Grzegorz Siembida rzuca artystyczne zaklęcia, ale jego „Inkantacje” w ostrowieckim BWA to czarna msza bez mistrzyni ceremonii. Geometryczna surowość i powtarzalność robotniczej estetyki mieszają się tu z komiksową narracyjnością, iluzją i fetyszem obrazów. Artysta buduje własne imaginarium, pełne ironicznych odniesień i wizualnych pułapek, lecz brak kuratorskiej ręki sprawia, że rytuał pozostaje chaotyczny, a widz – zagubiony? Może sztuka potrzebuje przewodniczek, by jej magia działała?

 

 

Ostrowiec to małe miasto z robotniczą przeszłością. Grzegorz Siembida czuje się w nim, jakby wrócił do domu. W obrazach, które pokazał w BWA, zwłaszcza tych na papierze, uderza rygorystyczny rytm, quasiunistyczne powtórzenie. Przecieka do nich robotniczość. Litery, szablony, szyldy. Silna, geometryczna tektonika wyznaczona przez reprodukujące się linie, malowane w taki sposób, aby do złudzenia przypominały kawałki przemysłowej Scotch taśmy. Krój pisma na dynamicznej kompozycji z białych prostopadłościanó, wyglądających jak gazetowe wycinki (Inkantacje I). We wcześniejszych projektach artysta wykorzystał jako podobrazia fartuchy pracownic fabryki, dyskutując z maczyzmem historycznego abstrakcjonizmu. Błyszczące lakiery na dwóch stojących na podłodze, emaliowanych talerzach w pikasy, które Siembida z lubością kolekcjonuje. Zostały stworzone w olkuskich, peerelowskich zakładach. Echa ich estetyki pobrzmiewają w matowych, sprejowanych gryzmołach (Knockout punch by friendly neighbourhood). Jednak maszynowy ład i powaga pierwszej awangardy nigdy już na serio nie powrócą. Nostalgiczne poczucie porządku, wyznaczone przez powielone wzory i zamknięte pola, kojarzące się z komórkami emalii, zostaje przełamane informelowymi gestami, ale przede wszystkim dystansem i humorem (Zapałki). 

 

 

Widok wystawy „Inkantacje", Grzegorz Siembida,  BWA Ostrowiec, fot. Stachu Dunin - Borkowski

 

 

W gabinecie osobliwości Siembidy planimetryczna siatka zmienia się w koślawe kratownice, a logiczne sekcje, porządkujące układy, w dymki komiksów. Formalne odniesienie do historyjek obrazkowych sugeruje narracyjność, czasowość i rozrywkową, dynamiczną tematykę. Skarb z dzieciństwa, komiks z gumy do żucia z lat 90., przedstawia Goofy’ego jako malarza. Bohater odwzorował drzewo na tyle realistycznie, że przez płótno przebił się zdezorientowany ptak. Opowieść stanowi wariację na temat iluzjonizmu jako powinności sztuki, kolejną wersję anegdoty o Apellesie i Zeuksisie. Topos mamienia przywołuje też tytuł wystawy, inkantacje. Prace Siembidy rzucają urok, zaklinają rzeczywistość po to, by osoby je oglądające uległy czarowi i uwierzyły w jego artystyczną wizję. Alchemia. Starasz się stworzyć swój własny język, w który ktoś Ci uwierzy, próbujesz przekupić publiczność swoimi sztuczkami. Żeby wypowiadać działające zaklęcia, musisz wykazać się brawurą. Wszak Albrecht Dürer nigdy nie widział nosorożca, na rycinie pokazał jedynie to, co mu się z grubsza na jego temat wydawało. Siembida nieprzypadkowo umieszcza słynną grafikę w swoistej autorskiej kunstkamerze. Jego imaginarium ma konstruowany charakter. Obrazy na granicy abstrakcji i figuratywności stanowią otwarte na interpretację sugestie, podobne do niezrozumiałych guseł. Puste miejsca są dookreślane w głowach odbiorczyń, a komiksowe chmurki zapełniane czymś, co każdy w sobie nosi. Iluzja nigdy nie stanie się rzeczywistością, artystyczne zmagania kończą się walką z wiatrakami, stąd na Inkantacjach scena z Don Kichota Miguela de Cervantesa. 

 

 

     Obrazy na granicy abstrakcji i figuratywności stanowią otwarte na interpretację sugestie, podobne do niezrozumiałych guseł. Puste miejsca są dookreślane w głowach odbiorczyń, a komiksowe chmurki zapełniane czymś, co każdy w sobie nosi

 

 

Rzucanie czarów, tak jak sztuka, pozwala na transmisję afektów. Ma przecież impresyjną funkcję. Niepozorna, malowana Skotch tape, czytelne odwołanie do znaku rozpoznawczego Edwarda Krasińskiego, łączy w sobie metaforę przemysłu i emocji. Dla konceptualnego artysty ważne było umieszczanie charakterystycznej, niebieskiej taśmy na wysokości 130 centymetrów, czyli na poziomie serca dorosłego mężczyzny. Siembidę przeszły ciarki, kiedy dowiedział się o tym fakcie. Inkantacje gromadzą kolekcję dzieł istotnych dla malarza, wpływających na niego. Artysta stara się powtarzać zaklęcia i ma nadzieję, że zadziałają także na innych. Przekazuje 6 podstawowych emocji w milionie tonów. Suita jesienna Janiny Kraupe-Świderskiej ucieleśnia ezoteryczno-duchową, parareligijną rolę sztuki. W tym kontekście stelaże w kształcie litery X, podtrzymujące obrazy, przywodzą na myśl krzyże świętego Andrzeja, a przecież w Andrzejki to wieczór wróżb. Zgodnie z niektórymi interpretacjami obrzędy andrzejkowe wywodzą się z kultu Freja, boga płodności, bogactw i miłości. Źródłosłów imienia Andrzej, czyli Andrzeas, kojarzy się z greckim andros, terminem oznaczającym męża lub mężczyznę. Zważywszy na to, trudno pominąć queerowy i BDSM-owy podstekst Inkantacji. Krzyże świętego Andrzeja mogą być też wymyślnymi narzędziami tortur, przygotowanymi dla niepokornych czarownic z Łysej Góry, miejsca produkcji ceramiki i zarazem odprawiania diabelskich rytuałów. Także liczba stojaków ma znaczenie magiczne – 7 elementów symbolizuje zgodnie z wykładniami numerologicznymi pełnię, mistycyzm i duchowość. Wyobrażam sobie małego Grzesia, śpiewającego z przejęciem pieśni religijne na niedzielnej mszy w niewielkim miasteczku, marzącego o tym, aby ksiądz zwrócił na niego uwagę. Uzyska wtedy dostęp do wiedzy tajemnej. 

 

 

Widok wystawy „Inkantacje", Grzegorz Siembida, BWA Ostrowiec, fot. Stachu Dunin - Borkowski

 

 

Ludzie z przekąsem mówią o „krakowskiej szkole abstrakcji”. Wydaje się, że malarstwo abstrakcyjne jest „o niczym”, ma ściśle dekoracyjny charakter, neutralizuje znaczenia polityczne.  Abstrakcyjny ekspresjonizm nosi piętno uniwersalizmu i bezosobowości, tymczasem abstrakcja Siembidy opowiada właśnie o tożsamości Siembidy. Intensywność, chaos i buzująca energia zderzają się z racjonalnymi strukturami. Dzikość i parcie z harmonią. Robotnicze pochodzenie z mieszczańskimi aspiracjami saloniku z „Kossakiem” na ścianie. „Kossak”, pisany w cudzysłowie, bo nieważne nawet, czy Juliusz czy Wojciech. Zresztą, syn podrabiał prace słynnego ojca. Ludzie nie wiedzą tak naprawdę, czy im się podoba, ale słyszeli, że powinien. Spełnienie małomiasteczkowego snu o zmianie statusu społecznego. Tak buduje się mit, a Kossak sytuuje się na wierzchołku tego mitu. Można nim gardzić, ale też zazdrościć, bo osiągnął coś, co udało się nielicznym. Jest zrozumiały. 

 

 

       Dzikość i parcie z harmonią. Robotnicze pochodzenie z mieszczańskimi aspiracjami saloniku z „Kossakiem” na ścianie. „Kossak”, pisany w cudzysłowie, bo nieważne nawet, czy Juliusz czy Wojciech

 

 

Podniosły, patetyczny, ograny „Kossak” – największa iluzja polskiego imaginarium. Z jego pomocą Siembida mówi, że obrazy to także fetysze, przedmioty magiczne, których wpływowi sam ulega. Obiekty pożądania, idealnie wyglądające nad kominkiem. Musiał mieć tego Kossaka, choćby nie wiem co. Urok rzucony przez obrazy historyczne jednak na niego zadziałał. Gabinecik dopełnia para-Chagall w ciężkiej ramie. Inkantacjom udziela się atmosfera krakowskiego mieszkania Grzegorza, przypominającego antykwaryczny magazyn. Strach dotknąć tych precjozów, żeby czegoś nie zniszczyć. Na wystawie szaleństwo katalogowania ucieleśnia się w zestawieniu komiksu z gumy balonowej z konnym portretem, obie reprezentacje dotyczą jednocześnie mimesis i iluzji. Dialektyka prawdy i blagi, dwóch podstawowych aspektów malarstwa. Dla artysty obraz jest manipulacją, która zmienia myślenie odbiorcy. 

 

 

Widok wystawy „Inkantacje", Grzegorz Siembida,  BWA Ostrowiec, fot. Stachu Dunin - Borkowski

 

 

Siembida fascynuje się technologią rzeczy. Zastanawia się, jak osiągnąć świetliste, półtłuste krzywe jednym pociągnięciem (gwasz na tuszu?), innym razem aksamitność i przestrzenność. Nie potrafi odpuścić, nie wyobraża sobie, żeby zostawić „źle” namalowany obraz. Chce rzucić kolor odbiorcom, bulgocącą gamę. Zostawiać widzialne ślady narzędzi, którymi jest wiedziony. Jeszcze te cholerne analogie, podświadomie mnóstwo podłapanych odniesień. Coś było dla niego ważne i fiksuje się na tym, zamyka. Korona Jean-Michela Basquiata, później widzi je wszędzie. Skojarzenia są bardziej ok, rosną, tego nie ma tak wprost.

 

 

       Bizantyjski przepych i duszny zapach kadzideł skutkują przebodźcowaniem. Msza, nawet ta czarna, potrzebuje mistrzyni ceremonii, czyli osoby kuratorskiej

 

 

W malowaniu najtrudniejszy jest początek. Walka z ograniczeniami techniczno-materiałowymi. To żmudna i nudna faza powielania, trzeba czekać, aż samo się wykluje. Każdy obraz wynika z poprzedniego, dlatego najpierw poszczególne półprodukty są za bardzo podobne do wcześniejszych. Maluje miesiąc, a nadal nie są nowe. Nagle, po przecięciu obcej satelity, powstaje mutacja, łańcuchy ewolucyjne, coś się udaje. Jeśli ją zauważy i zaakceptuje, moment aprobaty stwarza inny obraz. Potem czasem patrzy i coś i tak nie gra. Trzeba zniszczyć, zaburzyć, przemalować. Wreszcie jest! A potem od cały proces od początku. Kiedy już nie może wytrzymać, przerzuca się na papiery, które dają oddech. Papier mówi ci stop. Podsuwa ograniczenia, których nie narzucają płótna. Wilgoć i ciepło. Zluzowanie, inne napięcia, odciążenie, schodzi Ci ciśnienie. Od wygrania Strabag Artaward jest trochę prościej, możesz pozwolić sobie na ekstrawagancję. Masz 30 pustych płócien, a nie 5 starych do przemalowania. Jeśli Ci nie wyjdzie, to nic się nie dzieje. Nie boisz się, jesteś odważniejszy. 

 

Inkantacje mają być jak liturgiczny spektakl: scenariusz, wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Chwile oddechu na odpoczynek dla mózgu. Wchodzisz immersyjnie w ten świat, im bardziej chcesz się zagłębić, wgryzać w te warstwy, zbiory, tym bardziej stajesz się częścią obrazu. Z założenia pracom nie powinno przeszkadzać to, że się nawarstwiają. Nastrój, światło, kolor. Wchodzisz do tych przestrzeni, a one nakładają się na siebie. Wykorzystanie stojaków pozwala na wybrzmienie obrazów jako obiektów, oddają ich naturalne położenie. Prace stają się ścianami, w pięciu dostrzegasz cztery inne, tworzy się komiks przestrzenny. Widzisz kadrami, zamykasz sceny w ramy, układasz je w swoje własne zbiory. 

 

 


Widok wystawy „Inkantacje", Grzegorz Siembida,  BWA Ostrowiec, fot. Stachu Dunin - Borkowski

 

 

Wszystko pięknie ładnie. W krytyce towarzyszącej tutaj stawiam kropkę. Od siebie wygłoszę kazanie, że inkantacje nie zadziałają, jeśli nie znasz rytu. Zagubisz się w gąszczu wotów. Czujesz się znowu przytłoczona, bo elementy poszczególnych zbiorów nie komponują się ze sobą intuicyjnie. Brakuje Ci komunikatywnych wskazówek, jak korzystać z latającej miotły, skoro do tej pory używałaś jej tylko do zamiatania. Wprowadzający w wystawę tekst Arkadiusza Półtoraka, przejrzysty i konkretny, pozwala nieco zrozumieć podstawy, ale jest jak bryk do egzaminu na wiedźmiarskie prawo jazdy, kiedy nie odbyłaś 30 obowiązkowych godzin praktyki. Bizantyjski przepych i duszny zapach kadzideł skutkują przebodźcowaniem. Msza, nawet ta czarna, potrzebuje mistrzyni ceremonii, czyli osoby kuratorskiej. Kogoś, kto zrozumie hermetyczny język Grzegorza Siembidy, ale go nie zneutralizuje, nie da się mu całkowicie ponieść, nie będzie jedynie gościem sabatu. Po partnersku rozpocznie dialog, przesunie delikatnie akcenty, dobierze odpowiedni obrządek. Chciałxbyś podjąć się tego zadania? 

 

 

________________
 

Wiktoria Kozioł – adiunkta w Katedrze Kuratorstwa i Realizacji Wystaw na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuki w Szczecinie. Doktora historii sztuki, absolwentka psychologii (UJ), krytyczka i kuratorka. Jej zainteresowania obejmują sztukę po 1945 roku, a zwłaszcza polską sztukę doby transformacji.

________________

 

Zdjęcie główne: widok wystawy „Inkantacje", Grzegorz Siembida,  BWA Ostrowiec, fot. Stachu Dunin - Borkowski

 

 

Patronite