej. W Danii obowiązuje podobny standard. Rozmawialiśmy z przedstawicielami organizacji takich jak Access Europe i oni byli zszokowani, że w Polsce jawność wynagrodzeń w kulturze nie jest czymś oczywistym. Padało pytanie: „Dlaczego? Kto ma z tym problem?”. Odpowiedź jest prosta – w Polsce społeczeństwo często nie jest świadome swoich praw. Dlatego jednym z głównych celów naszej kampanii jest edukacja: pokazanie, że można i trzeba pytać o takie rzeczy oraz domagać się przejrzystości.
W krajach skandynawskich kwestie wynagrodzeń twórców są uregulowane w najmniejszych szczegółach. Na przykład jeśli autor ma spotkanie autorskie w innym mieście, traktuje się to tak samo jak w każdej innej branży – z dietą i pełną obsługą delegacji. To pokazuje, że istnieją świetne rozwiązania, z których moglibyśmy czerpać. Tyle że w Polsce trzeba je po prostu wprowadzić – a to wymaga zarówno zmian instytucjonalnych, jak i mentalnych.
Wielu organizatorów festiwali wciąż ma problem ze zrozumieniem, dlaczego autor powinien otrzymywać wynagrodzenie za spotkanie autorskie. Spotykaliśmy się z podejściem barterowym: autor występuje publicznie, więc „zyskuje” dzięki samej obecności na scenie. Pamiętam rozmowę z jedną z organizatorek festiwalu, która była szczerze zaskoczona, gdy zapytałam: „Dlaczego zakładamy, że występ jest dla autora przyjemnością samą w sobie?”. Usłyszałam wówczas odpowiedź: „Każdy autor przecież chce być gwiazdą, poczytać swoje wiersze w świetle reflektorów.” No nie. Niektórzy twórcy chcą uczestniczyć w kulturze inaczej, a przede wszystkim chcą być za swoją pracę uczciwie wynagradzani.
...w Polsce społeczeństwo często nie jest świadome swoich praw. Dlatego jednym z głównych celów naszej kampanii jest edukacja: pokazanie, że można i trzeba pytać o takie rzeczy oraz domagać się przejrzystości
MG: To z kolei pozwala stawiać przed nimi konkretne oczekiwania – aby nie ograniczali się do 40-minutowego spotkania, lecz włączali się także w działania edukacyjne i animacyjne. W innych krajach standardem są warsztaty w szkołach, wizyty w domach pomocy społecznej czy działania integrujące społeczności lokalne. Tak rozumiana działalność twórców nie jest „dodatkiem”, ale częścią ich roli w systemie kultury. W Polsce takie działania podejmowane są rzadko – właśnie dlatego, że nie idzie za nimi odpowiednie wynagrodzenie. W efekcie powstaje błędne koło: skoro nie ma pieniędzy, nie ma też aktywności, a skoro nie ma aktywności, to trudno uzasadnić potrzebę dodatkowych środków. Dlatego konieczne jest równoległe działanie na dwóch polach – zmiany mentalności i zmiany instytucjonalne.
Kampania #ZnamyStawki ma być jednym z narzędzi przełamania tego impasu. Jej celem nie jest jeszcze walka o wyższe honoraria, choć uważamy, że kultura powinna być lepiej finansowana, a twórcy lepiej opłacani. Chodzi raczej o krok wstecz: ustalmy najpierw, ile faktycznie zarabiają artyści, jak wydawane są środki na kulturę i na co realnie idą publiczne pieniądze. Dopiero wtedy rozmowa o podnoszeniu stawek ma sens.
MM: Ta kampania – jak wierzymy – może być punktem wyjścia ponad podziałami. Jeśli społeczeństwo zyska dostęp do rzetelnych danych o wynagrodzeniach w kulturze, debata wyjdzie poza poziom abstrakcji i zacznie dotyczyć realnych problemów oraz rozwiązań.
Ten standard można podnosić niezależnie od tego, czy Polska jest 20., 25. czy 50. gospodarką świata. Nie chodzi dziś o to, by pisarz w Polsce zarabiał tyle samo za spotkanie autorskie, co pisarz w Skandynawii – choć byłoby to oczywiście miłe – ale by miał podobne prawa i poczucie bezpieczeństwa.
MG: Autor powinien wiedzieć, jak wygląda procedura, na jakie wynagrodzenie może liczyć, jakie są zasady organizacji wydarzenia. Tymczasem często funkcjonuje w kompletnej niepewności – cała wiedza jest w rękach instytucji, wydawnictw, organizatorów. Twórca, zwłaszcza ktoś z zewnątrz środowiska literackiego, nie ma dostępu do żadnych informacji i de facto porusza się „we mgle wojny”. Taki stan rzeczy realnie ogranicza dostęp do kultury i działa na korzyść silniejszych.
Ale czy to nie jest rozmowa o przesunięciu budżetowego „suwaka”? Tak jak mówi się o zwiększeniu finansowania armii do 5% PKB albo o określonym procencie budżetu na służbę zdrowia? Bo przecież – odkładając na bok mecenat prywatny, który w Polsce funkcjonuje w minimalnym zakresie – są w praktyce dwa źródła finansowania kultury: organizator (miasto, województwo, ministerstwo) oraz granty – państwowe, prywatne czy europejskie.
MG: Odpowiedź brzmi: nie. Na tym etapie nie interesuje nas, czy kultura dostaje 4,5%, 5% czy 6% z budżetu. Nie interesują nas księgowe sztuczki – można przecież policzyć zakup papieru toaletowego do jednostek wojskowych jako wydatek na zbrojenia, żeby podbić wskaźniki. Nasza kampania nazywa się #ZnamyStawki i właśnie tego dotyczy – konkretnych stawek, a nie procentów. Chcemy wiedzieć, ile zarobiły te trzy osoby, które wystąpiły na scenie. Czy otrzymały tyle samo? Jeśli nie, dlaczego? Dlaczego za trzy podobne spotkania autorskie honoraria różniły się drastycznie? Dopiero wtedy można zadawać kolejne pytania i wyciągać wnioski.
Jak więc będzie wyglądała ta kampania?
MM: Planujemy działania w mediach społecznościowych, zaprosimy konkretnych twórców i instytucje do udziału. Chcemy, by pojawiły się publiczne deklaracje – na przykład w formie grafik czy kart z podanymi stawkami. Będziemy korzystać z prawa do informacji publicznej, by pytać o wynagrodzenia w instytucjach finansowanych ze środków publicznych. Równolegle prowadzimy rozmowy z ambasadorami akcji – twórcami gotowymi ujawniać własne stawki.
Ale czy nie obawiacie się, że ujawnienie stawek obnaży ogromne rozwarstwienie w środowisku literackim? Wydaje mi się, że to jest realne ryzyko i prawdopodobnie jeden z powodów, dla których pojawi się opór. Wszyscy wolą mówić, że „jest źle”, ale dobrze wiemy, że niektórzy twórcy i grupy są w uprzywilejowanej sytuacji. Stawki w środowisku są bardzo rozstrzelone. I tak – mówi się o tym niechętnie, bo to nieeleganckie. Ale jeśli chcemy uczciwie rozmawiać o kondycji literatury i kultury, to nie możemy tego wątku pomijać.
MM: Społeczeństwo powinno być świadome, że takie rozwarstwienie istnieje i że publiczne pieniądze bywają dzielone w nierówny sposób. My jesteśmy na etapie pozyskiwania ambasadorów kampanii. Dołączają zarówno mniej znane osoby, jak i rozpoznawalni twórcy – nie tylko pisarze, ale też ludzie teatru i innych dziedzin sztuki. Nie chcę jeszcze zdradzać nazwisk, bo kampania dopiero startuje, ale reakcje są pozytywne. Większość uważa, że skoro mówimy o środkach publicznych, to jawność wynagrodzeń jest czymś oczywistym.
Myślę, że na jaw mogą wyjść różne rzeczy – nie tylko dla odbiorców, którzy zobaczą, jak wydawane są ich podatki, ale także dla samych twórców. Wielu z nich jest po prostu ciekawych, czy nie są traktowani gorzej niż inni. Zyskują obie strony – publiczność i środowisko artystyczne.
Dziś, w 2025 roku, w kulturze utrzymują się nie zawsze najbardziej pracowici czy utalentowani, ale przede wszystkim ci, którzy psychicznie potrafią znieść obciążenia. Doceniam odporność, ale to nie ona powinna być głównym kryterium przetrwania. Wielu ludzi utalentowanych i pracowitych wypada z obiegu, bo po prostu nie są w stanie psychicznie i materialnie funkcjonować w takich warunkach
A instytucje?
MG: Na razie ze strony ich pracowników odzew jest również raczej pozytywny. Pojawiły się nawet głosy, że jawność stawek ułatwiłaby im pracę. Bo przecież dziś, dopóki nie ma przejrzystości, dyrektorzy czy organizatorzy sami często nie wiedzą, jak to wygląda w innych instytucjach. Standard dotyczący stawek pomógłby również im.
MM: Oczywiście wiemy, że nie wszędzie spotkamy się z entuzjazmem. W niektórych środowiskach jawność będzie odebrana źle. Jesteśmy przygotowani na to, że trzeba będzie argumentować i bronić naszego stanowiska. Ale traktujemy to nie jako nasz kaprys, lecz element prawa do informacji publicznej i podstawowy standard demokracji.
Podsumowując: to nie będzie łatwe, pewnie nie raz będzie to droga pod górę. Ale pozytywny feedback – nie tylko od twórców spoza „uprzywilejowanej bańki”, ale też z różnych środowisk – pokazuje, że być może da się „zerwać plaster”. Tak, będą głosy sprzeciwu, może ktoś poczuje się zagrożony, ale koniec końców widać realną wolę zmiany. Zwłaszcza że mówimy o rozwiązaniach, które w wielu krajach uznaje się po prostu za oczywiste minimum.
A skoro o standardach mowa: słyszeliście o postulacie młodszego pokolenia, by zrównać stawki prowadzących spotkania z honorariami autorów?
MG: Nie słyszałem o tym w formie wyraźnego postulatu, choć rozmowy na ten temat wracają od dawna. Mogę podać przykład z naszego stowarzyszenia: jako koordynator jednego z programów, w którym odbywać się będą klasyczne spotkania z autorami – rozmowa dwóch osób na scenie, bez fajerwerków – mogę powiedzieć jasno: u nas wynagrodzenie autora i prowadzącego będzie identyczne. To jest standard, do którego chcemy dążyć i który wprowadzamy u siebie. W ogólniejszej perspektywie, siedzą we mnie dwa „wilki”. Ten pierwszy – i chyba ważniejszy – podpowiada, że nie da się obiektywnie rozstrzygnąć, kto wykonuje większą pracę albo kto jest „ważniejszy”. Dlatego wolałbym, żeby stawki były po prostu równe. To jest dialog, obie strony się przygotowują, obie wkładają wysiłek, obie spędzają na scenie tyle samo czasu. Skoro tak, to naturalne, że powinny otrzymywać równe honoraria.
Drugi podpowiada, że pewnie można sobie wyobrazić sytuacje, w których jedna ze stron faktycznie wnosi więcej – choćby pod względem przygotowania, doświadczenia czy rozpoznawalności. Ale nawet wtedy nie wyobrażam sobie, żeby różnice wynagrodzeń były ukrywane. Jawność jest kluczowa. Jeśli jedna osoba zarobi więcej, organizator powinien umieć to uzasadnić. Jeśli powie: „ten autor dostaje więcej, bo współpracuje z nami od lat i się lubimy” – to nie jest argument. Jeśli jednak będzie to potrafił sensownie wyjaśnić, być może opinia publiczna to zaakceptuje.
MM: Mamy już zresztą takie doświadczenia. Podczas Festiwalu Miłosza wszyscy uczestnicy – autorzy, prowadzący, muzycy, osoby od wizualizacji – otrzymali identyczne honoraria.
Komunizm (śmiech)
MM: Ktoś może to nazwać „komunizmem”, ale spotkanie się udało, publiczność była zadowolona, więc chyba jest to droga, którą warto iść. Bo to jest też ważne, żeby pamiętać, że kulturę tworzą nie tylko twórcy. To redaktorzy, wydawcy, osoby odpowiedzialne za organizację wydarzeń, prowadzący spotkania, koordynatorzy, technicy – i oczywiście odbiorcy, bo bez nich kultura po prostu nie istnieje. Warto zadbać o osoby, które stoją „obok sceny” czy „za kulisami” – bo ich wysiłek bardzo łatwo przeoczyć. Skoro autorzy często są wynagradzani zbyt nisko, to nietrudno sobie wyobrazić, jak słabo opłacane bywają osoby, które nawet nie występują na pierwszym planie i często pozostają anonimowe.
Trzeba też zaznaczyć, że nie mamy pewności, iż autor zawsze dostaje więcej niż prowadzący. Przeciwnie – w przypadku debiutanta czy „świeżaka”, nawet nominowanego do nagrody, może się okazać, że to prowadzący, będący znanym pisarzem czy doświadczonym redaktorem, otrzymuje wyższe honorarium. Ale tego nie wiemy, bo stawki nie są jawne. Jawność rozwiałaby te wątpliwości.
MG: Oczywiście można dyskutować o tym, kto wnosi większy wkład w dane spotkanie. Ale nie chcielibyśmy, by kultura funkcjonowała w logice liberalnej merytokracji, gdzie każdemu aptekarsko wylicza się wkład i odpowiednią stawkę. Nam bliższy jest model solidarnościowy. Wydarzenie kulturalne to praca wspólna, wózek ciągnięty razem. Czasem ktoś pociągnie mocniej, bo tak trzeba, ale nie warto sprowadzać tego do księgowości czy „konkursu zasług”. Dlatego w naszych działaniach staramy się stosować zasadę równości stawek – żeby nie rozmywać energii w jałowych sporach, kto pracował więcej, a kto mniej, tylko skupić się na tym, co naprawdę istotne.
Dobrze, ale wróćmy do spraw państwowych: jak oceniacie działania ministerstwa i zespołu do spraw literackich? No i chciałabym, żebyście odnieśli się też do Unii Literackiej, która również walczy o prawa twórców i twórczyń.
MG: Jeśli chodzi o Unię Literacką – ja osobiście nie mam wyrobionej opinii, więc się nie wypowiem. Co do zespołu – trudno na razie mówić o realnych zmianach, bo wiele rzeczy wciąż jest na etapie deklaracji. Konkret? Podwyższono stawki z tytułu wypożyczeń bibliotecznych – to ważna, długo wyczekiwana korekta. Każda taka realna zmiana spotka się z naszą aprobatą.
Z drugiej strony mam wrażenie, że wokół zespołu i raportów Instytutu Książki wciąż krąży za dużo sloganów. To zdania, które słyszę od lat na konferencjach i konsultacjach: „dobrze, że w końcu o tym rozmawiamy”, „dobrze, że to wybrzmiało”. Jasne, że dobrze – ale ja jestem już zmęczony rozmowami dla samych rozmów. Potrzebujemy wreszcie działań. Ten zespół ma potencjał, żeby wprowadzić realne zmiany – i miejmy nadzieję, że tak się stanie, bo polski rynek książki jest w stanie agonalnym. Upadają małe księgarnie, małe wydawnictwa walczą o przetrwanie, a sytuacja autorów jest dramatyczna. Jeżeli uda się wdrożyć realne reformy – świetnie. Jeśli skończy się tylko na debacie – będzie to bardzo zła wiadomość.
MM: Tak, zgadzam się. Ale ciągle mam w głowie, że to wciąż przyszłość, a nie teraźniejszość. Teraźniejszość wygląda tak, że jesteśmy na kiepskim miejscu w Europie, jeśli idzie o nakłady. Po tylu latach rozczarowania tym, jak działa system instytucjonalny i kulturalny, trudno oczekiwać, że będziemy skakać z radości. Zgadzam się z Michałem: jeśli uda się wprowadzić jakiekolwiek realne rozwiązania – świetnie, wszelkie zmiany są mile widziane. Ale na razie pozostaję sceptyczna. Podwyżka stawek za wypożyczenia biblioteczne? To krok w dobrą stronę, ale dla mnie – jako poetki – nie zmienia wiele. To wsparcie przydatne przede wszystkim dla prozaików. Poeci zyskają na tym znacznie mniej. Podobnie patrzę na Unię Literacką – to młode stowarzyszenie, za wcześnie jeszcze na szczegółowe oceny. Dobrze, że podejmują działania, ale dopiero czas pokaże, czy przełożą się one na całe środowisko, czy tylko na wybrane grupy twórców.
Obserwuję więc i czekam, jak rozwiną się inicjatywy – zarówno ministerialne, jak i oddolne. Moje doświadczenie podpowiada jednak, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca. Lepiej skupić się na tym, co możemy zrobić sami.
„Po owocach ich poznacie”.
MM: I tego się trzymam. Dlatego nie chcemy opierać się na obietnicach ani zbyt łatwo ulegać nadziei, która może paraliżować własne działania. My robimy swoje: kampania #ZnamyStawki, publikowanie własnych stawek, zachęcanie twórców, by uczestniczyli w kulturze nie tylko przez swoje dzieła, ale także przez aktywne współtworzenie instytucjonalnej tkanki – współorganizację wydarzeń, budowanie wspólnoty. To dla mnie najważniejsze. Nie widzę powodu, by oceniać Unię Literacką, która tak jak my jest młodym stowarzyszeniem. Raczej powinniśmy ze sobą współpracować niż się porównywać. Wytykanie sobie, kto zrobił więcej czy mniej, mogłoby zaszkodzić wspólnym inicjatywom – a to właśnie współpraca różnych podmiotów jest kluczowa.
MG: Zgadzam się z Moniką. Jako wydawca patrzę na to jeszcze od strony organizacyjnej. Diagnozy Unii Literackiej czy ministerialnego zespołu są słuszne: monopole zabijają rynek literacki, windują ceny okładkowe, utrudniają wydawanie literatury zagranicznej. Wszystko to prawda. I jestem za tym, żeby walczyć z tym instytucjonalnie oraz zwiększać finansowanie publiczne dla podmiotów związanych z literaturą.
Ale koniec końców najważniejsze jest to, że musimy pisać, wydawać i promować książki tak, aby ludzie chcieli je czytać, o nich rozmawiać i przychodzić na spotkania. Żadne pieniądze, żadne programy ani zespoły tego za nas nie zrobią. To my musimy wypracować odpowiednie praktyki.
Żeby nie być jak kopalnie węgla kamiennego – do których sypie się pieniądze, a nie wynika z tego nic społecznie pożytecznego?
MG: I tu dochodzimy do sedna: współpraca, oddolne działanie i wspólne budowanie kultury są ważniejsze niż kolejne raporty czy slogany.
Kiedy widzę biblioteczną wystawkę, która wygląda jak półka w sieciowej księgarni albo kiosku, robi mi się smutno – bo promuje się książki, które i tak się sprzedają, a nie te, które potrzebują wsparcia. To wymaga zmiany
To kwestia, którą przez ostatnie 30 lat skutecznie nam wyrugowano z głowy – regulacje. A przecież bez legislacyjnych rozwiązań trudno będzie uzdrowić sytuację. Odnosząc się do tego, co mówiła Monika jako poetka – ja sama pracowałam kiedyś w bibliotece i uważam, że biblioteki publiczne powinny mieć ustawowo określone proporcje: ile miejsca w księgozbiorze zajmuje poezja, ile literatura popularna, a ile starsze tytuły. W Łodzi książki wydane przed 2010 rokiem są po prostu automatycznie wycofywane. Za tym idzie cała patologia: liczą się tylko wskaźniki ilościowe – liczba wypożyczeń – a nie jakość. Brakuje odwagi, żeby myśleć o bibliotece jako instytucji z misją.
MG: Powiedzmy jasno: jeśli państwo nie rozbije obecnych monopoli na rynku książki, nikt tego nie zrobi. Oddolnie jest to niewykonalne. Biblioteki również powinny działać w logice misji, a nie w logice rynku. Kiedy widzę biblioteczną wystawkę, która wygląda jak półka w sieciowej księgarni albo kiosku, robi mi się smutno – bo promuje się książki, które i tak się sprzedają, a nie te, które potrzebują wsparcia. To wymaga zmiany.
MM: Szczerze mówiąc, nie wiem, czy działania polegające na wyrzucaniu książek wydanych przed 2010 rokiem wynikają z jakiejkolwiek „logiki”. Bo gdy widzę komentarze użytkowników pytających: „Gdzie mamy teraz znaleźć te tytuły, skoro w księgarniach też ich już nie ma?”, odpowiedź jest dramatycznie prosta – nigdzie. Usuwanie starszych książek sprawia, że biblioteki przestają pełnić swoją podstawową rolę. I nie widzę w tym żadnej sensownej polityki.
Jak wyobrażacie sobie pracę w kulturze za 10 lat, w waszym idealnym świecie?
MG: Trudno przewidzieć – świat zmienia się tak dynamicznie, że mówienie o tym to w zasadzie banał. Ale moją ambicją, jako członka KWP i osoby z tego środowiska, jest to, żeby kultura była otwarta na młodych i świeżych ludzi z różnych środowisk. Żeby nie funkcjonowali oni na zasadzie autowyzysku, wiecznego wolontariatu czy prekariatu, tylko mogli pracować w kulturze godnie – zarówno pod względem zarobków, jak i warunków pracy.
Chcę kultury profesjonalnej, solidarnej i współtworzonej, w której ludzie chcą uczestniczyć, bo widzą, że w jej organizację wkładana jest prawdziwa praca – także koncepcyjna. Jeśli włożymy w nią wysiłek i pasję, ludzie to dostrzegą i będą chcieli w niej uczestniczyć.
MM: Co chciałabym, żeby się zmieniło? Dziś, w 2025 roku, w kulturze utrzymują się nie zawsze najbardziej pracowici czy utalentowani, ale przede wszystkim ci, którzy psychicznie potrafią znieść obciążenia. Doceniam odporność, ale to nie ona powinna być głównym kryterium przetrwania. Wielu ludzi utalentowanych i pracowitych wypada z obiegu, bo po prostu nie są w stanie psychicznie i materialnie funkcjonować w takich warunkach.
Statystyki są alarmujące – poeci żyją średnio krócej niż inni twórcy, bo próby samobójcze dramatycznie zaniżają długość życia. Do tego dochodzi brak dostępu do ochrony zdrowia, brak kapitału na leczenie, mobbing. To wszystko tworzy system, który wielu ludzi wyklucza. Chciałabym, żeby za dziesięć lat sytuacja wyglądała inaczej. Żeby to, czy ktoś zostaje w kulturze, zależało od talentu i pracowitości, a nie wytrzymałości psychicznej.
Mnie też martwi to, że ogromna część naszego pokolenia skończy z głodowymi emeryturami albo bez żadnego zabezpieczenia – śmieciówki i minimalne krajowe nie gwarantują niczego. Setki zrealizowanych grantów również nie zabezpieczają żadnych podstaw socjalnych.
MG: Obecny system jest patologiczny. Widać to także po funkcjonowaniu stowarzyszeń twórczych – pełnią one czasem rolę półoficjalnych domów pomocy społecznej. Owdowiali poeci i poetki w podeszłym wieku żyją częściowo z drobnych zleceń i z tego, że mogą zjeść obiad w stołówce dla członków. To nie powinien być model zabezpieczenia twórców w Polsce.
To temat na osobną rozmowę, ale warto go tu zostawić jako puentę. Dziękuję!
___________________
Michał Gliński (ur. 1996 w Bytomiu) – doktorant literaturoznawstwa na UJ, krytyk, redaktor, wydawca. Naukowo zajmuje się romantyzmem i teorią literatury, zawodowo prowadzeniem wydawnictwa Brak Przypisu, za najważniejsze uważa zajęcia na uczelni. Pomysłodawca i redaktor naczelny antologii „Nikt nikomu nie tłumaczy. Świat według Kiepskich w kulturze”. Zdarza mu się publikować rozmowy i teksty w „Stonerze Polskim”, „Popmodernie” czy „Zakładzie”. Dawniej współtworzył m.in. Bytom Film Festival, a całkiem niedawno „Nowy Napis Co Tydzień” i podcast „Nowy Gramofon”.
Monina Mazurkówna (ur. w Lublinie) – pod pseudonimem literackim wydała książkę „Transparty” (Biuro Literackie, 2019), za którą otrzymała Nagrodę im. Wiesława Kazaneckiego w kategorii Ogólnopolski debiut roku oraz nagrodę czytelników Browar za debiut. Tłumaczona na języki angielski, czeski, hiszpański, rumuński i węgierski. Aktywna uczestniczka polskich i międzynarodowych festiwali literackich. W przeszłości środowiskowo związana z portalami literackimi, głównie Spojrzeniami i Liternetem. Pracuje w wydawnictwie naukowym.
___________________
Natalia Królikowska – łodzianka, dra nauk humanistycznych, producentka wydarzeń kulturalnych, aktywistka literacka, kierowniczka działu komunikacji w Muzeum Sztuki w Łodzi.
___________________
