Fotografuj tak, jakbyś prowadziła pamiętnik – ta rada ojca stała się kluczem do twórczości Małgorzaty Potockiej. W rozmowie z Martą Zdanowską Potocka opowiada o zwątpieniu w sztukę i latach działalności w Galerii Wymiany, a kuratorka Marika Kuźmicz zwraca uwagę na systemowe wykluczenie kobiet-artystek i potrzebę tworzenia dla nich przestrzeni w sztuce. Jej prace zostały zestawione z dorobkiem chorwackiej artystki Jagody Kaloper w ramach wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego.

 

 

Marta Zdanowska: Skąd wziął się pomysł na zestawienie twórczości Małgorzaty Potockiej i Jagody Kaloper pokazywanej w Kamienicy Hilarego Majewskiego? Obie artystki urodziły się w tzw. bloku wschodnim – Kaloper w Jugosławii, a konkretnie w dzisiejszej Chorwacji, Małgorzata Potocka w Polsce, obie były przede wszystkim aktorkami, ale dla obu sztuka wizualna była istotna. Co je różni, a co zbliża?

Marika Kuźmicz: Pomysł zestawienia ze sobą ich prac dojrzewał we mnie, znałam twórczość Jagody Kaloper wcześniej niż twórczość Małgorzaty Potockiej. Zobaczyłam jej prace po raz pierwszy w Muzeum Sztuki Współczesnej w Zagrzebiu kilkanaście lat temu. Zajmuję się biografiami artystek, które debiutowały na początku lat siedemdziesiątych i nieco wcześniej. Kaloper była istotną przedstawicielką chorwackiej awangardy, była bardzo aktywna, podobnie jak Małgorzata Potocka, która tworzyła środowisko awangardy w Polsce, a konkretnie w Łodzi, gdzie współprowadziła ze swoim ówczesnym mężem Galerię Wymiany. Tworzyła, podobnie jak Kaloper, filmy fotografie, performanse. Ciekawe jest, że zarówno Jagoda Kaloper, jak i Małgorzata Potocka były aktorkami, ale dla obu równie ważna była ta druga, a może właśnie pierwsza dziedzina twórczości, czyli sztuka wizualna. Starały się na różne sposoby połączyć obie dziedziny. Kaloper zadebiutowała w filmie bardzo wcześnie, chyba jako osiemnastolatka, obsadzano ją zazwyczaj jako amantkę i to porównanie dwóch aktorek też wydawało mi się dość ciekawe. Niewiele wiemy w Polsce o artystkach pochodzących z byłej Jugosławii, więc pomyślałam, że zetknięcie twórczości Małgorzaty Potockiej i nieżyjącej już Kaloper to ciekawe spotkanie, pokazujące pewne podobieństwa.

 

Widok wystawy, zdjęcie przedstawiające kobietę w okularach czytającą dokument, ubrana jest w niebieski sweter

Widok wystawy, zdjęcie przedstawiające kobietę zakrywająca jedno oko

 

Widok wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, fot. Anna Zagrodzka

 

 

 

Sztuka wizualna była zawsze bardzo bliska Małgorzacie Potockiej. Zdziwiła mnie rzecz, o której nie wiedziałam. Zamierzała pani studiować na kierunku operatorskim w Szkole Filmowej, ale ojciec wybił to pani z głowy. Zdecydowała się pani na kierunek aktorski, a dopiero potem na reżyserię. A co takiego właściwie się stało, że dała sobie pani wybić to marzenie z głowy?

Małgorzata Potocka: To były takie czasy, że w Związku Radzieckim kobiety jeździły traktorami i budowały domy, ale w Polsce żyło się inaczej. Zawód operatora w tamtych latach polegał na ciężkiej pracy fizycznej, same lampy ważyły tonę, a trzy lampy wiozła jedna ciężarówka. Na plan filmowy musiało przyjechać dziesięć ciężarówek z wielkimi wyładowczymi lampami, które trzeba było ustawić i przeciągnąć równie ciężkie kable. Nie było ręcznych kamer, kamera musiała być ustawiana nieruchomo i też swoje ważyła. Kiedy już studiowałam w szkole filmowej, pojawiły się mniejsze kamery ARRIFLEX, których używali Lenczewski czy Robakowski, ale na ramię brały je jednak wielkie chłopy. Ponieważ wychowywałam się na planie filmowym, widziałam też jak wygląda praca operatora. Ojciec powiedział mi wprost: „Będą cię lekceważyć, nie będą cię angażować do pracy, bo dla nich zawsze będziesz tylko słabą kobietą”. I to do mnie wtedy naprawdę dotarło. Wtedy ostrzyciel odpowiedzialny za precyzję obrazu siedział na wielkim żelaznym krześle, niemal przytwierdzonym do kamery i wpatrywał się jak snajper, na ile metrów ustawić ostrość. Dziś siedzi w kącie wpatrzony w monitor i wszystko ustawia kilkoma kliknięciami, podobnie zresztą pracuje operator. Z drugiej strony od szóstego roku życia już grałam w filmach, więc aktorstwo też było dla mnie oczywistym wyborem.

 

Otwarcie wystawy, kobieta w czerwonej bluzce, obok kobieta w białej  i mężczyzna w szarej marynarce

 

Otwarcie wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, od lewej Małgorzata Potocka, Marika Kuźmicz i Adam Mazur, fot. Tomasz Ogrodowczyk

 

 

 

Prace, które oglądamy na wystawie to wyimek pani twórczości. W dużej mierze prezentują grę wizerunkiem i wykorzystują zmultiplikowane ciało kobiece oraz spojrzenie na ciało, podpatrywanie ciała. Czy kiedy je pani tworzyła, odnosiła się do inspiracji feministycznych czy był to wyraz prywatnej ekspresji, zwłaszcza że dużo wśród nich autoportretów?

Małgorzata Potocka: Nie czuję się feministką. Kiedy je tworzyłam, myślałam raczej, że jako kobieta mam prawo do buntu, krzyku, a przede wszystkim mam prawo decydować. Na szczęście nie miałam konserwatywnej rodziny i nikt nie wychowywał mnie w patriarchacie, w związkach też zbytnio nie odczuwałam ograniczeń. Nie myślałam o swojej sztuce jak o feministycznej, ale raczej jak o przykładzie odwagi kobiety. Odważne było pokazywanie nagości, używanie swojej twarzy i ciała, brak wstydu przed kamerą. To pewnie łączy się w jakiś sposób z ekshibicjonizmem aktorskim czy performerskim.

 

Marika Kuźmicz: Dodałabym, jako kuratorka, że przyglądając się biografiom artystek, zauważam, iż pewne motywy często się powtarzają w ich opowieściach o tamtym czasie. Znając historię i twórczość Małgorzaty, mam wrażenie, że w jej życiu dużą rolę odegrały silne męskie figury – najpierw dominujący ojciec, później charyzmatyczny mąż i równie silny kolejny partner. Małgorzata odżegnuje się od feminizmu i nie utożsamia ze sztuką kobiecą, ale wiele jej prac można odczytać jako „pozwolenie sobie na kobiecość”. Widać w nich czułe spojrzenie na samą siebie – takie, którego być może nikt inny jej nie ofiarował. To wyraźnie kobiecy sposób patrzenia i odczuwania.

 

Małgorzata Potocka: Czyli podświadoma historia kobiecości, którą eksploruję, mimo że nie deklaruję się feministycznie. Przecież to oczywiste, że na jakimś poziomie feministką jestem, nie deklaruję religijności czy ortodoksji feministycznej, ale jestem przecież kobietą. Poprzez swoje ciało prezentuję widzenie świata. Każdy ma prawo do własnego postrzegania świata, ale niekoniecznie musi to manifestować, przyznawać się jak na przesłuchaniu. Można się określać, ale nie należy nikogo do tego publicznie zmuszać, bo to przemoc społeczna. Byłam na wystawie sztuki kobiet „Moc kobiet”, ale nie pamiętam, żebym była na takiej samej wystawie zatytułowanej „Moc mężczyzn”.

 

 

Od wielu lat, kiedy odwiedzam galerie narodowe albo muzea sztuki współczesnej w naszej części Europy, zawsze liczę prace kobiet pokazane na wystawie stałej, a ich obecność waha się między 0,5% a 2%

 

 

Marika Kuźmicz: I to skomentuję z perspektywy kuratorskiej. Wystawy sztuki kobiet są niezwykle potrzebne, dlatego, że większość wystaw, które nie nosiły tytułu „Moc mężczyzn”, były wyłącznie męskie. Obecnie, dla Muzeum Susch realizuję wieloletni projekt, który polega na badaniu sztuki kobiet z Europy Środkowo-Wschodniej. Od wielu lat, kiedy odwiedzam galerie narodowe albo muzea sztuki współczesnej w naszej części Europy, zawsze liczę prace kobiet pokazane na wystawie stałej, a ich obecność waha się między 0,5% a 2%. Zresztą to samo dotyczy normatywnej i nienormatywnej seksualności na wystawach. Jeśli nie damy kanału do wybrzmienia „innym aspektom rzeczywistości” to będą one stłumione.

Wszystko, co mówi Małgorzata jest bardzo spójne z wypowiedziami artystek z jej pokolenia. Jedna z artystek, z którą rozmawiałam przez wiele lat tworzyła prace o kobietach, ale reagowała na moje określenia tekstem: „Dlaczego nazywa pani moje prace feministycznymi”? I wreszcie zapytałam, dlaczego tak trudno jej tę klasyfikację przyjąć. Odpowiedziała, że dla niej to krok w tył, bo mamy już równouprawnienie. A ponieważ my wiemy już jak to równouprawnienie powstawało i jak się skończyło, zwracamy na to dużo mocniejszą uwagę. Wiele artystek dziś w wieku osiemdziesięciu, siedemdziesięciu, a nawet sześćdziesięciu lat prędzej dałoby się zabić, niż nazwało siebie feministkami.

 

Małgorzata Potocka: Pod tym, co mówisz, podpisuję się obiema rękoma. To, że dziś mówimy o równouprawnieniu jest gigantycznym kłamstwem. Bo świat nadal jest męski, mężczyźni decydują, czy nas pokażą w galeriach czy nie, o ile nie przedrzemy się tam same. Ciągle można usłyszeć: „Ale pani jest bardzo ładna”. Kiedy wchodzisz teraz do Whitney Museum of American Art jest tam już praktycznie 50% sztuki kobiet i 50% sztuki mężczyzn, może niedokładnie, ale jest lepiej. U nas to nadal tak nie działa. Choć nie nazywam się feministką, popieram całkowicie pokazywanie kobiet z przeszłości, które miały tych szans na przebicie się bardzo mało. Świat nadal jest zakłamany i trzeba tego pilnować.

 

 

 

Bardzo interesującą częścią wystawy „Lustra i ekrany” jest praca „Korekcje” (1982), prezentująca pani autoportrety fotograficzne w różnych okularach korekcyjnych u optyka. Natychmiast przychodzi do głowy skojarzenie, że sposób widzenia określa sposób dostrzegania tego, co chcemy i czego nie chcemy widzieć, a więc także i manipulację społeczną w postrzeganiu innych. Nieprzypadkowo zresztą „Sposoby widzenia” to nazwa nowo otwartej wystawy stałej Muzeum Sztuki w Łodzi. Stojąc za aparatem fotograficznym to pani decyduje jak chce pokazać rzeczywistość, ale można też użyć sztuki fotografii jako manipulacji.

Małgorzata Potocka: Zawsze fascynowała mnie sytuacja użycia kamery, która ma określony sposób widzenia poprzez obiektyw 50, 80, 120 czy 250 mm. Nie możesz powiedzieć, że kręcisz film dokumentalny i pokazujesz obiektywnie jakieś zdarzenie czy historię. Nie, film nie jest obiektywny, bo filmujesz człowieka w konkretnym świetle, konkretnym obiektywem, przepuszczasz to przez własny punkt widzenia, a potem jeszcze wszystko montujesz. To absolutnie subiektywna praca. Tak samo jest z fotografią. Obiektywna byłaby chyba tylko wtedy, gdyby kamera stała na ulicy i przy szerokim obiektywie pstrykała zdjęcia wszystkiego, co się dzieje wokół, tak jak w filmie „Rynek” Józefa Robakowskiego. Wydaje mi się, że dziś ludzie znacznie mocniej widzą to, co chciałam pokazać w „Korekcjach”, kiedyś wydawało mi się, że tego nie dostrzegają. Niewielu ludzi widząc mnie w tych okularach, odczytało zdjęcia jako polityczną pracę. Zrobiłam też cykl „Kolejki” i to one naprawdę bulwersowały. Po stanie wojennym przygotowałam wystawę w Szkole Filmowej, ułożyłam kolejki na blatach stołów na całej wielkości sali. Ta wystawa potrwała jeden dzień, natychmiast pojawił się pan od kontroli tego, co robimy, czyli cenzor i pracownicy wszystko zabrali. Kolejki stały codziennie na ulicach i były dokumentem rzeczywistości, która nas otaczała. Z mojej perspektywy „Kolejki” były groźniejszą pracą niż „Korekcje”, ale dzisiaj to te drugie od razu nasuwają widzom polityczne skojarzenia.

 

Widok wystawy, prawie to samo zdjęcie przedstawiające kobietę w okularach, w kilkunastu wersjach, ktoś ogląda zdjęcie w paracie fotograficznyme

 

Otwarcie wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, fot. Tomasz Ogrodowczyk

 

 

Cofnijmy się na chwilę do przeszłości, o której już pani opowiadała. Tworzyliście w Łodzi z Józefem Robakowskiem Galerię Wymiany. Jak po latach wspomina pani  łódzkie działania artystyczne?

Małgorzata Potocka: Kiedy Józek wydał książkę „Sztuka wymiany. Art of exchange” zapytałam, dlaczego nie opowiedział całej historii galerii, skąd pochodziły prace, jak intensywnie tworzyliśmy ją razem. Odpowiedział w bardzo prosty sposób: „Bo byłaś dla mnie niedobra, odeszłaś ode mnie”. Ale prawda jest taka, że mamy historię sztuki i historię pewnych wydarzeń z naszego życia, którą teraz opowiadam, a to łączy się z emocjami. Tylko że Galerii Wymiany nigdy by nie było, gdyby nie to, że kupiłam w tamtych czasach wielkie mieszkanie, które stało się prywatną galerią podziemną i miejscem spotkań ludzi zaangażowanych twórczo i politycznie. Jako aktorka zarabiałam na utrzymanie naszej rodziny, a później na samotne wychowanie córek. Kiedy grałam w Pradze, Jiří Kolář podarował mi trzy swoje prace, Milan Grigar – kilka fotografii. Potem pojechałam do Ameryki i przywiozłam stamtąd prace m.in. Paula Sharitsa i Joan Jonas. W ten sposób tę galerię tworzyliśmy wspólnie.

Kiedy wprowadzono stan wojenny i godzinę policyjną, nagle Galeria Wymiany znalazła się w zupełnie innym wymiarze. Zaangażowani ludzie z całej Polski przyjeżdżali do nas, wchodzili o siódmej wieczorem i wychodzili o siódmej rano, kiedy kończyła się godzina policyjna. W weekendy trwały rozmowy, prezentacje, wykłady, spotkania i było to naprawdę bardzo intensywne działanie.

 

 

Kiedy wprowadzono stan wojenny i godzinę policyjną, nagle Galeria Wymiany znalazła się w zupełnie innym wymiarze. Zaangażowani ludzie z całej Polski przyjeżdżali do nas, wchodzili o siódmej wieczorem i wychodzili o siódmej rano, kiedy kończyła się godzina policyjna. W weekendy trwały rozmowy, prezentacje, wykłady, spotkania i było to naprawdę bardzo intensywne działanie

 

 

Wspominam ten czas jako wspaniały – nie jak kobieta z Leningradu, która przeżyła potworny głód podczas wojny, a zapytana o wspomnienia odpowiedziała, że było wspaniale, bo była młoda. Ja też byłam młoda. Ale wspominam tamte lata jako moment niezwykle intensywnej twórczości wszystkich zaangażowanych artystów, mieliśmy jasnego, wspólnego wroga. Określając siebie wówczas indywidulanie, określaliśmy się też społecznie i politycznie, więc ten czas mnie po prostu ukształtował. Galeria Wymiany miała wówczas naprawdę duże znaczenie dla ludzi. Jeśli teraz otwierasz galerię, musisz wykazać się jakąś efektywnością, zaprosić ciekawych ludzi, przebić się do mediów i publiczności, ale to jest zupełnie innego rodzaju wyścig. Wtedy nie tylko nie było się z kim ścigać, bo nasza zaangażowana galeria była pierwsza, przez co było nam łatwiej, ale byliśmy też jako grupa twórczych osób bardzo blisko siebie. W Łodzi w ogóle działo się bardzo dużo: działała grupa Łódź Kaliska, działał Strych, mniejsze inicjatywy twórców i poetów.

 

Wycinki z gazet przedstwiające Małgorzatę Potocką

 

Widok wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, fot. Anna Zagrodzka

 

 

 

Powiedziała pani na oprowadzaniu po wystawie: „aktorstwo było mi potrzebne, żeby utrzymać córki”, co też określa w pewnym stopniu sytuację prywatną. Przy wejściu na wystawę witała nas praca „Wizerunek publiczny 1968-2025” , film złożony z pani wcieleń aktorskich. Praca z własnym wizerunkiem, który powraca w sztuce wizualnej, realizowana jest też oczywiście w całej pani karierze aktorskiej przed kamerą. Na ile to gra pewnymi aspektami wizerunku z całą świadomością i czy czasem nie można mieć tej „gry” dla widza po prostu dosyć?

Małgorzata Potocka: Może gdybym mieszkała w Hollywood i nie miała niemal w ogóle prywatności, a każde moje przejście wiązałoby się z atakiem paparazzi, to sytuacja taka by mnie zmęczyła. Ale w Polsce nie jesteśmy gwiazdami, nawet jeśli jesteśmy choć odrobinę celebrytami. Nie zarabiamy tyle, nie jesteśmy w stanie stworzyć wokół siebie sławy, która mogłaby męczyć. To mały kraj, mały przemysł filmowy, małe filmy i chyba mało widzów.

 

Marika Kuźmicz: W porównaniu z np. Macedonią Północną to dość duży kraj!

 

Małgorzata Potocka: Niech będzie, że duży. W każdym razie poprzez to, że pracuję sobą,  jest to dla mnie najbardziej wiarygodne istnienie, organiczne. Każda z tych prac odnosi się do mojej energii, emocji. Teraz na przykład pracuję nad niesamowitą rzeczą. Mój wizerunek, który jest  przerabiany, malują dzieci z przedszkola w taki sposób, jakby chciały mnie widzieć albo jak wyobrażają sobie tę nieznaną im panią. I mam już dziesiątki przepięknych rysunków swojej twarzy zrobionych przez dzieci. Zostałam też zaproszona do dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, które będą pracować w podobny sposób. Nikt nie będzie ich korygował, będę im rozdawana jak kolorowanka o króliczkach do pokolorowania. Właściwie to, że mogę używać siebie w różnych aspektach jest fantastyczne. Swoje ujęcia filmowe jestem w stanie przetwarzać, bawić się nimi, dopasowywać. Nigdy nie robiłam zdjęć turystycznych. Kiedy oglądałam swoje zdjęcia z wyjazdów, zawsze były jakieś dziwne. Poręcze, fragmenty, most, odbicie w szybie. To zawsze było bardzo subiektywne oglądanie świata przez aparat. Cieszę się, że Marika zmotywowała mnie w odpowiednim momencie, żeby wrócić do starych materiałów i negatywów, mogę je współcześnie przetwarzać, zmieniać i pracować nad tą przygodą dalej.

 

Wudok wystawy, monitor z filmem w tle, z boku gabłoty, pałacowe wnętrze

 

Widok wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, fot. Anna Zagrodzka

 

 

Jest pani z którąś ze swoich prac szczególnie związana emocjonalnie po latach?

To chyba „Pamiętnik”, którego nie ma na wystawie. Te kolaże były pokazywane w Małej Galerii w Warszawie i w Gdańskiej Galerii Fotografii. Pocięte fotografie, które układałam i fotografowałam, składając opowieści o własnym życiu. To chyba były moje najwcześniejsze prace, bardzo autentyczne, uwielbiam je do dziś.

 

Marika Kuźmicz: Zaczęło się od tego, że kiedy Małgorzata miała kilkanaście lat, tata kupił jej aparat fotograficzny i powiedział: „Fotografuj tak, jakbyś robiła swój pamiętnik”. To był bardzo mocny impuls. Kiedy zaczęłyśmy w ogóle rozmawiać o sztuce Małgorzaty, mówiła właściwie głównie o „Pamiętniku”.

 

Małgorzata Potocka: Miałam czternaście lat, kiedy tata dał mi piękny aparat Zenit z przysadką macro, wybiegłam i zrobiłam zdjęcie bratków w wersji macro na orwo. Muszę znaleźć gdzieś te negatywy. Tata zrobił mi wtedy pierwszą wystawę fotograficzną. Wykleił czarnymi papierami okna w domu zdrojowym w Polanicy, gdzie mieliśmy chyba zdjęcia z Beatą Tyszkiewicz i zrobił mój pierwszy pokaz slajdów. Przez dwadzieścia minut ludzie oglądali na ekranie abstrakcyjne obrazy, bo przez macro i orwo, które pokazywało głównie czerwony i niebieski kolor, tak to właśnie wyglądało. Wiele lat później zobaczyłam w Whitney Museum of Modern Art obrazy Jamesa Rosenquista, które były kopią moich macro slajdów. Siedziałam i patrzyłam na te wielkie obrazy, myśląc: „Urodziłam się w złym czasie i w złym miejscu, a byłam pierwsza, jeśli chodzi o tę koncepcję!” (śmiech). Potem była jeszcze wystawa z Elżbietą Czyżewską i Tadeuszem Łomnickim. Rysowaliśmy wspólnie i tata na sznurku wzdłuż ulicy powiesił wszystkie nasze obrazki. Wygrałam i poczułam bakcyla bycia nagrodzoną. Pomyślałam wtedy: „Boże, jakie to jest świetne uczucie, kiedy przychodzi publiczność i ogląda twoje rysunki, jestem bohaterką tego wieczoru!”.

 

 

Zastanawiam się czasem, co stało się w moim mózgu, że popełniłam artystyczne samobójstwo. Przez czterdzieści lat i jedenaście przeprowadzek woziłam swoje prace, a wtedy, kiedy miałam już stały dom, garaż i strych, część z nich wyrzuciłam. Tak zadziałał brak wsparcia i samotność. Zwątpiłam w swoją sztukę

 

 

 

Czasem z wielu działań w sztuce, zostaje ostatecznie niewiele w wyniku upływu czasu. Po performansach pozostają jak u Jagody Kaloper fragmenty, ta dokumentacja nie jest duża, a pani niektóre swoje prace zniszczyła, bo nie czuła się już z nimi związana emocjonalnie albo zaginęły przy przeprowadzkach. Z pokazywanego na wystawie filmu „Ucieczki” zostały fragmenty. Czy przyglądając się z perspektywy czasu swojej twórczości żałuje pani, że niektórych prac już nie ma, bo kurator pojawił się za późno?

Małgorzata Potocka: Bardzo żałuję. Zastanawiam się czasem, co stało się w moim mózgu, że popełniłam artystyczne samobójstwo. Przez czterdzieści lat i jedenaście przeprowadzek woziłam swoje prace, a wtedy, kiedy miałam już stały dom, garaż i strych, część z nich wyrzuciłam. Tak zadziałał brak wsparcia i samotność. Zwątpiłam w swoją sztukę.

 

Marika Kuźmicz: Grzegorz Ciechowski powiedział ci po wernisażu w Gdańsku, na który przyszło sto osób, że na jego koncerty przychodzi dwanaście tysięcy osób. Myślę, że takie słowa musiały być dewastujące. Ile można mieć zasobów własnych, żeby nadal tworzyć, bez wsparcia i zainteresowania? A do tego dochodzi proza życia. Zabrakło też pewnie wymiany energii z publicznością.

 

Małgorzata Potocka: Szczerze mówiąc właśnie po tej gdańskiej wystawie przestałam tworzyć. Przychodzi moment samozniszczenia, autodestrukcji, chcesz się skaleczyć, żeby zabolało, żeby przerwać jakiś ciąg. Proza życia, samotność i brak wsparcia powodowały, że wiele artystek pękało.

 

Marika Kuźmicz: Zwłaszcza że większość z nich wychowywała dzieci bez alimentów.

 

Małgorzata Potocka: Ja nie dostałam nigdy ani złotówki.

 

Marika Kuźmicz: Jesteś piątą kobietą, która mi to mówi w ciągu ostatniego miesiąca. Dzieci, które rodziły się do końca lat 80., to zazwyczaj systemowy brak alimentów, szczególnie dotkliwy dla artystek.

 

Widok wystawy, w tle wideo z biegnącą gołą kobietą

 

Widok wystawy „Lustra i ekrany” w Kamienicy Hilarego Majewskiego, fot. Anna Zagrodzka

 

 

 

Wasza wystawa nosi tytuł „Lustra i ekrany”. Kiedy słucham tego, co mówicie przychodzi mi do głowy tytuł książki „Lustra i symptomy” Leny Magnone, która pyta o to, co zostało pokazane, a co wyparte, albo czego należało się pozbyć u tworzącej kobiety. Opisuje przypadek Konopnickiej, która nie ma nic wspólnego ze swoim wizerunkiem szkolnym. Ale to także przypadki wielu twórczych kobiet – ich konieczności autocenzury, oddzielania tego co, prywatne i co publiczne, prozy życia i energii, która nie wraca do twórczyni. Jaka droga doprowadziła was do tytułu?

Marika Kuźmicz: Właściwie wokół luster krążymy od samego początku, choć Małgorzata nie lubi tego tytułu. Kojarzy się jej z przeglądającą się Wenus. Ale lustra są metaforyczne, wizerunek można pokazywać z różnej perspektywy, zwielokrotnić go, twarz ma różne funkcje, warstwy i znaczenia oraz lustrzane odbicia. Wcześniejszą wystawę Małgorzaty nazwałam, nawiązując do Lema: „Nie potrzebujemy innych światów, kiedy mamy lustra” i uważam, że ona kreowała swoją twórczość, patrząc w siebie, chociaż patrzyła również wokół, zakładała okulary.

 

Małgorzata Potocka: Bałam się, że lustro kojarzy się przede wszystkim z próżnością, a przecież może chodzić o wielokrotność odbić. Przekonałaś mnie pierwszy raz do luster w nazwie tej wystawy! To prawda, zawsze opierałam się o siebie.

 

 

________________________

 

 

Małgorzata Potocka (ur. 1953) – aktorka, reżyserka, producentka filmowa, artystka wizualna. Autorka filmów, fotografii, prac wideo. Wychowała się w rodzinie blisko związanej z filmem. Pierwszy raz przed kamerą wystąpiła jako kilkuletnia dziewczynka, ale jej faktycznym debiutem kinowym był film Andrzeja Wajdy Wszystko na sprzedaż, co przyniosło Potockiej kolejne, często nagradzane role w Polsce i za granicą. W 1978 roku ukończyła Wydział Aktorski, a w 1981 Wydział Reżyserii w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. W 1985 roku była stypendystką Film Workshop Millenium w Nowym Jorku oraz wykładała na kilku uczelniach w USA. Należy do Stowarzyszenia Filmowców Polskich i Stowarzyszenia Twórców Kultury. Jest autorką fotografii, filmów eksperymentalnych, teledysków oraz programów telewizyjnych. Swoje prace wystawiała między innymi w Warszawie, Krakowie, Paryżu, Budapeszcie i Nowym Jorku. Jest naczelną i artystyczną dyrektorką Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu.Obroniła doktora na Wydziale Operatorskim PWSTTViT (2019). Została odznaczona Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.


Dr Marika Kuźmicz jest historyczką sztuki, kuratorką i badaczką, wykładowczynią. Kuratorka Muzeum Susch, dziekana Wydziału Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie oraz wykładowczyni Collegium Civitas w Warszawie. W 2010 roku założyła w Warszawie  Fundację Arton. Arton zajmuje się opracowywaniem archiwów artystek. Jest także inicjatorką powstania Fundacji im. Edwarda Hartwiga, której prezeską była do 2024 roku. Od listopada 2022 r. pracuje w Muzeum Susch jako kuratorka badań dla Instytutu Susch założonego przez Grażynę Kulczyk. Prowadzi badania poświęcone artystkom z Europy Środkowo-Wschodniej. Autorka, redaktorka wielu książek o sztuce, kuratorka licznych wystaw w Polsce i zagranicą. Została odznaczona brązowym Medalem „Zasłużona Kulturze Gloria Artis” (2024).

 

________________________

 

Marta Zdanowska – współzałożycielka Fundacji Łódzki Szlak Kobiet, redaktorka, animatorka literatury i recenzentka teatralna. Sekretarzyni Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima i Nagrody Translatorskiej im. Ireny Tuwim. Prowadzi zajęcia dla twórczego pisania na Uniwersytecie Łódzkim oraz spotkania i warsztaty literackie, związane głównie z herstorią i narracjami kobiet oraz   tożsamościami lokalnymi. Na co dzień pracuje w Domu Literatury w Łodzi, współtworzy Festiwal Puls Literatury. Pasjonatka Dolnego Śląska.

 

________________________

 

 

Patronite