Rozmowa z Kubą Wandachowiczem, 26.01.2017
Eliza Gaust: Przygotowując się do naszej rozmowy, uświadomiłam sobie, że minęło 15 lat od czasu Twojego tekstu „Generacja Nic”, opublikowanego w Gazecie Wyborczej. Tekstu „o pokoleniu, które przegrało z wolnością”. Możesz się nadal pod nim podpisać? Myślisz, że po piętnastu latach jest to tekst wciąż aktualny dla dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków?
Kuba Wandachowicz: W przeciwieństwie do Ciebie, ja ostatnio nie czytałem tego tekstu, właściwie to nie pamiętam, kiedy go czytałem i znam go bardziej z opowiadań, niż z pamięci. Pewnie gdybym pisał go dzisiaj, byłby zupełnie inny. Jestem w stanie się pod nim podpisać jako pod tekstem, który powstał w tamtym czasie, wynikał z moich autentycznych przemyśleń i sytuacji życiowej, w której się wtedy znajdowałem. Nie jestem socjologiem i dziś znajduję się w innym miejscu, niż 15 lat temu, w związku z tym trudno mi to odnieść do współczesności, ale wydaje mi się, że główna diagnoza byłaby taka sama. Wtedy narzekałem na bezideowość mojego pokolenia, a gdybym miał pisać o pokoleniu współczesnych dwudziestolatków, to tu już pojawiają się idee, z tym, że niekoniecznie są one kompatybilne z moją wrażliwością. Chodzi mi głównie o to, że wskrzeszają się ruchy prawicowe, ci wszyscy żołnierze wyklęci… Te rzeczy, o których wiemy i których się boimy, Ty i ja. Wtedy, opisując swoje pokolenie, pisałem o bezideowości i pogonią za pieniądzem, za wyścigiem, który jest z góry skazany na niepowodzenie. Teraz, po piętnastu latach, jesteśmy beneficjentami tej bezideowości.
Dla mnie, urodzonej w połowie lat 80., jest w tym tekście sporo rzeczy nadal aktualnych, z którymi mogę się utożsamić. Ale zastanowił mnie fragment, mówiący o „intelektualnej pustce ludzi młodych, którzy nie chcą uczestniczyć w żadnym dyskursie – społecznym, politycznym czy jakimkolwiek innym”. Nie masz wrażenia, że paradoksalnie sytuacja, którą mamy dziś – rząd, wobec którego, przynajmniej w naszym środowisku, jest duży sprzeciw, jakoś nas pokoleniowo spaja i że siłą rzeczy musimy być polityczni?
Ewidentnie jest tak, że pozostawienie odłogiem całej warstwy wartości i skazanie Polaków od 1989 roku władzy wolnego rynku, doprowadziło do zaniedbania pola symbolicznego, bez którego, według mnie, funkcjonowanie nie jest możliwe. Skazani na niewidzialną rękę wolnego rynku i na rządy ekspertów od ekonomii, pozostawieni sami sobie w systemie, który ewidentnie premiuje tych, którzy mają więcej i prowadzi do rozwarstwienia społeczeństwa, teraz nagle musimy stać się polityczni, bo widzimy, że budzą się ideologiczne demony z przeszłości. Znajdujemy się obecnie w smutnej sytuacji, przynajmniej ja tak to odbieram.
Zespół Cool Kids of Death istniał przez 10 lat. Imponuje mi, że nie chcieliście odcinać kuponów i skończyliście, kiedy już przestaliście być tymi wkurzonymi chłopakami z butelkami z benzyną i kamieniami. Nie masz czasem pokusy, żeby zrobić, choćby chwilową reaktywację, C.K.O.D., tak z dystansu?
Nie i uważam, że to duża wartość, że skończyliśmy wtedy granie. Cały czas dostaję propozycje koncertów od ludzi nieświadomych, że ten zespół już nie istnieje. Podejrzewam, że finansowo opłacałoby nam się istnieć i co jakiś czas grać koncerty, ale wydaje mi się fajne, że zamknęliśmy C.K.O.D. ostatnią płytą „Plan ewakuacji” i koncertem, który odbył się przed premierą drugiego filmu Piotrka Szczepańskiego o nas. Jakoś tak naturalnie wyszło, że to był nasz ostatni koncert i cieszę się z takiego zamknięcia. Gdybyśmy dalej odcinali kupony od tego, co zrobiliśmy na pierwszej, drugiej czy piątej płycie i grali te numery na zamkniętych eventach, pewnie nawet za dobre pieniądze, to bym się z tym bardzo źle czuł. Zespół, którym byliśmy na początku – aktywny, poszukujący, rozumiejący się między sobą – skończył się, więc moglibyśmy funkcjonować tylko na zasadzie atrakcji sprzed lat, a to by się kłóciło z ideą powstania C.K.O.D.
Wspomniałeś o filmach Piotra Szczepańskiego, który najpierw sportretował was w 2004 roku w „Generacji C.K.O.D”, potem w 2013 roku w drugiej części – „Plan ewakuacji”. Początkowo grupka zbuntowanych chłopaków, która narobiła dużo szumu w przemyśle muzycznym. Po niecałych dziesięciu latach zespół, który rozwala się od środka, który już tak naprawdę nie wie, gdzie chce dalej iść. Wiem, że zaraz na początku, po pierwszej części, obraziłeś się na Szczepańskiego. Jak dziś patrzysz na te filmy?
W tym pierwszym filmie Piotrek pokazał pewne rzeczy, które nie powinny być pokazane, mimo że prosiłem go, żeby niektóre sceny wywalił. Wtedy to było dla mnie bardzo istotne, ale teraz mam już do tego stosunek kompletnie obojętny. Po pierwszej części nie chodziłem na spotkania autorskie w ramach promocji filmu, odcinałem się od tego, bo to była za duża ingerencja w moją prywatność, ciężko to znosiłem. Później nabrałem dystansu.
Na tym się nie skończyło. W październiku 2016 mogliśmy zobaczyć nowy film Piotra Szczepańskiego „DOM / Łódź”. Lubisz ten film?
Teraz już nie przeżywam takich rzeczy jak kiedyś, jestem trochę wycofany. Podobał mi się ten film, kiedy widzieliśmy go na pierwszym pokazie u Piotrka w domu, śmiesznie się to oglądało. Na szczęście mnie jest tam bardzo mało, bo wtedy chorowałem i właściwie nie było mnie w klubie. Ewidentnym bohaterem tego filmu jest Witek, co mu się od życia należy, jak nikomu innemu, bo to jest człowiek z ogromnym talentem aktorskim, a przy okazji jest kompletnie niezorganizowany i nie panuje nad swoimi możliwościami. To najbardziej barwna postać w naszym zestawie i całkiem słusznie jest główną gwiazdą tego filmu.
Piotr Szczepański z jednej strony wraca po latach do bohaterów swoich wcześniejszych filmów – do Ciebie, Wiktora Skoka, z drugiej strony, portretuje fenomen łódzkiego klubu DOM, któremu na początku nikt chyba nie dawał zbyt wielkich szans na przetrwanie...
Ja nigdy, czegokolwiek nie robiąc, nie analizuję tego pod kątem, kto jakie daje mi szanse. Poza tym, wydawało mi się, że mamy właśnie zajebiste szanse, bo zebraliśmy się jako silne osoby, jeśli chodzi o życie kulturalne Łodzi, którym nie mogło się nie udać. I gdybyśmy działali w normalnych warunkach, w innym mieście, gdzie nie ma problemów z tym, żeby ludzie przychodzili na koncerty i gdzie kultura jest wystarczająco dofinansowywana, w takiej na przykład Kopenhadze, to by nam się udawało do potęgi dziesiątej. A my w klubie DOM, mimo że odbieramy nagrody i może to wszystko wygląda bardzo różowo, to mamy mnóstwo problemów i finansowo nie jest też to takie opłacalne, jakby się mogło wydawać komuś z zewnątrz.
Łódź jest trudnym miastem do prowadzenia własnego, w dodatku alternatywnego, biznesu?
Pamiętam czasy, kiedy Łódź była centrum klubowym Polski, czasy Parady Wolności, Węglowej, Forum Fabricum, La Strady, Kaliskiej… Jak wychodziłaś na miasto w piątek, to widziałaś mnóstwo ludzi, których się nie spotykało na co dzień, bo przyjeżdżali na weekend do Łodzi z innych miast. Były koncerty w różnych klubach, wszędzie coś się działo. Pamiętam tamte czasy i gdybyśmy wtedy funkcjonowali, to pewnie nie mielibyśmy żadnych problemów finansowych. A teraz, sama wiesz, przychodzisz na imprezy, są koncerty, na których jest pięć czy dwadzieścia osób…
I to dobre koncerty, zespołów, które specjalnie sprowadzacie spoza Łodzi…
Dokładnie tak. I kiedy przyjeżdża artysta z Berlina czy skądś, a na widowni jest kilkanaście osób, to jest mi po prostu głupio. Ani ja nie jestem wtedy szczęśliwy, ani publiczność, ani wykonawca. Ja już mniej więcej wiem, kiedy organizujemy koncert, kto przyjdzie i że to będzie jakieś 35 osób. Poza tym, to miejsce, czyli OFF Piotrkowska, też się teraz zmienia i nie wiem, co z tego wszystkiego wyjdzie. To, od czego wyszliśmy, czyli Twoja teza, że wiele osób na początku nie dawało nam szans i wieszczyło nasz koniec, być może niedługo się spełni (śmiech).
Oby nie. Póki co jesteście, działacie, zorganizowaliście też dwie edycje dobrze przyjętego festiwalu muzycznego DOMOFFON. Będą kolejne?
Tu też nie jest do końca tak różowo. Do ostatniej edycji sporo dołożyliśmy. Na pierwszą edycję dostaliśmy od miasta 60 tysięcy. To, że tak mało, tłumaczono tym, że za późno się zgłosiliśmy, wtedy dopiero powstawało Łódzkie Centrum Wydarzeń. Pierwsza edycja wypaliła, jak wszyscy stwierdzili, w bardzo dobrym stylu i była obietnica ze strony ŁCW, że skoro udowodniliśmy, że potrafimy, to w przyszłym roku będzie lepiej. Z tą świadomością zaczęliśmy kompletowanie artystów na kolejną edycję, właściwie zaraz po zakończeniu pierwszej i z tymi deklaracjami w głowie zaplanowaliśmy festiwal dwudniowy. I nagle okazało się, że pieniędzy jest tyle samo, co przy pierwszej edycji, a my mamy dwa dni i już wszystko jest poumawiane. Idąc na spotkanie do ŁCW, myślałem sobie, że nie chciałbym, żeby nam dali 100 tysięcy, bo to będzie taka kwota, że za dużo, żebym mógł powiedzieć spokojnie, że odwołuję festiwal, a za mało, żeby go dobrze zrobić. Przychodzę na miejsce i dowiaduję się, że jest 60 tysięcy, czyli tyle samo, co na pierwszą, jednodniową edycję. Nie chcę roztaczać przed Tobą rzewnych wizji, że mam łzy w oczach, ale autentycznie czuję się bardzo chujowo z tą informacją i nie wiem co zrobić. Okazało się, że nie tylko my mamy problemy z dotacją, bo miasto wymyśliło sobie w zeszłym roku, że chce mieć festiwal filmowy i zaprosiło do Łodzi Transatlantyk, któremu obiecało i przyznało gigantyczne dofinansowanie w wysokości 4 milionów złotych z gwarancją na kolejne trzy edycje. Więc wszystkim innym obcięto dofinansowanie, zrobił się mały ferment wśród lokalnych aktywistów, Karol Sakosik napisał w Wyborczej artykuł, że coś jest nie tak. Po tym artykule znowu zostaliśmy wezwani do ŁCW i powiedziano nam, że jednak dostaniemy 120 tysięcy na dwa dni festiwalu, czyli dwa razy więcej. Ale to i tak nic w porównaniu z innymi muzycznymi festiwalami, jak OFF Festival, czy Tauron. Obecnie sytuacja wygląda w ten sposób, że mamy podpisaną z miastem umowę na dwie kolejne edycje z tą samą kwotą dofinansowania. To nie wróży festiwalowi dobrze, jeśli chodzi o rozwój, ale i tak będziemy się starać, żeby było jeszcze lepiej, bo uważamy, że Łódź jest miastem, któremu taki festiwal się należy. Czuję się mocno oszukany, bo działamy, wszyscy nas poklepują po plecach, że fajny festiwal, nowa marka, same pozytywne recenzje i staram się podejść do tego ambitnie – przy doborze artystów, oprawie graficznej i wszystkim innym i oczekiwałbym, żeby miasto wspierało takie inicjatywy, oddolne i szczere, na które jest publiczność. A z drugiej strony jest Festival Transatlantyk, na który przychodzi na seanse po kilkanaście osób…
Podoba mi się to, że na DOMOFFON zapraszacie gwiazdy muzyki alternatywnej, duże nazwiska, ale promujecie też łódzkich artystów, jak Alles, Demolka, TRYP.
Na pewno zawsze będą łódzkie akcenty, ale też nie chcemy się w tym zamykać, żeby to nie był festiwal łódzkich artystów dla łódzkiej publiczności. Na przykład na koncert The Fall przyjechali ludzie spoza Łodzi, nawet z zagranicy i przy okazji zobaczyli na przykład Alles. Wartość polega na tym, żeby łączyć gwiazdy, które przyciągną ludzi z artystami stąd i żeby to było spójne. Moim zdaniem to się udało i ludzie to kupili, ale to nie jest festyn z muzyką dla każdego, trudno znaleźć sponsorów i dlatego tak ważna jest pomoc ze strony miasta. Łódź chce mieć status miasta kreatywnego, artystycznego, ale nie idzie za tym realne wsparcie finansowe.
Organizujesz festiwal, jesteś współwłaścicielem klubu. Chce Ci się jeszcze robić muzykę?
Doświadczenie grania w zespole przy okazji C.K.O.D. było na tyle intensywne i kompletne, łącznie z tym końcem,
o którym rozmawialiśmy, że moje ambicje na tym polu zostały zrealizowane. Byliśmy przez pewien czas bardzo popularnym zespołem, wszyscy o nas mówili i moja próżność została zaspokojona. Nie ma co ukrywać, jak człowiek zakłada zespół, to chce być sławny, mieć dużo dziewczyn i pomimo różnych górnolotnych sformułowań, które temu towarzyszą, to jest to w dużej mierze kwestia ego. W tej przestrzeni moje wszystkie potrzeby zostały zaspokojone, dość szybko przyszło rozczarowanie i poczucie, że już nie mam za bardzo ochoty w tym uczestniczyć. Nie myślę już o sobie, jako o artyście, który nagra płytę roku albo będzie na fali, co jest efektem przesytu tamtą sytuacją, ale też rozczarowania rynkiem muzycznym w Polsce. Muzyka offowa może być tutaj robiona tylko z ekstremalnie autotelicznych pobudek, bo na tym nie da się zarobić. Ja jestem w tym momencie kompletnie pozbawiony złudzeń, jeśli chodzi o moją aktywność twórczą, ale to też jest wyzwalające, bo nie mam żadnych terminów, które mnie gonią, nie muszę robić piosenek, które będą puszczane w Trójce. Mam ochotę zrobić płytę, która może teraz będzie kompletnie zapomniana, ale po którą może ktoś kiedyś sięgnie i powie, że to jest zajebisty opis czasów, w których ten człowiek żył.
Mówisz o graniu w zespole TRYP?…
Z Marcinem Prytem, Piotrkiem Połozem, Robertem Tutą i Pawłem Cieślakiem znamy się od dawna i nic nas nie pogania, przez co sami się poganiamy, bo jednak praca pod przymusem to dobra rzecz, wtedy wychodzą najlepsze rzeczy, jak mawiał Markiz de Sade (śmiech). Artyści z definicji są leniwi, a im są starsi, tym bardziej leniwi. Więc sami ciśniemy, żeby skończyć w tym roku płytę, ale już bez planów, że namieszamy i będzie o nas głośno. Bardziej chodzi
o to, żebyśmy sami byli zadowoleni, odsłuchując tę płytę, bez żadnych złudzeń i pozamuzycznych oczekiwań.
A co z Mister D., będzie kontynuacja?
To była dla mnie przygoda, teoretycznie zakończyliśmy ten projekt, ale ze znakiem zapytania, że może w przyszłości to się jeszcze obudzi. Ale to zależy od Doroty Masłowskiej, ona zaprosiła nas do swojego projektu, który wymyśliła od a do z, ja miałem swój skromny udział na płycie, na której rapowałem swój tekst. Potem miałem większy wkład przy okazji kawałka „Tęcza”, który wypuściliśmy przy Święcie Niepodległości, a do którego robiliśmy wspólnie z Dorotą muzykę.
A NOT? Ten zespół jeszcze istnieje? Będzie reaktywacja?
Z NOT to jest dziwna sprawa, ponieważ mamy nagraną całą nową płytę, tylko w wersji demo. Ta płyta leży i czeka i mam nadzieję, że znajdzie się w tym roku czas, żeby ją dokończyć i wydać. Znam te piosenki i wiem, że niektóre z nich są bardzo fajne, w związku z czym dobrze byłoby je skończyć, zamknąć i wypuścić.
Ostatnio grałeś też z Drivealone, przy projekcie „Nowsza Aleksandria” z materiałem z albumu legendarnej Siekiery…
To wyszło spontanicznie, Drivealone zrobił projekt na zeszłoroczny Jarocin, w którym śpiewała Natalia Fiedorczuk, miała śpiewać też Kasia Nosowska, ale przed koncertem miała problemy zdrowotne i zadzwonili do mnie, czy bym nie mógł zaśpiewać. Bardzo ich lubię, więc mówię: no dobra, mogę przyjechać. Było śmiesznie, wszystko się udało, wyszła nawet z tego płyta i klip. Teraz mieliśmy koncert w Puławach, czyli w kolebce Siekiery, gdzie przyszło paru takich ortodoksyjnych punków, którym się nie podobało i chcieli trochę namieszać. To jest niezobowiązujący projekt, być może jeszcze razem zagramy, zobaczymy.
Obejrzałam ostatnio dokument Moniki Pawluczuk „Koniec świata”, w którym wziąłeś udział. I zrobił na mnie wrażenie. Podoba mi się, jak mówisz tam o swojej chorobie, z resztą chyba nigdy tego nie ukrywałeś i mam wrażenie, że odczarowujesz temat raka, wyleczyłeś się, ale, jak mówisz, to nie była żadna heroiczna walka, tylko wypełnianie poleceń lekarza i znoszenie wszystkich nieprzyjemności związanych z chorobą.
Temat śmierci od zawsze był mi bliski, wychowywałem się w czasach zimnej wojny, co chwila mówiło się o zagrożeniu i pamiętam, że zawsze przed snem pytałem babci, czy nie będzie wojny atomowej. My wszyscy z tego pokolenia jesteśmy trochę spaczeni. Ale choroba dała mi wgląd w świat, od którego na co dzień wszyscy się odgradzają, poznałem dużo takiego zwyczajnego cierpienia, sam go doświadczyłem i to mnie nauczyło pokory. To jest specyficzny moment w życiu, jest się wtedy słabym i na wszystko podatnym, a najgorsze, co można zrobić, to autodiagnozowanie siebie przez Internet. Choroba uczy życia, na chemii spotykasz cały przekrój społeczny. Przychodzi łysy dres, którego bym się wystraszył, jakbym go spotkał w nocy na Rewolucji, a tu w szpitalu jest zestresowany i rozedrgany jak pięcioletnie dziecko. W takich ekstremalnych sytuacjach okazuje się, że ci silni na co dzień wcale nie są tacy silni, a ci słabi są silniejsi, niż myśleli. To jest pouczające doświadczenie, którego mimo wszystko nikomu nie życzę, bo jest bardzo niemiłe.
Jesteś w Łodzi i konsekwentnie robisz tu różne rzeczy. Masz medialne nazwisko, wszyscy pamiętają C.K.O.D., nie miałeś pokusy, żeby spróbować w Warszawie czy gdzieś indziej? Tam pewnie pod wieloma względami byłoby łatwiej?...
Uwierz mi, że nie miałem. Wiem, że na świecie jest dużo wspaniałych miejsc, bywałem w tych miejscach i byłem nimi zachwycony, ale nie potrafiłbym mieszkać nigdzie indziej. Nie chcę, żeby to zabrzmiało pompatycznie, ale czuję się z tym miejscem związany, pewnie w dużej mierze za sprawą moich dziadków. To miejsce ze świetną historią, dziadek opowiadał mi dużo o wielokulturowości Łodzi, która dziś jest już tylko hasłem reklamowym i festiwalowym, a nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. I mam takie, być może naiwne, ambicje, żeby wpływać na to, co się tu dzieje. Gdybym mieszkał w Berlinie czy w Kopenhadze, to pewnie nie miałbym już tam nic do roboty, a tu jest trudniej. Jak śpiewał Frank Sinatra, jeśli uda ci się tu, to uda ci się wszędzie. Łódź stanowi trudny grunt, ale to miasto ma tak wspaniałą tradycję i taki potencjał, że chcę tu zostać.
Jesteśmy w najmodniejszym łódzkim miejscu, które obecnie dynamicznie się zmienia i chyba wszyscy mamy obawy, co będzie dalej... Co z tym OFFem?
Podejrzewam, że słynne pojęcie gentryfikacji za dwa lata znajdzie tutaj podręcznikowe zastosowanie. Teraz jest tu budowany biurowiec, potem pewnie kolejne, aż w końcu nas stąd wypierdolą. Liczę na to, że miasto się tym zajmie, jest pewnie dużo przestrzeni, które można by zaoferować. Mam nadzieję, że jeśli tu skończy się OFF w takim kształcie, jak teraz funkcjonuje, a wiem, że się w końcu skończy, to że wydarzy się coś gdzie indziej.
Też mam taką nadzieję… Dziękuję za rozmowę.
___________________
Kuba "qbx" Wandachowicz (ur. 27 listopada 1975). Basista, autor tekstów piosenek i kompozytor. Członek zespołów: Cool Kids of Death, TRYP, NOT i Mister D. Współwłaściciel klubu "DOM" w Łodzi. Autor tekstu "Generacja Nic" ("Gazeta Wyborcza", 5 września 2002), który wywołał szeroką dyskusję o pokoleniu 20-latków urodzonych w połowie lat 70. Mieszka w Łodzi.
___________________
Eliza Gaust - Absolwentka kulturoznawstwa na UŁ, koordynatorka wydarzeń kulturalnych, obecnie pracująca
w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana.
___________________
rysunek: Magda Miszczak