Krytykować WGW można z wielu stron i staje się to już świecką tradycją każdej edycji, postanawiam zatem skoncentrować się na tym, że tym razem nudno nie było.
Odkąd Stach Szabłowski na łamach „Dwutygodnika” podsumowywał minioną dekadę w świecie sztuki wskazując na dużą rolę Warsaw Gallery Weekend i prognozując, że w kolejnej prywatny rynek ma szansę zastąpić na polu ideowym pochłaniany w marszu przez instytucje sektor publiczny, myślę o galeriach w perspektywie ich kłopotliwej roli. Jak sprzedawać i angażować się tak, żeby nie kapitalizować zaangażowania, które stanie się wtedy pustą znaczącą? Czy w ogóle tak się da i ma to sens? Na ile różni się to od przedsiębiorstw uprawiających różnego rodzaju washingi? „Rozwijający się dzięki nierównościom prywatny świat sztuki stanie się tym miejscem, w którym najswobodniej da się dyskutować, również o nierównościach” – pisał Szabłowski. Ten paradoks trochę już przebija w programach, a WGW jest okazją, żeby przyjrzeć się temu w szerszym kadrze.
Tegoroczna, jedenasta edycja, nie przebiegała – jak poprzednia – pod hasłem covid party (choć jedyną odnotowaną przeze mnie galerią, która rejestrowała uczestników, dbała o maseczki i ilość osób w pomieszczeniu była galeria Serce Człowieka). Choć było tłoczno, to w duchu pełnego zaufania do szczepionek z lekką nutą nieodpowiedzialności. I tu przyznaję – mi samej zdarzyło się raz wpaść na szybko do galerii i złapać na tym, że mówię „czuję się zmęczona, jak wtedy, kiedy miałam covid” stojąc przed rozmówczynią bez maseczki. Fraza „gdyby miało nie być jutra” nabiera trochę innego znaczenia. WGW jawi się jako być może jedna z ostatnich okazji, aby pobyć w zatłoczonym pomieszczeniu ze sobą i ze sztuką. Poza tym była ładna pogoda, a odhaczanie na mapce kolejnych lokacji ma w sobie urok miejskiej gry. I chyba jest to jedyny powód, dla którego w WGW nadal uczestniczę w weekend otwarcia, a nie przez kolejne tygodnie, kiedy większość wystaw można naprawdę obejrzeć, a czasem nawet warto byłoby. Trudno dziwić się temu, że weekend nie jest weekendem – wyprodukowanie wystawy na trzy dni może opłaca się dla sprzedażowej funkcji wydarzenia mocą eventu, ale warszawskie galerie wydają się mieć większe ambicje – bycia instytucjami, które równocześnie sprzedają, kuratorują i, czasem nawet skutecznie, zabierają głos. Krytykować WGW można z wielu stron i staje się to już świecką tradycją każdej edycji, postanawiam zatem skoncentrować się na tym, że tym razem nudno nie było.

Paradoksalnie, najciekawszym wydarzeniem weekendu galerii była wystawa, która otworzyła się poza oficjalnym programem: „Manifest na rzecz lepszego życia” kuratorowana przez Eulalię Domanowską i Magdę Lipską w galerii Salon Akademii przy warszawskiej ASP. W wydarzeniu podsumowującym dekadę działania jednostki wzięło udział trzynaścioro artystek i artystów z różnych porządków, których spoiwem jest jakiś rodzaj zaangażowania: niekoniecznie politycznego, rozumianego jako opowiadanie o tematach politycznych, raczej stawiania diagnoz. Był w tej wystawie punk i odwaga: świetna praca Igi Karkoszki, która dalej eksploruje pełnowymiarowe figury zwierząt, świetna krytyka kapitalizmu (i ogromna praca) Mateusza Choróbskiego.
Na szczęście na wystawie w Stereo można przeczytać też wiersze artystki, które są naprawdę wspaniałe
Co roku w ramach WGW Fundacja Sztuki Polskiej ING nagradza artystów i artystki oraz rekomenduje zakup prac do swojej kolekcji. To wyróżnienie, ale przede wszystkim, gwarancja zarobku dla twórców i twórczyń. W tym roku jury nagrodziło Zuzannę Bartoszek za wystawę „Spacer z nożem” w galerii Stereo (za „eksplorowanie specyficznego rodzaju samotności – w społeczeństwie, i bardzo specyficznym polu aktualnej polskiej sceny artystycznej”). Z tą drugą częścią uzasadnienia mam problem – estetyka Bartoszek raczej nie jest samotnym statkiem na falach chociażby tegorocznego WGW, raczej częścią flotylli. Oniryczno-mroczne, trochę odrealnione, ale nadal czytelne malarstwo, uprawia chociażby Konrad Żukowski, którego w tym roku pokazywało HOS Gallery („Palę sobie czekając, aż dookoła wszystko spłonie”) czy też Martyna Pinkowska w galerii Serce Człowieka (a tu nawet podobny motyw samotności w przestrzeni). Na szczęście na wystawie w Stereo można przeczytać też wiersze artystki, które są naprawdę wspaniałe. Równolegle nagrodzona została Ala Savashevich (uzasadnienie jury: „używa w swoich intermedialnych pracach bardzo prostych, uniwersalnych symboli, tworząc polityczny komentarz na temat społecznej presji społecznej i mechanizmów kontroli kobiecego ciała i powielania stereotypów płciowych”). Savashevich brała udział w ekspozycji zorganizowanej przez Biuro Wystaw na Krakowskim Przedmieściu, które co roku w ramach WGW proponuje mądre i zaangażowane ekspozycje (w zeszłym roku Katarzyna Górna m.in. z autokomentarzem na temat trudnej sytuacji ekonomicznej artystów). Zuzanna Hertzberg (zresztą obecna w tegorocznej odsłonie w BW) w dyskusji wokół sztuki politycznej mówiła, że punkt widzenia osób z mniejszości żyjących w Polsce bywa źle odbierany, bo zaprzecza powszechnie utrwalanym fantazmatom i narracjom. Dlatego wystawy artystek i artystów, których uczestniczkami są jedynie osoby z mniejszości, są organizowane niechętnie. Wystawa „Tożsamości. Przynależność, różnica, gest” wypełnia tę lukę, oddając pole przedstawicielkom białoruskiej, romskiej, ukraińskiej i żydowskiej domeny narodowej. Ala Savashewich autorka obiektów, instalacji i wideo, artystka aktywnie działająca w polu białoruskiej sztuki, zaprezentowała z jednej strony obiekt-monumentalną głowę odnoszącą się do narracji o pamięci, wymazywaniu i aktualizowaniu historii przez ciała i ich fragmentaryczne przedstawianie na postumentach, z drugiej, kobiecy but z czerwoną gwiazdą jako obcasem – gwiazda jest symbolem występującym w godle niepodległej Białorusi, szpilki można zaś czytać jako związane z archetypowym postrzeganiem kobiecości, co składa się na krytyczny komentarz dotyczący upolityczniania kobiecych ciał.

Jedenasta edycja pokazała dowartościowanie rynkowo przyjemnego medium – malarstwa.
Realnym wygranym tegorocznej edycji WGW okazał się jednak Łukasz Horbów, którego wystawa została – w ostatniej chwili – zrealizowana przez galerię Pola Magnetyczne. Planowana ekspozycja prac malarskich Moniki Misztal „Smak Wiśni, Wrzask Świni”, które miały nawiązywać do dzieciństwa artystki w Starej Dębowej Woli, ostatecznie nie doszła do skutku w planowanej formie. Patrick Komorowski, właściciel galerii, tłumaczył, że malarka nie była w stanie dostarczyć obrazów związanych z tym okresem, widać praca na wspomnieniu tym razem ją przerosła. Szkoda, ale empatyzuję z tym mocno. Ekspozycja zawiera zatem jeden obraz w pustym pokoju, w związku z czym wystawa jednak funkcjonuje – jako gest, a nie seria obiektów. Ciekawy to zwrot akcji. W centralnej ekspozycji w galerii, na zasadzie shoowroomu, znajdują się za to prace Horbówa pod zbiorczą nazwą „Skóra i kości”: cykl glinianych, bawełnianych i woskowych form rzeźbiarskich nawiązujących do tytułowych kości oraz wideo-animacja, gdzie w dużym zbliżeniu obserwujemy rękę (artysty?) ukazującą się pod różnymi kątami tak, że początkowo trudno zidentyfikować co się ogląda: skórę, ale czy prawdziwą? Żywą? Artysta do wystawy dołącza nihilistyczny manifest zakończony (przekreślonymi) słowami: „Wiem jeszcze. że jeśli miałbym za coś umrzeć to tylko dla miłości i że na pewno nic tu nie zmieniamy, a jeśli ktoś myśli inaczej to nic w tym złego”. Co łączy się wspaniale z innym działaniem, które odbyło się na tyłach galerii Raster w ramach programu wydarzeń towarzyszących – odsłonięto warszawską tablicę Oskara Dawickiego „Gloria Amore Victis” („Chwała ofiarom miłości”). Praca z 2015 roku narodziła się w Lublinie i nie ukrywam słabości do tego obiektu. W pomnikowej dyskusji, która przetoczyła się przez publiczny dyskurs, nadal jednak nie zajmuje należnego sobie miejsca. Jest przecież odpowiedzią na współczesne formy upamiętniania, wykraczające poza historyczną martyrolgię, przechwytującą formę na użytek nas wszystkich, regularnie cierpiących przez miłość. Afirmacja życia codziennego w czystej postaci.

Jedenasta edycja pokazała dowartościowanie rynkowo przyjemnego medium – malarstwa. Wciąż pamiętam jak kilka lat temu jako stażystka w jednej z fundacji rozdających artystyczne podróże, słuchałam narzekań, że młodzi artyści nie zgłaszają na konkurs obrazów, trzeba więc czasem wybierać je na siłę, aby to szacowne medium pchać do przodu. Dzisiaj nie trzeba byłoby na nic się silić. Malarstwo ma swoją mocną reprezentację, bazując na odrealnionych estetykach. Może sztuka jest jednak, wbrew temu jak miło się z tym polemizuje, jednym z języków trafnie opisujących nastroje społecznie, i za Halem Fosterem trzeba czytać to jako przeniesienie i ucieczkę – reprezentację traumatycznego realizmu. Jest więc warta wspomnienia znakomita wystawa Piotra Janasa w Fundacji Galerii Foksal, Jan Możdżyński w Clay, Jakub Gliński u Guni Nowik (debiut galerii na WGW po odejściu galerzystki z saskich Pól Magnetycznych), Konrad Żukowski w HOS i Yu Nishimura, japoński artysta, którego na pierwszą wystawę w środkowo-wschodniej Europie zaprosił Dawid Radziszewski. I mój prywatny malarski highlight tej edycji: galeria Szara z Katowic prezentująca zderzenie dwóch artystek, Moniki Falkus i Leny Achtelik. Falkus rozbraja stany zakochania i uczuć, to co metaforycznie idzie z serca, wykrzywiając swoje postaci, czasem oddając im kontury, a czasem jedynie wnętrza. U Achtelik jest raczej metafizyka, śmierć i pamięć, czyli też to, co ze środka. Zderzenie ze sobą tych dwóch artystek to nie tylko ciekawe kuratorskie połączenie na poziomie koncepcji uciekania z sennych marzeń, ale przede szansa na to, że nudne medium może być ciekawe, jeśli da mu się odpowiednie towarzystwo.



To, co warto odnotować, to liczna reprezentacja roczników dziewięćdziesiątych w kontrze do dużych nazwisk pokazywanych przez „nobliwe”, jeśli chodzi o historię wydarzenia, galerie
Czy zeszłoroczni wygrani zginęli wśród szerokiej tegorocznej oferty? Galeria Serce Człowieka, której wystawę podczas ostatniej edycji nagrodzono za pandemiczne sny, co wtedy było dla mnie werdyktem dość niezrozumiałym, w tym roku znów gościła w dawnej siedzibie nieodżałowanego CK Nowy Wspaniały Świat. Tym razem z wystawą „Pod moim żebrem mieszka dom” (jeśli miałabym przyznawać nagrody za tytuł wystawy, to konkurencja byłaby spora, ale to jest faworyt), która zrehabilitowała wątpliwości, które miałam wobec tej instytucji. Wiktoria Walendzik, Zuza Piekoszewska i Martyna Pinkowska eksplorują tematykę wnętrza i przestrzeni – Walendzik przepracowuje w swoich formach rzeźbiarskich meblo-zwierzęce obiekty, wspomniana już w tym tekście Pinkowska, jak niegdyś Teresa Tyszkiewicz w wideo „Dzień po dniu”, obrazuje malarsko stany mentalne kobiet zamkniętych w domach, a Piekoszewska (artystka z rocznika ’96, o której zdecydowanie trzeba pamiętać) w swoich hybrydycznych obiektach (jutowych jak u Abakanowicz!) skupia się na materii, która przewija się w domowych przestrzeniach i ożywia ją. Serce człowieka jest ciekawe, a jeszcze ciekawsze na tle konkurencji, mając świeżość i brak zblazowania, stawiając na realnie młodych twórców i twórczynie. Choć w tym roku z tą ideą konkuruje spora część WGW. To, co warto odnotować, to liczna reprezentacja roczników dziewięćdziesiątych w kontrze do dużych nazwisk pokazywanych przez „nobliwe”, jeśli chodzi o historię wydarzenia, galerie. Dlatego Fundacja Galerii Foksal pokazuje Monikę Sosnowską (zawsze to przyjemne), BWA Jadwigę Sawicką w nowej (zaskakującej!) odsłonie nieśmiertelnej formuły czarnych liter, a Raster Marcina Maciejowskiego.


Na koniec wisienka: Wojciech Gilewicz w galerii Le Guern (znowu Saska) oszukuje system, na którym stoi WGW, pokazując wielokrotnie zamalowane jednokolorowe płótna. Machając ręką na rynkowe obowiązki sztuki, wypuszcza swoje prace w depozyt. Walutą jest przemalowywanie ich raz na pół roku w taki sposób, żeby dało się zobaczyć warstwy farby. Płótno można przygarnąć podpisując umowę przekazania, także w trakcie trwającej właśnie warszawskiej wystawy. Delikatnie podpytywałam, zastanawiając się, gdzie tutaj jest spisek, czy obraz można jednak odkupić – i okazało się, że nie można. Płótna krążą jak w obiegu darów, zmieniając kolory i adresy, a artysta uprawia malarstwo partycypacyjne (!), tym samym będąc w kontrze do rynku – i chyba też do idei, na których stoi WGW. Czy sztuką jest tutaj płótno, czy tabelka w excelu? Jeszcze nie mam odpowiedzi, ale jest to ciekawe i obiecujące.
****
Anna Pajęcka – krytyczka sztuki, redaktorka działu sztuka i sekretarzyni redakcji w czasopiśmie „Dwutygodnik.com”. Publikuje w „Wysokich Obcasach”, „Szumie”, „Czasie Kultury” i „Dwutygodniku”
****
Zdjęcie główne: Monika Falkus, Boska Matka z Córką, fot. dzięki uprzejmości Galerii Szarej