Czasem myślę, że śnię – ale głównie boli mnie kręgosłup. Przez 26 godzin przemierzałam Kraków, pokonując 4,658 km, 19 pięter i tysiące kroków. Zobaczyłam jedno wydarzenie specjalne, cztery wystawy towarzyszące i 16 i pół z programu głównego – wszystko bez przerw, bez skrótów, bez dryfu. Krakers 2025 to witkacowska kofeina: surrealistyczny, chaotyczny, momentami nużący, ale z przebłyskami olśnienia.
Kiedy = 26h, od 18:00 24.04. do 20:00 25.04
Transport = pieszo + komunikacja publiczna
Liczba zobaczonych wystaw = 1 wydarzenie specjalne, 4 wystawy z programu towarzyszącego, 16 i pół z programu głównego (nr 1-11, 13-15, 18, 22B, 23)
Długość przebytej trasy = 3,432 km (5098 kroków) 24.04; 1,226 km (1821 kroków) 25.04., łącznie > 4,658 km, w tym pokonanie 19 pięter, ale możliwe, że to wszystko kłamstwo.
Festiwale artystyczne uruchamiają we mnie encyklopedyczne kompulsje, by zobaczyć wszystko, co organizatorzy włączą w harmonogram. Kierując się freudowską zasadą realności, narzucam rygorystyczne normy: mam 26 godzin. Na dobry początek odwiedzam wystawy programu towarzyszącego i wydarzenie specjalne, ponieważ tylko te dostępne są w czwartek, dzień otwarcia, 24 kwietnia. Następnego popołudnia, od 14:00, oglądam kolejne punkty głównego programu. Unikam złośliwości, wdrażam się w rozsądnej afirmacji. Niczego nie pomijam i nie zmieniam kolejności. Żadna tam swoboda dryfu czy flaneryzm. Ot, wybrana przeze mnie gra, której reguły Wam ujawniam. Rodzaj miejskich podchodów, związanych ze ścisłym przestrzeganiem wskazówek, danych publiczności przez organizatorów Cracow Art Week.
Metoda przynosi efekty, docieram w miejsca, które zwykle omijam. Pierwszy raz w życiu wchodzę do galerii Wiesława Dyląga. Klasyczna instytucja komercyjna związana z wtórnym obiegiem, czyli nie moja bajka. Jeśli dysponujecie wolnymi kilkadziesiątkami tysięcy i nie wiecie, co z nimi zrobić, polecam. Jeśli nie macie, popatrzeć też warto. Nie powiem, robią wrażenie dwie rzeźby Henryka Wicińskiego i Izaak Celnikier na ścianie w pierwszym pomieszczeniu. Druga, mniejsza przestrzeń, wita włączoną w Krakers wystawą Antoniego Haski (1920-2011) Pejzaże semiotyczne. Dobre prace w tej kategorii, o której trudno zajmująco mówić: kompozycja, napięcia kierunkowe, barwy, kształty. Konstruktywistyczna szkoła pożeniona ze strukturalistycznym napięciem, wariancje elementów w zbiorach jako nośniki znaczenia. Tyle, że koncepcja Haski gra w drużynie Oświecenia w derbach upiorów z rozumem, a myśl przewodnia Krakersa w przeciwnej. Podobnie z Form Follows Light, wystawą racjonalną, reprezentacyjną, wysmakowaną. Inspiracja nowymi technologiami, fetysz przedmiotu. Nic w tym złego, a każda lampa Agaty Pankiewicz i Karola Szafrana wygląda imponująco, lecz Witkacego tu nie ma.
Malarz siedzi w fotelu, w wynajętym przez Airbnb mieszkanku na tyłach Kaffe Bageri Stockholm, do którego drogę znajduję dopiero po asyście obsługi lokalu. Jest rosłym mężczyzną, więc w pokoiku robi się ciasno, co dobrze koresponduje z nastrojem jego obrazów
Udziela mi się surrealistyczny klimat tegorocznej edycji i notuję biurokratycznie nieistotne dane. Staram się nie ulegać pośpiechowi i szaleństwu zaliczania poszczególnych stacji, chociaż nie zawsze się udaje, jak wtedy gdy nie wykorzystuję okazji, aby porozmawiać z Bartłomiejem Radoszem o jego sztuce (nr 3 na liście). Malarz siedzi w fotelu, w wynajętym przez Airbnb mieszkanku na tyłach Kaffe Bageri Stockholm, do którego drogę znajduję dopiero po asyście obsługi lokalu. Jest rosłym mężczyzną, więc w pokoiku robi się ciasno, co dobrze koresponduje z nastrojem jego obrazów. Eksponaty ustawiono na pralce, łóżku, drzwiach, lustrze. Ikeowskie, mieszczańskie wnętrze o ograniczonym metrażu, pastelowe kolory narzutek i firanek kontrastują z mięsnymi pracami przedstawiającymi upotworzone fragmenty ludzkiego ciała. Łożysko jak liść kapusty, poskładana z plastrów szynki twarz, podniebienie miękkie zdwojone osią symetrii. Poza obrazami jeszcze dwie rzeźby, ta w kształcie oka, zawieszona na ścianie i druga, nieprzeciętnych rozmiarów, pełnoplastyczna głowa. Technicznie w porządku, chociaż na moje za bardzo w typie pierwszej awangardy.
Życie przerosło sztukę, gdyż najbardziej surrealistyczny z tego wszystkiego jest gołąb rzeczywisty. Taki jak we Wszystko wisi na włosku Tadeusza Kantora, tylko całkiem niewypchany i nieumarły. Zatroskany ojciec pilnuje gniazda pod otwartymi schodkami, prowadzącymi do mieszkania. Ludzie przełażą nimi uciążliwie, jak zwykle skupieni na sobie, bibelotach, rankingach, atrapach udających coś innego. A ten gołąb przeżywa najprawdziwszy, gołębi dramat, bo uporczywie mu ktoś mir domowy zakłóca. Żal mi ptaka, ale nie wiem, co robić i własnym zachowaniem potwierdzam tylko niepochlebną opinię na temat gatunku homo sapiens sapiens, czyli wracam do swoich spraw. Krakers A.D. 2025 nie jest pozaludzki, pozaludzko już było, antropocentryzm wjeżdża na pełnej. To jednak zrozumiałe, bo w działania festiwalowe włączają się skupione na autoanalizie, młode osoby.
Intuicja podpowiada, że od kiedy wycofano niewielkie finansowanie każdej wystawy krakersowej, poziom festiwalu zauważalnie się obniżył. Nie dziwota, sztuki wizualne, jak każdy rodzaj pracy, wymagają infrastruktury, która w przypadku Krakersa chybocze i trzeszczy. No wiem, łatwo przyjść na gotowe i kręcić nosem, trudniej znaleźć remedium. Gdyby tak napisać tekst „[znaleźli jeden prosty sposób. Zobacz jak]”? Mimo bolączek uznanie budzi konsekwencja i upór osób organizujących Art Week w tym nostalgicznym mieście
Potencjalność i młodzieńczość staje się znakiem firmowym tygodnia sztuki, podczas którego sparingują się artystyczne indywidualności różnych kategorii wagowych. Jak dawniej niepohamowana inkluzywność Krakersa powoduje, że program główny zawiera całe, ale to całe spektrum profesjonalizmu, od poszerzających oczy ze zdziwienia fuszerek (przemilczę), przez „meh” (też nie powiem) i wystawy „całkiem, całkiem” (Nie bój się cieni w Art Agendzie Novej; Śnij kochanie, śnij w Dominik Rostworowski Gallery; Czy to ja, czy oni we mnie na Wydziale Grafiki ASP), aż po „efekt wow”. W moim prywatnym zestawieniu reakcje te wywołuje Parapetówka (Strych nad Zegarem) oraz y (Pałac Sztuki), pierwszy przykład zaskakujący, drugi przewidywany. Lakonicznie rzecz ujmując, sekcja Laboratorium, do której trafiają pokonkursowe propozycje, wypada lepiej od reszty. Intuicja podpowiada, że od kiedy wycofano niewielkie finansowanie każdej wystawy krakersowej, poziom festiwalu zauważalnie się obniżył. Nie dziwota, sztuki wizualne, jak każdy rodzaj pracy, wymagają infrastruktury, która w przypadku Krakersa chybocze i trzeszczy. No wiem, łatwo przyjść na gotowe i kręcić nosem, trudniej znaleźć remedium. Gdyby tak napisać tekst „[znaleźli jeden prosty sposób. Zobacz jak]”? Mimo bolączek uznanie budzi konsekwencja i upór osób organizujących Art Week w tym nostalgicznym mieście. Sformułuję niemodną opinię, ale brakuje mi emocji, które wywoływał konkurs, uwzględniający wszystkie wystawy Krakersa. Czy werdykt będzie sprawiedliwy? Kogo wyróżni jury? Ktoś został niesłusznie pominięty? Wybór zaskakujący czy oczekiwany? Temat do dyskusji jak znalazł.
Atmosfera tegorocznego festiwalu, przynajmniej z założenia, pasuje do egotycznej, egzaltowanej narracji 622 upadków Bunga, powieści 25-letniego Witkacego, z której pochodzi hasło przewodnie Krakersa, „czasami myślę, że śnię”. Prawda, że z dzisiejszej perspektywy fin-de-sièclowo mizoginistyczna (wpływ o 4 lata wcześniejszej Nietoty Tadeusza Micińskiego?), ostentacyjnie blasfemiczna, ciut narcystyczna, jakaś taka niedojrzała, wyrażona w męczących, wysokich rejestrach emocjonalnych. Warunki socjalne bohaterów w niejednej przedstawicielce współczesnego artworldu wzniecą płomień zazdrości i wywołają karcące spojrzenie: zamiast strychów, piwnic, podwórek – wille, dworki, pałacyki. Dwa etaty (tfu, co ja piszę, ich odpowiedniki umów o dzieło) zastępują obecnie ichniejsze niby poważne, filozoficzne dysputy o sztuce, będące w istocie przemądrzałym przekomarzaniem. Jeden drugiego nie rozumie, ale wstydzi się przyznać, bo chce zostać sigmą. Właściwie o tym, poza biadoleniem o porzuceniu przez kapryśną famme fatale, są 622 upadki Bunga. Młodzieńcze przechwałki oraz teatralne, małostkowe knowania nadal stanowią gros artystowskiego życia. Dziś natomiast łączą się w dwupaku z dwoma etatami, a nie z doroczną, dwumiesięczną „kuracją na nerwy” w towarzystwie własnej służby w Zakopanem. Ach, gdyby tak jedynym problemem człowieka było złamane serce, no nie? Zgrzyt klasowy ujawnia rzeczywisty temat festiwalu, czyli ekonomię sfery publicznej, o czym później.
Coraz wyższe czynsze, coraz mniej przystępnych mieszkań na wynajem, coraz bardziej postępująca gentryfikacja, coraz mniejsza liczba miejsc w domach studenckich, że opiszę sprawę oględnie i dyplomatycznie. Cóż, tylko artystka głodna jest wiarygodna, spać winna w pracowni, w końcu w modernistycznym wydaniu życie się nie liczy, ważna jeno sztuka
Mimo wszelkich nieznośności, 622 upadki… urzekają potencją, zapowiedzią czegoś wielkiego, nieukształtowanego jeszcze. Przepowiadają, w tych rozpasanych, synestetycznych opisach, niezaprzeczalny talent literacki najczęściej wystawianego zagranicą polskiego dramaturga. Stanisław junior nie znosił napuszonej arystokracji, snobizmu i „złośliwych gówniarzy”, a jego powieść stanowi pastisz. Toksyczne relacje i silne porywy serca znikają jak młodzieńczy trądzik, stąd w Bungu imię demonicznej kobiety, Akne. Można „upadki” traktować jako satyryczną powieść z kluczem, w której postacie zostały zainspirowane realnymi odpowiednikami z warstwy kulturalnej śmietanki, podobnie jak w Projekcie Anny Sudoł, tyle że roku pańskiego 1910. Bohater powieści odwiedza na przykład wystawę dobrze zapowiadającego się młodego malarza, Fagassa. 622 upadki Bunga dają frajdę nurkowania w kontekstach, których się na Krakersie spodziewam, a których nie zastaję. Hasło przewodnie nie „żre”, nie jest eksploatowane, lecz potraktowane pretekstowo. Czy zostaje uznane za nieciekawe? Nikt prawie nie zagłębia się w bebechy Witkacego, a szkoda. Moje rozważania idą więc na wspak, w kierunku niewykorzystanych możliwości. Też odnosicie wrażenie (ćmi delikatnie w potylicy i psuje zabawę), że sumarycznie na Krakersie 2025 dominuje zachowawczość? Materializuje się efemerycznie parę wyjątków od tej reguły, takich absurdalnych, dziwacznych i po bandzie: totem-szaszłyk z I think U freeky, and I like U a lot przy Dworku Białoprądnickim z programu towarzyszącego, ale tam nie docieram; metrowiec, niesamowity Metrowiec, opowiadający o przestrzeni potencjalnej, która nigdy nie zaistniała, czyli niezrealizowanym krakowskim metrze. Oto i pół wystawy (druga połówka zlokalizowana na Błuckiego, poza moim zasięgiem czasowym), na którą drepczę powłócząc już nogami, w piątek wieczorem. Widzę pokoik wypełniony fioletowym światłem i koncentrycznie ustawione, plastikowe krzesła jak z publicznej komunikacji. Na ścianie rozmazany plakat w stylu tych amerykańskich, z osobami ściganymi, przedstawiający Joannę Sitarz. Przeczuwam, że to może być fajne, że zawiera element zabawny i zaskakujący, ale bez protezy w postaci oprowadzania czy perfo-oprowadzania pozostaję trochę zagubiona.
Fraza „czasami myślę, że śnię” stanowi pierwsze zdanie fragmentu 622 upadków Bunga przytoczonego na stronie jako oficjalna idea przewodnia Krakersa: „I co dzień rano otwieram tę samą księgę i czytam te same słowa, by pogłębić moją wiedzę istotną. I z niej to czerpię pożywienie codzienne dla ducha, a samotny jestem jak pająk w swej sieci. Takim będę do śmierci.” Fiksuję się na zlokalizowaniu cytatu i nakreśleniu jego tła. Nie da się na skróty, trzeba przesłuchiwać audiobook, odbyć bolesną wędrówkę reinicjacyjną do czasów studenckich. Wreszcie mam! 35. część książki, 10h 58 min. 27 s. nagrania, nie dziękujcie. Okazuje się, że przywołanie ma budowę szkatułkową, pochodzi z zakończenia autorskiego opowiadania utrzymanego w poetyce Głodu Knuta Hamsuna, czytanego kochance i konkurentowi przez głównego bohatera, aby wygrać rywalizację o jej względy. Desperacki popis nie zachwyca publiczności, wywołuje pobłażanie i ziewanie. Zresztą, o ile „upadek” narratora Głodu ma swoje dramatyczne uzasadnienie, bo ten z postu wywołanego nędzą popada w szaleństwo, o tyle utyskiwania alter ego Bunga jawią się jako kaprysy zakompleksionego nastolatka, a w zamyśle Witkacego są po prostu karykaturą. To opowieść o artystycznej, efekciarskiej autokreacji, realizacja checklisty młodopolskiego dekadenta: emfaza – jest!, patos, odium fati, kult ezoteryki, emo-gotyckość, samotność jako przekleństwo i wyraz geniuszu – obecne!
Oglądam to wszystko z zewnątrz, z innego pokolenia, z własnej sztywności, ale pozostaje dziecięca radocha eksploracji i frajdy z doświadczania miejsca. Parapetówka na dłużej zatrzymuje uwagę, mimo że ten surrealizm u Witkacego to naciągany, zwłaszcza, że kiedy Bunga pisał, niewiele o psychoanalizie wiedział. Hej, ale czy to ważne? Niezbyt
Wspominałam, że pozornie nastrój się zgadza, ponieważ brak na Krakersie tej potwornej emfazy, ale też odrobienia lekcji z tematu. Nie mówię, że tak nie wolno, w artystycznych światach można. Mówię tylko, że cytat Bungowski zostaje zinterpretowany bardzo swobodnie. Uczestniczki Krakersa chętnie sięgają po motywy oniryczne, bo i fragment 622… dotyczy zlania się snu z jawą. Wyśnij mnie, obiecująca wystawa w pracowni ukrytej na wysokich piętrach przy rynku, bierze na warsztat lalki-marionetki i zbiera opowieści o znaczących dla znajomych i przyjaciół snach (kuratorka: Weronika Szmuc, Pracownia RG29). Jest to w jakiś sposób przytulne, ciepłe, przystępne i nieskrępowane. Śnij kochanie śnij: Inkubator snów ma za dużą zawartość tytułu w tytule, ale poza tym geologiczna materia spójna. W ciemnej pieczarze gotyckich piwnic (Dominik Rostworowski Gallery) kontury stalagnatów zaczynają się rozmywać, spowolnienie kamery rejestruje wchodzące osoby jako senne zjawy, co odkrywam dopiero po chwili, tylko dzięki osobom trzecim, ponieważ siebie nie da się zobaczyć. Nie bój się cieni, pierwszy przystanek na trasie programu głównego, wprowadza mroczne konteksty, profesjonalnie, mimo że bez ryzyka. Parapetówka zachwyca nastrojem, lecz wykorzystuje ograną (jako kuratorka też z nią pogrywam, więc i zarzut do mnie) psychoanalityczną metaforę domu-struktury-“ja”. Zapewne, tyle że nie wszystko musi być intelektualnie opracowane, czasem zaprasza do nieskrępowanej, afektywnej radochy. Daję się ponieść tej zakurzonej przestrzeni nad hostelem, surrealistycznemu site-specific ze sztucznymi kwiatami, z instaxowymi autoportretami osób autorskich na belkach i tytułem wystawy zrobionym z waty, z instalacją z wielkim ptasim gniazdem, z drewnianym, pokracznym domkiem ze świecącym żyrandolem w środku. Oglądam to wszystko z zewnątrz, z innego pokolenia, z własnej sztywności, ale pozostaje dziecięca radocha eksploracji i frajdy z doświadczania miejsca. Parapetówka na dłużej zatrzymuje uwagę, mimo że ten surrealizm u Witkacego to naciągany, zwłaszcza, że kiedy Bunga pisał, niewiele o psychoanalizie wiedział. Hej, ale czy to ważne? Niezbyt.
Nie zawsze starcza mi uważności, jak wtedy, kiedy nie zatrzymuję się na wystawie Michała Żądła w Otwartej Pracowni. Portrety i martwe natury utrzymane w stylistyce Bolesława Cybisa, tak myślę, ta dziwność Nowej Rzeczowości i wczesnego quattrocenta. Dopiero po pośpiesznym obejściu galerii doczytuję, że przecież osoby przedstawione na obrazach cierpią na FAS, alkoholowy zespół płodowy. Malarz oddaje ich podmiotowość, wykraczającą przecież poza etykietę choroby, która staje się jednym z bardzo wielu wymiarów „ja”. Temat trudny, staram się ostrożnie dobierać słowa, unikać romantyzowania, demonizowania, projekcji. Twarz, element ciała, uznawany za najbardziej indywidualny, u osób z alkoholowym zespołem płodowym charakteryzuje się poza rysami wyjątkowymi właściwościami wspólnymi dla FAS: „skróconą szparą powiekową”, „wydłużoną i wygładzoną rynienką podnosową”, „cienką wargą górną”. Zasłaniam się określeniami z podręcznika dla pracowników oświaty, przedstawiającego fakty, uświadamiającego, ale operującego też medycznym żargonem, z jego modernistyczną standaryzacją i bezemocjonalnością. Szukać trzeba innych języków, także artystycznych. Nie dostrzegam w geście Michała Żądła przesłodzenia czy banalizacji tematu. Laurki, tytuł wystawy, przywodzi na myśl wykonywane przez dzieci prace artystyczne dla mamy i taty, na szczególne okazje i bez okazji, wyrażające miłość i wdzięczność. Jakie emocje wobec rodziców żywią osoby z FAS? Jak ocenić sprawczość i odpowiedzialność uzależnionych dorosłych, którzy nieodwracalnie wpływają na życie swoich dzieci? Laurki mogą być też prezentami artysty dla portretowanych osób, rodzajem daru, reakcji na rodzicielskie zaniedbanie. Mniej istotne, ale wpisują się w temat tożsamości i tego, jaki ma się na nią wpływ i w których aspektach, a w jakich wcale. Jeszcze mniej ważne, w tle, że Witkacy powszechnie kojarzy się z substancjami zmieniającymi świadomość, chociaż podobno częściej przed nimi przestrzegał niż je promował. Fakt ten, mniej medialnie chwytliwy i mniej rozpoznany, nie jest chyba powszechnie znany.
„Y”, Pałac Sztuki, fot. Martyna Szulakiewicz
Lżejszy kaliber emocjonalny: obsesja Stanisława Ignacego na punkcie swojego „ja”. Maski, sobowtóry, zwielokrotnienia w lustrze, poszukiwania autentyzmu. 622 upadki Bunga kończą się zdaniem: „Czuł bezwzględną prawdę tego, co się z nim działo, a poczucie tego, że nie oszukuje siebie, że wszystko to, co zamierza, jest jedną rzeczywistością jego życia, potęgowało jeszcze jego życiową i artystyczną wściekłość.” Co rdzeniem (wartości, postawy, opinie, cechy osobowości, zachowanie, sny, fantazje, emocje, wiedza, relacje), co przyczynkiem, co wyjątkowe i co wspólne (klasowe, płciowe, historyczne), co modą i co przypadkiem, co zmienne (wpływ innych i sytuacji) i co trwałe, i wreszcie, co prawdziwe i co fałszywe (auto-fikcja, recepcja innych)? W całej swojej niespójności, odgrywaniu ról, przybieraniu ekspresyjnych min, skupieniu na tym, co myślą o nich inni i jak ich widzą, bywali Bungo i zarazem Witkacy queerowi, chociaż nie homoerotyczni – akty homoseksualne uznają obaj za „nie-swoje”, nie włączone w „ja”, ekscesy kwitowany mottem „nigdy więcej”. Aspekt szeroko rozumianej queerowości uznaję za najciekawszy w groteskowym utworze Witkacego i wdrapuję się hen wysoko, na wystawę Czy to ja, czy oni we mnie? Rzecz o pochodzeniu, rodzinie, korzeniach i tożsamości. Scenografia: perski dywan, stary telewizor, niemodne lampki nocne, całość dobrze się zgrywa. Jak zaklęta kilkukrotnie oglądam zapętlony film Katarzyby Wierzby „Odwiedziny", utrzymany w konwencji dokumentu. Narracja sugeruje, że babcia podczas wizyty u wnuczki umiera, na końcu widać postać w groteskowej masce, chyba śmierć. Nie wiadomo, czy prawda, czy fikcja, odpowiedzi brak, ale przeżywam, wyobrażam sobie, zapamiętuję. Motyw artystycznej kreacji wykorzystuje wielokrotnie Olga Neugebauer, której wideo na oglądanej wcześniej Parapetówce staje się robakiem w uchu. Opis z innego projektu, Queerowego otwarcia, lecz adekwatny: „Swoje utwory pisze oraz produkuje pod wpływem chwili, zanurzając się wgłąb siebie, często wręcz dosłownie. W jej twórczości pełno jest cielesnych metafor, dzięki którym snuje wrażliwe opowieści o swoich fantazjach, obawach i trudnych stanach emocjonalnych. […] Swoje piosenki nie tylko wykonuje, ale i gra – można w nich wyczuć pewną teatralność przekazu.”
O tożsamościach opowiada zbiorowa Nostalgia w MOCAK-u, chociaż temat wydaje się zbyt ogólny, dostrzegam tu parę ciekawych prac: metalowy namiot Oli Nenko z ażurowymi prześwitami, rzucającymi na ścianę cienie, „roztapiający się” domek „dla lalek” Agaty Kus, przedszkolne dzieło Dawida Czycza, przedstawiające Króla Lwa. Ze wszystkich otwieranych wystaw najbardziej podoba mi się Sleeping Beauty Krzysztofa Marchlaka pod kuratelą Stacha Szabłowskiego. Angielski tytuł dodaje konceptowi wieloznaczności, nie ogranicza go do płci i klasy, jak robi to „śpiąca królewna”. U góry drag queens opowiadają na nagraniach o performowaniu swoich person, o szczegółach przygotowania strojów i makijażu, o towarzyszących przemianom uczuciach. Na ścianach ich fotograficzne portrety, eleganckie i dopracowane. Na dole trzykrotnie uczestniczę w seansie zapętlonego Simulacrum (reżyseria: Weronika Plińska, Wojciech Jankowski). Fabularyzowany film o twórczości i życiu Marchlaka, zbliżony formalnie do jego fotograficznych prac, balansujący na granicy prawdy i fikcji. Rejestruje podróż artysty i jego partnera na Sycylię i uczestnictwo w procesji w Tortorici, gdzie odbywa się obrzęd przenoszenia statuy świętego Sebastiana. Rzeźba pokazywana jest raz w roku, resztę czasu spędza w zamkniętym, drewnianym, szafiastym ołtarzu. Oto z szafy wyciągane jest obnażone ciało świętego Sebastiana, uznawanego za nieoficjalnego patrona gejów. Podczas uroczystości figurę niosą jedynie mężczyźni, ubrani w specjalne stroje, a że uznaje się wybranie do tej grupy za zaszczyt, po przebyciu wyznaczonej trasy, wzruszeni, przytulają się i wylewnie całują. Stereotypowo uznaje się sycylijską kulturę za konserwatywną, także maczystowską, tymczasem rejestrowany w Simulacrum obyczaj okazuje się zaskakująco homoerotyczny. Kris Marchlak opowiada o tym, że wbijane w ciało świętego strzały symbolizują cierpienie zadawane innym ludziom, coraz łatwiejsze w dobie powszechnego znęcania online. Off the records, coś nieoczywistego, o czym rozmyślam: wiele badań wskazuje, że sprawcy przemocy doświadczają bardziej negatywnych skutków psychologicznych niż ofiary, a wskaźniki to niestabilność zawodowa, kryzysy psychiczne i uzależnienia. Krzywdząc innych zwykle krzywdzi się najbardziej siebie, nikt na tym nie zyskuje, a wszyscy tracą, gdyż stresu doświadczają także świadkowie zdarzeń.
Sztuce należy się pałac, dom jest co najwyżej dla kultury w czasach, gdy dworki źle widziane, w ostateczności przestrzeń artystyczna bywa biurem
Kamil Kuitkowski w pokazie specjalnym, y, wychodząc od arystokratycznej tożsamości Franciszka Starowieyskiego, nakreśla obraz queerowego, przegiętego kształtowania tożsamości arystokratycznej, konstruowania szlacheckiego gabinetu osobliwości po rozpoczęciu prześnionej rewolucji, tej, której tak bardzo nie chciał dożyć Witkac. Pewnie wiecie już, że „y” odnosi się do zapisu nazwiska artysty, znaku pochodzenia ze sfer wyższych. Kurator wykorzystuje wcześniejszą wystawę Starowieyskiego jako scenografię, wkraczając w przestrzeń zastaną. Projekt dotyczy, między innymi, elit artystycznych i klasowych oraz tego, jak się kreują i na czym opierają własną pozycję w zmieniających się porządkach: II Rzeczpospolitej, PRL-u, transformacji i dziś. Czasem naśladują inne, wcześniejsze albo pożądane – drewniane meble z Kalwarii przywołują gdańskie szafy u Karoliny Jarzębak, meblościanki z tralkami stają się pałacami dla lalek w instalacji Agaty Kus, sekciarstwo „Amwaya” ma reprodukować amerykański sen w Diamentowym szlaku Jana Kukułki. Zdarza się, że budują się na różnicy, jak w przypadku Mikołaja Bibersteina-Starowieyskiego, eksplorującego fabryczne anty-rzemiosło w opozycji ojciec-syn, albo odcięcia młodszych generacji od „obciachowego” Pałacu Sztuki, zasiedlanego częstokroć przez Salony ZPAP-u. Z perspektywy czasu, z zewnątrz, gry o dominację w świecie sztuki niepokoją zmiennością: recepcja Franciszeka Starowieyskiego wiedzie od afirmacji („Mistrz”, „Twórca Polskiej Szkoły Plakatu”, „skandalista”) przez negację (arte polo „Rastra”) po reinterpretację „2 w 1”. Zażenowanie łączy się z fascynacją, koturnowość z inwencją, patos z groteską, wszystkie przerysowane pozy queerowo miksują, a powstaje z tego „y”, taki przerywnik, używany, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć. Śmieszno, straszno, swojsko. „Yyy” przebija balon nadęcia i niweczy spektakl godności i rangi. Na marginesie, y uznaję za najlepszy projekt festiwalu, zasługujący na odrębną analizę, bo ma wszystko niezbędne: efektory emocjonalne, wystawiennictwo efektowne, cogitas efektywne. W Pałacu Sztuki wszystko się zaczyna, tutaj w 1917 roku swoją pierwszą wystawę mają formiści, jeszcze bez Witkiewicza syna, który dołączy do nich później. Pałac Sztuki: najpierw awangarda i trzeba, później konserwa i nie wypada, teraz to trochę nie wiadomo. Swoją drogą, miejsce dla sztuki ulokowane mimo secesyjnych dekadencji, w „pałacu”, powielając metafory klasowe. Sztuce należy się pałac, dom jest co najwyżej dla kultury w czasach, gdy dworki źle widziane, w ostateczności przestrzeń artystyczna bywa biurem. Brak fantazji w nazewnictwie, wykraczania poza porządek, naśladowania współczesności nawet. Można by do „Fabryki Formy” z kartą „Multisztuk” wchodzić.
„Y”, Pałac Sztuki, fot. Martyna Szulakiewicz
Najbardziej podoba mi się w Ciało śni prawdziwie Radosza nietypowy pomysł przejęcia przestrzeni, wyrwania go turystycznemu, zgentryfikowanemu miastu. Dzięki temu łódzka galeria AOKZ, reprezentująca malarza, przeprowadza desant w stolicy Małopolski. Gdyby sprowadzić tegoroczną edycję Krakersa do jednej symptomatycznej właściwości, byłyby to zmyślne sposoby wydzierania Krakowowi miejsc w taki sposób, żeby prezentować w nich sztukę. Ta tendencja, zauważalna od paru lat, zdaje się nasilać. Za robocze hasło festiwalu uznaję: „czego nie widać?”, czy właściwie, „czego na co dzień nie widać?”, bo z konieczności wystawy ukryte są w zaułkach i zakamarkach, na końcach krętych korytarzy wiodących w górę i w dół. Warunki podyktowane zapewne czynnikami ekonomicznymi (wysoko i bez windy taniej), ale i estetycznymi (intrygująca chropowatość). Z braku innych poręcznych kategorii myślę o osiemnastowiecznej malowniczości, która dodaje spacerowi krakersowemu dreszczyka emocji, chociaż ze względu na ograniczenia dostępności dla osób z niepełnosprawnościami nie będą to wyłącznie afekty pozytywne. Mimo tego widocznego, systemowego i trudnego do rozwiązania problemu, układ poszczególnych przystanków został dobrze zaprojektowany, a każdy punkt dzieli kilkaset metrów i kilka minut marszu.
Sprawę zajmowania przestrzeni i widzialności jeszcze zmyślniej wykorzystuje Parapetówka. Witkacowsko absurdalne, że nie zastaję na niej imprezy związanej z zasiedleniem nowego lokum. Nie chodzi o zapuszczenie korzeni w nowo wynajętym pokoju (o mieszkaniu, a tym bardziej o domu nie ma nawet co myśleć, nie mówiąc już przecież o kupnie), w miejscu o funkcji mieszkalnej. Przy schodach powieszona stara tabliczka, nie jestem pewna, chyba: „Instytut Matematyki, Oddział w Krakowie” (?). Parapetówka została zorganizowana na strychu nadającym się raczej na artystyczne pracownie. Odbieram ten gest jako ironiczny, komentujący trudną sytuację mieszkaniową młodych osób w Krakowie. Coraz wyższe czynsze, coraz mniej przystępnych mieszkań na wynajem, coraz bardziej postępująca gentryfikacja, coraz mniejsza liczba miejsc w domach studenckich, że opiszę sprawę oględnie i dyplomatycznie. Cóż, tylko artystka głodna jest wiarygodna, spać winna w pracowni, w końcu w modernistycznym wydaniu życie się nie liczy, ważna jeno sztuka.
Na koniec docieram na podwórko KMWTW. Na zewnątrz widzę deskę na koziołkach, na niej prześcieradło, mężczyzna formuje jakieś kształty pod białą tkaniną. Przy każdym dotknięciu przebija czerwona ciecz, układa się w kontury leżącego człowieka. Gość podaje rękę, przedstawia się, niech będzie, że ma na imię Adam. Mówi, że jest wzruszony, płacze, dodaje mimochodem, że kolega zostanie później powieszony nad oknem albo przy balkonie – wykonuje posuwisty gest ręką nad breją pod przykryciem. Konsultuje się z innym mężczyzną i prosi, żeby mu z angielskiego tłumaczyć. Czy to już wszystko? Czy kolegę będą wieszać? Nie, najpierw musi wyschnąć. Adam pokazuje na okno, o, o, tam mieszkała całe życie jego mama. W Bytomiu był w wojsku, w 99’, jeśli dobrze pamiętam. Teraz od 16 lat jest bezdomny. Z kasą krucho. Ołtarzyk na kracie przy oknie zrobił sam, wiadomo, kwiaty, Maryjki, krzyże, różańce. Niektórzy to się śmieją, ale on nie, miłosierdzie boskie mieć trzeba. Wchodzę w to. Wspominam, że kilka dni wcześniej odbywało się Święto Miłosierdzia, tam w klasztorze, gdzie Faustyna Kowalska mieszkała. Adam płacze, łatwo się wzrusza, przeprasza, wita kolejną osobę. Zdaję sobie sprawę, że zdarzenie utrzymane w poetyce hasła przewodniego Krakersa stanowi dobre zakończenie dnia. Czy to sen, czy jawa? Skąd się wziął ten performans? Jak nazywa się wydarzenie, w którym uczestniczę? Czy to część Gabinetu osobliwości, czy indywidualna inicjatywa? Nie wiem, mam już dość wrażeń na dziś. Zbita z tropu i skołowana, ale też w jakimś poczuciu satysfakcji z niewiedzy, nie trafiam pod numer 20, gdzie powinno być coś fajnego, związanego z rozszerzoną rzeczywistością. Wychodzę z bramy, akurat jedzie tramwaj, nabieram do płuc powietrza i wsiadam. Metrowiec, niesamowity Metrowiec. I takie to było 1,083 dnia Krakersa.
________________
Wiktoria Kozioł – adiunkta w Katedrze Kuratorstwa i Realizacji Wystaw na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuki w Szczecinie. Doktora historii sztuki, absolwentka psychologii (UJ), krytyczka i kuratorka. Jej zainteresowania obejmują sztukę po 1945 roku, a zwłaszcza polską sztukę doby transformacji.
________________
________________
Zdjęcie główne: „Parapetówka", fot. Daria Krylova