Aleksy Wójtowicz o 20. edycji przeglądu sztuki Survival we Wrocławiu. 

 

20. edycja wrocławskiego przeglądu sztuki Survival odbyła się w murach byłego szpitalnego kompleksu Betania na Przedmieściu Oławskim. Jakby tego było mało, hasłem przewodnim stały się nie kto inny, jak piguły. W tych przypadkach, gdy sztuka porusza tematy okołomedyczne muszą wrócić żarty na temat tego, ile kurowanie ma wspólnego z kuratorowaniem. Wystawy można kuratorować, można też je kurować za pomocą kuratorskich zdolności – czyli opiekować się nimi na tyle, aby wydobyły cały swój potencjał. Albo przynajmniej spodobały się krytyczkom. Pacjentów, dla ich własnego dobra, wolelibyśmy kurować niż kuratorować. Ale idiomów i powiedzonek związanych z tym, co robią kuratorki i kuratorzy (jeszcze) nie mamy. Z niespodziewaną pomocą przychodzi jednak żart, który w anglojęzycznej prasie znany jest od lat 90. XIX wieku – curate’s egg, czyli jajo wikarego. Z tym jajem jest tak, że mówi ono o sytuacji relatywnie kiepskiej, w której można znaleźć jakieś pozytywy. Z takim właśnie jajem zostałem w głowie po 20. Survivalu. 

Istotnym problemem była także kwestia skali – przestrzeń Betanii jest niejako stworzona pod ekscentryczne ingerencje czy wielkoskalowe instalacje, a tych zabrakło

 

Rok temu publiczność przeglądu otrzymała w większości świetnie wykuratorowaną wystawę, której hasło („Nigdzie stąd nie pojedziecie”, w kontekście dawnych zakładów produkcji kolejowej Pafawagu) zinterpretowane zostało zupełnie poza kolejowymi fantazjami i atmosferą nieustającej presji lockdownu. Tegoroczna edycja obiecywała wiele, a przynajmniej tyle, że z przeglądu z pigułami w tytule wyjadę podobnie zadowolony. Survival nie bez przyczyny stał się istotnym punktem letniego kalendarza polskiej sztuki. To weekendowe, legalne urbeksowanie przyciąga atmosferą festiwalu, na którym dzieła sztuki pełnią ważną, ale niewyłączną rolę jako atrakcja. O ile rok temu udało się zachować balans pomiędzy przestrzeniami, w której prezentowano prace artystów i artystek a samą „wkładką” artystyczną, tak teraz stała się rzecz najmniej pożądana przez organizatorów: rozmach całego przeglądu został „zjedzony” przez miejsce, w jakim się odbył. Co prawda, oddane publiczności trzy budynki z całego kompleksu Betanii pozwoliły niemal każdej realizacji mieć odrębne miejsce dla siebie, ale ucierpiała na tym opowieść snuta od obiektu do obiektu, gubiąc się pomiędzy piętrami i łącznikami. To, co najbardziej urzekało w 19. Survivalu – tak umiejętne skomponowanie ekspozycji, aby prace wzajemnie się wzmacniały i reagowały ze sobą – w tym przypadku nie zadziałało; w większości poszczególne dzieła były od siebie odseparowane, a te, które tego pilnie wymagały, dostały zaskakująco niegościnne otoczenie. Istotnym problemem była także kwestia skali – przestrzeń Betanii jest niejako stworzona pod ekscentryczne ingerencje czy wielkoskalowe instalacje, a tych zabrakło.

 

DSC 4508
20 Maja Janczar DSC 5244Aleksander Sovtysik, "Wycinanki",  Maja Janczar,  "W biegu przez trzciny", fot. Małgorzata Kujda 

 

Weźmy chociażby scenę dźwiękową – instalacje Wciąż niewyjaśnione Aleksandry Przybysz i annnnmn.outofpills xyckshytdoskonale radziły sobie ze strychami, oblepiając zwiedzających dziwnymi dźwiękami w porównywalnym stopniu co wszechobecny kurz i upał. Ale już eko-interaktywna praca Katarzyny Podpory (o kłopotliwym do zapisania tytule) działać nie chciała. Wedle intencji artystki, rozsypane po posadzce jednej z sal kupki chrustu i grudy węgla drzewnego miały służyć zwiedzającym za instrumentarium – trzeba było po nich chodzić i deptać, aby wydobyć z nich dźwięki – ale ich skala w porównaniu do przestrzeni, jaką dysponowały była zbyt skromna. Już kilka godzin po otwarciu Survivalu po suchych gałęziach i węglu zostały resztki, raczej omijane przez zwiedzających. Rozumiem, że miało być skromnie i krucho, wrażliwie i nienachalnie, jednak wyłożenie posadzki gęstą (a przynajmniej: gęstszą) warstwą instrumentów pozwoliłoby na docenienie konceptu i okrutne rozkoszowanie się suchym trzaskiem natury kapitulującej pod jak najbardziej antropocentrycznymi butami. Pomysł skrojony do miary festiwalu domagał się realizacji podobnie totalnej, jak wystawa Kompost Diany Lelonek w Galerii Arsenał, gdzie pół galerii zostało zamienione w postapokaliptyczną przestrzeń, w której było co deptać, nawet jeżeli w ogóle nie chodziło o interaktywny sound art. Co do innych z dźwiękiem w roli głównej, zgodzę się z Jagodą Olczyk z „Glissando”, która zwróciła uwagę, że pozbawienie części prac wskazówek w jaki sposób z nich korzystać, mogło poskutkować ich przeoczeniem[1]. Z tego powodu przegapiłem Bezcielesnych Jakuba Rokity – transkrypcję dźwięków otoczenia na dźwięk strun – choć jak przypomnę sobie, pogłos tej pracy gdzieś się pojawiał, choć zupełnie nierozpoznany jako osobne dzieło. W przypadku kokonów (Nie-ludzkie narracje) Martyny Poznańskiej – których przeoczyć się nie dało, bo umieszczono je w trakcie komunikacyjnym – przynależne im owadzie dźwięki niknęły w gwarze zwiedzających. Była to właśnie jedna z prac, dla których przydałaby się osobna przestrzeń. Nie dziwię się natomiast popularności Zawsze nią byłam Martyny Modzelewskiej. Wyłożony drobnymi szkiełkami ogromny neuron, który kręcił się do zniekształconego hitu discopolowego zespołu Boys otrzymał lokalizację wręcz wzorcową. Jednak fakt przyznania tej instalacji Nagrody Publiczności nie zależał wyłącznie od tego, że było błyszcząco i wstydliwie swojsko. W byłej pracowni RTG udałoby się utrzymać uwagę publiczności nawet na skromnej symfonii termitiery czy pszczelego ula.

 

21 Martyna Modzelewska DSC 6553Martyna Modzelewska, "Zawsze nią byłam"fot. Małgorzata Kujda 

 

W tych obserwacjach sposobów działania prac odbija się gorzka refleksja na temat odbioru różnorakich mediów, przypomniana nieraz w memach – kameralny sound art, pozbawiony cielesnej reprezentacji jest w gorszej sytuacji niż nawet kilkunastuminutowe video, przed którym ktoś postawił twardy kubik do siedzenia. Albo nawet gdy tego kubika nie ma. Recepcja festiwalowej publiczności ma swoje granice, nawet jeżeli dotyczy grona wyjątkowo zainteresowanych sztuką. Właśnie dlatego niektóre z decyzji kuratorskich dziwią, zważywszy w szczególności na dwudziestoletni staż ekipy Survivalu w adaptowaniu trudnych przestrzeni do niełatwej w odbiorze sztuki – zwichrowane wyczucie skali w kontekście ogromu Betanii komplikowało życie niektórych prac. Dla artystek i artystów celujących w sztukę dźwiękową niech będzie to nauczka – albo trzeba się pogodzić z okulocentrycznościa publiczności, albo grać va banque, na zasadach festiwalowej przesady. Oczywiście dotyczy tych osób, którym zależy na widoczności, a nie tych, które świadomie chcą stosować mimikrę. 

 

Tę podwójną alienację prac w ramach festiwalu w bardzo życzliwym odczytaniu można przedstawić jako celową strategię, w której odbija się stan danego nam do życia społeczeństwa. To mnie jednak nie przekonuje

 

Innym poważnym minusem tegorocznego Survivalu był fakt, że prac związanych kontekstami z Betanią i jej okolicą nie było wcale – nie licząc interwencji Kamila Subzdy Żaba nie był konfidentem w formie prostego graffiti, debunkującej oskarżenia rozsiane niegdyś na fasadach kamienic Przedmieścia Oławskiego. Jest to pewne rozczarowanie, bowiem jest osiedle, które przy pomyślnych wiatrach mogłoby „zrobić” cały festiwal, pozostawiając publiczność (także tę lokalną) z dodatkową wiedzą. Nie ukrywam, że strategie miejscospecyficzne, w które włożono odpowiednią dawkę poszukiwań i kwerend, są zawsze bliskie mojemu sercu, dlatego ten brak w 20. edycji przeglądu widzę jako straconą szansę. Zwłaszcza, gdy mieć w pamięci mnogość historii, o których wspominała Ewa Pluta (jedna z kuratorek Survivalu) na oprowadzaniu po okolicach Betanii, skupionym na perspektywie queer- i herstorycznej. Tę podwójną alienację prac w ramach festiwalu – w obrębie wewnętrznych przestrzeni, jak i jego relacji do zewnętrza (otoczenia i jego historii) – w bardzo życzliwym odczytaniu można przedstawić jako celową strategię, w której odbija się stan danego nam do życia społeczeństwa. To mnie jednak nie przekonuje. Nie jestem fanatykiem Wrocławia i jego historii, piszę to z pozycji krytyka-turysty żądnego sensacji i marginalnych historii. Przeglądy sztuki, już tak nieliczne na mapie polskiej sztuki, są większą frajdą, gdy nie stają się eksterytorialną przestrzenią, w której po prostu eksponuje się różnorakie prace. Związek prac z lokalnym kontekstem nie miałby w tym wypadku posmaku prowincjonalności, której każdy organizator się obawia jak ognia. Survival ma na tyle pozycję ugruntowaną, by móc sobie pozwolić na lokalny eksces.

 

DSC 6425Kamil Subzda, "Żaba nie był konfidentem", fot. Małgorzata Kujda 

 

Jednak, czytając między wierszami, ten brak miejscospecyficznych realizacji może też się wiązać ze spostrzeżeniem, że produkcja takich prac bywa przywilejem nielicznych. W końcu nie mają dobrej passy na rynku sztuki i trudno organizować ich widoczność w miejscu innym od ich pierwotnej lokalizacji; wymagają osobnych środków na produkcję pracy pod festiwal, zasobów czasu i pieniędzy na wyjazdy do Wrocławia, potrzebne do wykonania kwerendy tak, jak powinno się ją zrobić. Jednak zaprzepaszczony potencjał kryjący się w tzw. Trójkącie Bermudzkim Wrocławia trochę mnie uwiera – zwłaszcza, że nie ma szans na kolejny Survival w Betanii. 

Oddajmy jednak sprawiedliwość – o Wrocław zahaczała instalacja fotograficzna Zielonożółta chmura dryfuje w naszą stronę (2021) Iwony Ogrodzkiej. W ujęciu Ogrodzkiej związek biografii chemiczki-pacyfistki Clary Immerwahr z tym, co widzimy manifestuje się głównie poprzez odwrócony do góry nogami portret Habera (jej męża - noblisty) na jednej z fotografii i żółte tło na dwóch innych. Żółte jak iperyt, znany na froncie I wojny światowej jako Gelbkreuz (żółty krzyż). Jednak bardziej starałem się zaufać opisowi, że ta żółcień ma znaczenie w próbie odbicia Immerwahr z uwikłania w wielką ofiarniczą opowieść, niż naprawdę to widzę. Lokalną czkawką odbiła się także próba dekonstrukcji logotypu wrocławskiej Apteki pod Murzynem, podjęta przez Pabla Ramíreza Gonzáleza – przy czym dekonstrukcję traktujcie najpoważniej na świecie: proste kształty tworzące stereotypowy wizerunek zostały rozbite i przyklejone na płytki jednej z sal. W obu przypadkach – było to nieco rozczarowujące. 

 

16 Pablo Ramirez Gonzalez DSC 6294Pablo Ramírez González, "Apteka Pod Murzynem", fot. Małgorzata Kujda 


      Pojemność hasła przyświecającego tegorocznemu Survivalowi okazała się łaskawa – ale z jego dosłownością poradziły sobie tylko dwie artystki

 

Zostawiając kwestię tego, czego nie ma na Survivalu (a co egoistycznie chciałbym na nim znaleźć), wróćmy do sedna tego, co na nim jest – czyli jego tegorocznych założeń reprezentowanych przez hasło przewodnie. O tym, że tytułowe piguły to nie tylko przeciwbóle i suplementy diety (bądź imprezy) przekonywał tekst kuratorski – wychodząc od odmiennych stanów świadomości w stronę koncepcji nowych wspólnot, zdolnych ugasić gorączkę medykalizacji społeczeństwa. Pojawił się (a jakże) Matrix, Mark Fisher i McKenzie Wark wraz z nieco ekscentryczną propozycją ketaminowego femunizmu. Znalazło się również miejsce dla Michela Focaulta jako niewymienionego wprost, ale doskonale wyczuwalnego patrona plądrowania sztuką szpitalnych ruin. Pojemność tytułu okazała się łaskawa – ale z jego dosłownością poradziły sobie tylko dwie artystki. Ciężko je ze sobą porównywać, bo działają na innych rejestrach, ale obie ograły piguły w sposób niepozbawiony humoru i przy okazji, żerując na przyzwyczajeniach publiczności. Strzelca wyborowego Katarzyny Malejki budują wspomnienia babci artystki z przeszkolenia wojskowego, które odbyła w czasie studiów farmaceutycznych. Opowieść o akcie oporu wobec wojskowego drylu towarzyszy wspólnemu ubijaniu i formowaniu czopka – piguły aplikowanej per rectum, tej zdecydowanie najcięższej do przełknięcia. Formalne podobieństwo pomiędzy czopkiem i nabojem działa nie tylko dzięki tytułowi – sama mini-rzeźba z masła kakaowego, wyeksponowana w drewnianej gablotce wygląda jak surrealistyczny obiekt, w którym lśniąca stal podmieniona została na organiczną, kremową substancję. Nerwowe chichoty publiczności zdradzały, że miękki nabój wciąż silnie działa na emocje. Natomiast piguły zaaplikowane przez Sofie Topi okazały się anyżowymi landrynkami z wróżbą, chętnie aplikowanymi sobie przez publiczność, która na chwilę odsuwała w niepamięć kulturowe niebezpieczeństwa związane z czerwonymi i niebieskimi tabletkami. Cukrowa przynęta była częścią instalacji I Spaghettified Myself for Pastime and Consent – w niej główną rolę grało wielokanałowe wideo, umieszczone w imponującej peerelowskiej komodzie. Artystka rozszczepiła się na kilka ekranów, opowiadając o swoich okołopandemicznych próbach przepracowania zależności od ekranu smartfona: presji samokontroli i autoobserwacji. Ten politurowany bida-matriks całe szczęście nie wpadł w rejony Baudrillardowskiej egzaltacji, a żadna z cukrowych piguł nikogo z symulacji nie obudziła. Najwyraźniej pogłoski o tym, że anyż może być przydatny do pobudzenia wyższego stopnia świadomości są mocno przesadzone, podobnie jak skuteczność smartfonowych aplikacji zen.

 

24 Katarzyna Malejka DSC 4938

28 Sofia Topi DSC 7558Katarzyna Malejka, "Strzelec wyborowy"Sofie Topi, " I Spaghettified Myself for Pastime and Consent"fot. Małgorzata Kujda  

 

 

Festiwalowy dryf po Betanii tropem znacznie luźniejszych skojarzeń z pigułami przyniósł – a jakże – prace kontrkapitalistyczne. Niestety ich opisy bywały bardziej obiecujące od konkretnych realizacji. Zgodnie ze spostrzeżeniem, że czasem usterki przynoszą więcej frajdy (lub wiedzy) ciekawie reagowano z pracą Granice możliwości Magdaleny Mądrej, czyli kinetycznymi konstrukcjami z kartonów, które miały miarowo wznosić się i gwałtownie opadać na podłogę. Założona przez autorkę choreografia pudeł, sznurka i motorków robiła odpowiednie wrażenie dopiero w momencie, w którym dziury w kartonie wyrobiły się i nic nie chciało działać tak, jak powinno. Pudła drżały, próbując poderwać się do góry i po chwili opadały z sił, gromadząc wokół siebie stropionych gapiów, niepewnych tego, czy ten jałowy wysiłek jest zamierzony i co właściwie można z tym zrobić. Nie wiem, czy następowała wtedy obserwacja „kuratorowanego rozpadu”, o którym przypominał tekst towarzyszący pudłom – ale emocje mogły biec raczej w stronę współczucia do maszyny. Wszak jesteśmy na wystawie, wszyscy tutaj są mocno wrażliwi, a większość z nas jeszcze coś pamięta z animacji WALL-E

Pracami, które najpomyślniej wypadły z rejonu nurtu krytycznego były propozycje Tytusa Szabelskiego i Danieli Weiss – nieprzypadkowo były związane z Betanią w sposób materialny, wtapiając się w jej ściany i małą architekturę. W Algorytmach oporu Szabelskiego na bladoniebieskim tynku wyryto schemat blokowy decyzji związanych ze strajkami na przykładzie firm kurierskich. Obok ściany z wyrytymi diagramami pozostawiono paczki strajkowej bibuły, sugerując pozostałości po zebraniu spiskujących przeciwko wielkiemu kapitałowi – co z perspektywy kuratorskiej jest jedną z najlepszych decyzji tej edycji (może poza fenomenalnym otoczeniem projekcji video Merboys Kuby Stępnia). Mając na uwadze przygotowywany przez partię rządzącą projekt ustawy praktycznie uniemożliwiającej zorganizowanie jakiegokolwiek większego (a co za tym idzie – skutecznego) strajku[2], praca Szabelskiego bezwstydnie prezentuje strategie, które wkrótce mogą okazać się nielegalne. W końcu, aby wyryć schemat strajkowy na ścianie, spiskowcy musieli być naprawdę bezczelni.

 

17 Tytus Szabelski DSC 6280Tytus Szablewski, "Algorytmy oporu", fot. Małgorzata Kujda  


      Widocznie i w kontekście przeglądów sztuki sprawdza się odwieczne prawo, że to balkon (i kuchnia) bywają najprzyjemniejszymi miejscami na każdej domówce

 

Natomiast Psycho dyskurs Danieli Weiss – rozsiane po wszystkich budynkach prace oparte na tekście – był jednym z nielicznych przykładów bardzo sensownie pomyślanego działania site-specific. Hasła Weiss, w większości wywrotowe (odsyłając do tekstów między innymi Donny Haraway), w innych przypadkach konfesyjne, opracowane zostały tak, aby upodabniać się do resztek szpitalnej infrastruktury. Działają na zasadzie glitchu, subtelnego zakłócenia zwyczajnego widoku tablicy informacyjnej, błędu w matriksie. Są grypsem z innej rzeczywistości, miarkowanym ostrożnie i z wiarą w uważność patrzących. Tutaj strategia mimikry jest nieodłączną częścią tego, jak działają te prace, zupełnie na przekór wyobrażeniom na temat festiwalowego Bizancjum w Betanii. W dodatku, interwencje Weiss dopełniały sytuacjonistycznej mapy Survivalu, w której niemałą (choć być może mało docenianą) rolę grały trzy pejzaże dźwiękowe. Mój ulubiony, ulokowany na tarasie Budynku A, otwierał się na ulicę Żabi Szlak, gdzie gwar festiwalowego miasteczka pacyfikowany był rechotem płazów z pobliskiego parku. Nic nie poradzę na to, że głównie te prace (choć ciężko komukolwiek przypisać autorstwo pejzażu dźwiękowemu) miały największy potencjał kontemplacyjny i uczulały na „dziwność” dźwięków czy komunikatów na pozór neutralnych. Widocznie i w tym miejscu sprawdza się odwieczne prawo, że to balkon (i kuchnia) bywają najprzyjemniejszymi miejscami na każdej domówce. Istotnie, miasteczko festiwalowe jak zwykle dopisało wielością spotkań mniej lub bardziej przypadkowych, w których niepodzielną gwiazdą był Horacy Muszyński. Każdego festiwalowego dnia wracał z kolejnego kursu międzygalaktycznego (performens w VR-ze Noc w kosmosie) jako ucieleśnienie performerskiej samoeksploatacji dla rozrywki publiczności. 

 

DSC 6735Daniela Weiss, "Psycho dyskurs", fot. Małgorzata Kujda 


      Tytułowe piguły stały się dla przeglądu obciążeniem – trudnym do ogrania dosłownie, a jeszcze trudniejszym, jeżeli chodziło o ich wieloznaczność

 

Z 20. Survivalu wróciłem mając w pamięci kilka dobrych prac roztapiających się w dość chaotycznej całości, którą myśl przewodnia spięła tylko symbolicznie. Ogrom Betanii wziął górę nad propozycjami zespołu kuratorskiego, przez co najlepiej pamiętam różnobarwne, łuszczące się tynki wnętrz i wybebeszone ocieplenia ścian, w otoczeniu których sztuka pełniła rolę dodatku niekoniecznie istotnego. Strychy też dobrze wspominam (w tym świetne video Merboys – do zobaczenia obecnie w stołecznej Zachęcie), ale szpitalne strychy są na tyle dziwne, że nie trzeba im dodatku sound artu, aby poczuć się nieswojo. Tytułowe piguły stały się dla przeglądu obciążeniem – trudnym do ogrania dosłownie, a jeszcze trudniejszym, jeżeli chodziło o ich wieloznaczność. No i nadal nie wiem, jak budować wspólnoty oparte o koncept ketaminowego femunizmu. Autorki takie jak Hannah Baer w ketaminie pokładają nadzieję w sile, która pozwala dojść do ładu z własną tożsamością, wyjść z ciała i wrócić do niego z nową wiedzą na temat tego, co w nim właściwie uwiera. Lekarze w ketaminie widzą szansę na leczenie lekoodpornej depresji, bo skutecznie wybudza z katatonii w ekspresowym tempie, ale pomimo potencjału, jaki w niej drzemie, nie jest to magiczna pigułka[3]. Ja tam ketaminę znam tylko z ćpuńskich memów o pigułach dla koni i kiepskiej piosenki zespołu Placebo. I niech tak zostanie. Jednak liczę, że następne edycje Survivalu wyjdą z chwilowego impasu umiarkowanie satysfakcjonującego kuratorowania a ta wrocławska kura, która znosiła dotąd złote jajka chować będzie się dobrze.

 

[1] https://glissando.pl/relacje/chwytanie-nieobecnosci-survival-2022/

[2] https://wyborcza.biz/biznes/7,159911,28746307,pis-szykuje-sie-na-fale-strajkow-zastanawiajace-zmiany-w-ustawie.html

[3] https://krytykapolityczna.pl/narkopolityka/narkozdrowie/ketamina-to-nie-magiczna-pigulka/

 

-

Aleksy Wójtowicz – ur. 1992, absolwent studiów licencjackich na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną warszawskiej ASP, obecnie kontynuuje edukację na studiach magisterskich. Członek nieformalnej grupy Konsorcjum Praktyk Postartystycznych, współpomysłodawca i organizator inicjatywy Rok Antyfaszystowski, w szczególności Atlasu Roku Antyfaszystowskiego. W polu jego zainteresowań leży historia polskiego pola sztuki, społeczna historia sztuki oraz tradycja kultury lewicowej i antyfaszystowskiej. Redaktor magazynu „SZUM”.

 -

Zdjęcie główne: Horacy Muszyński, "Noc w kosmosie"fot. Małgorzata Kujda 

 

Patronite